sobota, 14 marca 2015

Witraż z jednorożcem, rozdział 16, c.d.

Spaliłem ten ohydny pergamin. Potem zapukałem do sąsiedniej celi.

– Biegnij do lazaretu i przyprowadź tu kogoś – zawołałem. – Ojciec Augustyn źle się poczuł. Przyszedł do mnie porozmawiać o tej strasznej śmierci brata Richarda i był bardzo zdenerwowany. Zasłabł. Pewnie serce. Pędź, a ja w międzyczasie postaram się zrobić, co będę mógł.

Wieczorem wyruszyłem w kierunku przystani.

Od strony stajen szedł pomocnik zarządcy z łopatą na ramieniu. Pozdrowił mnie.

– Wyjeżdżasz, bracie Edgarze? – spytał patrząc na mój tobołek.
– Tak, Björn. I to na zawsze.
– Ja też myślę rozejrzeć się za inną posadą – powiedział. – Tu już by mi chyba zawsze było straszno na duszy. Co za dzień. Ten biedny, biedny brat Richard. Wierzyć mi się nie chce. Ja tam jestem prosty człowiek, ale coś mi się tu nie zgadza. On był taki wesoły, a ostatnio to już szczególnie. Skakał między końmi jak źrebak. Żeby się nie zastanowić, nie zbadać, jak z tym było, tylko zrzucić go ze skały do morza jak padlinę... Sam widziałem. Tfu, gdzie tu miłosierdzie chrześcijańskie?! Nie gniewaj się, bracie Edgarze. Ale serce mnie boli, jak o tym myślę.

– Mnie też, Björn – westchnąłem. – On nie popełnił samobójstwa. Komuś zależało na pozbyciu się ciała, żebym nie mógł udowodnić, co było przyczyną śmierci. Ale dobrze się zastanów, zanim z kimś na ten temat porozmawiasz, bo możesz sobie narobić kłopotów. Mówię ci to, bo wiem, jak lubiłeś brata Richarda. Nie chcę, żebyś myślał, że zamknął sobie drogę do zbawienia.

– Kogo by mieli wpuszczać do nieba, bracie Edgarze, jak nie takich jak on – otarł łzy rękawem. – A zaraz potem przeor. Wybacz, bracie Edgarze, ale, prawdę mówiąc, jego to mi nie żal. Ojciec Marcin – to był przeor! Ale zawsze straszne, jak tak jedno idzie po drugim. A teraz ta bułana klaczka, co to ją brat Richard tak lubił. Stajenni tak się przyzwyczaili, że przy klaczach i źrebakach jest brat Richard, że żaden nie pomyślał, żeby się o nią zatroszczyć. A jak tamtędy przechodziłem wracając od żniwa, to już było po wszystkim. Źrebak utkwił wpół drogi i udusił się pępowiną. A klaczka się wykrwawiła. Właśnie zakopałem za stajnią. Toby się brat Richard zmartwił. Tyle że gdyby on tam był, toby do tego nie doszło.

– Skoro mowa o koniach – powiedziałem – to zrób, proszę, coś dla mnie, Björn.

Wyjąłem z kieszeni sakiewkę.

– Tam w zagrodzie jest taki kulawy źrebak, kasztanek. Brat Richard nie chciał, żeby go zarżnęli. Mówił, że jak mu się da jedną grubszą podkowę, to powinien się nadać do użytku. Kup go, dobrze? Bo inaczej pójdzie na mięso. I zadbaj o niego.

– Pewnie, że o niego zadbam – powiedział. – Ale gdzież tyle pieniędzy, bracie Edgarze! Za to bym kupił pół stadniny, a nie kulawe źrebię.

– Mogą ci się pieniądze przydać, jeżeli od razu nie znajdziesz innej posady – przeciąłem jego protesty. – Nie odmawiaj. Pomódl się czasem za mnie. Bo za brata Richarda chyba nie potrzebujesz. I tak jest w niebie. Z Bogiem, Björn.

