Namówiłem Antoninę na karnawałowy wyjazd do Warszawy. Chciałem, żeby wreszcie trochę się pobawiła, pospotykała z dawnymi przyjaciółkami, dała sobie uszyć nowe suknie u warszawskich krawców. Przez tyle lat albo siedziała z dzieckiem przy piersi – z usług mamek nie chciała korzystać – albo kolejne było w drodze. Teraz młodsze można było zostawić pod opieką nianiek, a Rysia wzięliśmy ze sobą.
Zaopatrzyłem Tonię w pokaźną sumę na krawców i zakupy, przekazałem ją rozgadanym przyjaciółkom i poszedłem z Rysiem na spacer po mieście. W jego sześcioletnich oczach musiało być ogromne. Nigdy nie widział większego miasta niż Tarnów. Nigdy też nie widział takiej szerokiej rzeki jak Wisła. Zafascynowała go. Bardzo długo patrzył na wodę, na barki, na piaskarzy z taczkami i na kaczki kręcące się przy brzegu.
– Możemy pójść je pokarmić? – spytał.
Kupiłem parę bułek przy najbliższym straganie i zeszliśmy na brzeg. Rysio poświęcił całą uwagę kaczkom, a ja melancholijnie patrzyłem na muskające wodę gałęzie wielkiej płaczącej wierzby.
– Uważaj, synku, żebyś się nie skąpał – rzuciłem przez ramię i wszedłem między gałęzie.
Przykląkłem.
– Bazil – powiedziałem. – Bazilku mój kochany.
– Tylko mnie nie dotykaj, Jean – uśmiechnął się. Uśmiech miał niezmieniony, oczy też. – Patrz, znalazłeś mnie. To te pierścienie. Są niezawodne. Poznałeś mnie. Ja sam siebie już nie poznaję.
– Chodź ze mną – powiedziałem błagalnie. – Przecież to, co niby mam, jest twoje, ja tym tylko zarządzam. Musisz się leczyć. Fryderyk nam poleci najlepszych specjalistów, nawet sam do ciebie przyjedzie. On jest teraz sławą międzynarodową. Wszystko będzie dobrze. Znowu cię znalazłem, więc będzie dobrze.
– Nie, Jean, takich powtórek się nie robi – odparł. – A syfilis to nie meningitis. Z tego i Fryderyk nie wyleczy. To, co dostałeś ode mnie, jest twoje. Jednej rzeczy ci nie