– Niech cię Bóg prowadzi, bracie Edgarze – znów otarł rękawem łzy. – I niech cię Bóg pocieszy.

Zrobiłem w powietrzu znak krzyża i poszedłem dalej.

Łódź odpłynęła późnym wieczorem. Kapitan lubił rozpoczynać podróż pod gwiazdami. Stanąłem przy burcie. Wpatrzyłem się w wodę. Odwiązałem od tobołka miecz Richarda i rzuciłem w fale. Pierścień oddam Ianowi, ale miecz z jednorożcem niech idzie na wieczny odpoczynek tam, gdzie jest ciało jego pana.

Twarz miałem mokrą od słonej wody i łez.

– Widzisz, już masz u siebie bułankę i źrebaczka – szepnąłem. – Będziesz miał wszystko, na co zasłużyłeś. Nawet jeżeli nie zasłużyłeś, to i tak będziesz miał. Wędzidło z tęczy. Stadninę wielorybów. Jednorożce i róże. I będziesz tworzył najpiękniejsze witraże z gwiazd i zorzy polarnej. Szkoda, że nie wiem, czy będę mógł do ciebie przyjść i zobaczyć te wszystkie piękne rzeczy. Może nie będę mógł. Ale ty dasz sobie radę beze mnie. Przez ostatni rok bardzo się usamodzielniłeś, wiesz? Sam sobie z tego nie zdawałeś sprawy, ale ja to widziałem. Jeżeli nie przyjdę, to nic się nie martw. Ian na pewno przyjdzie do ciebie za jakiś czas. Ale się zdziwi, jak zobaczy twoje witraże! A wieloryba to on chyba jeszcze nigdy nie widział. Będziecie mieli mnóstwo frajdy, Richie.

Nie, nie mogę sobie pozwolić na to, żeby płakać tak jak on wczoraj, powiedziałem do siebie zdecydowanie. Jeżeli na mnie patrzy, to będzie mu przykro, że nie może mnie pocieszyć. Lepiej coś zaśpiewam. Jemu i sobie.

Wyjąłem lutnię. Zanuciłem norweską piosenkę, która nam się podobała, chociaż jest taka prościutka i naiwna. Jest nieprzetłumaczalna. Próbowaliśmy, ale przy tłumaczeniu gubi się jej rytm i urok. Chodzi w niej o to, że możliwe jest żeglowanie bez wiatru. Możliwe jest wiosłowanie bez wioseł. Ale niemożliwe jest, aby bez łez pożegnać się z przyjacielem. „Umiem żeglować bez wiatru, potrafię wiosłować bez wioseł, ale nie umiem rozstać się z przyjacielem nie roniąc łez...” Richard często mnie prosił o tę piosenkę na dobranoc.

Hvem kan seile foruten vind,
Hvem kan ro uten årer?
Hvem kan skilles fra vennen sin
Uten å felle tårer?

Jeg kan seile foruten vind,
Jeg kan ro uten årer,
Men ei skilles fra vennen min
Uten å felle tårer.

Nie. Nic nie pomaga. Nie mogę dłużej. Oparłem głowę o burtę i rozszlochałem się na dobre.

– Edgar – szepnął Richard – nie gniewaj się, ale czy ty nie masz za mało zaufania do Ducha Świętego?
– Pewnie masz rację, Richie – powiedziałem. – Będę się modlił.

Ukląkłem na deskach pokładu. Stał przede mną jeszcze przez chwilę. Ubrany był w habit augustiański, ale przy boku miał swój miecz z jednorożcem. Był prześwietlony łagodnym blaskiem, jak postacie na witrażach. Wiedziałem, że gdybym chciał go dotknąć, to ręka natrafi tylko na powietrze.
 Zrobił nade mną znak krzyża.

Absolvat te Deus omnipotens ab peccatis tuis. Et liberat te Dominus ab omnibus malis – powiedział. A potem widziałem już tylko gwiaździste sierpniowe niebo.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz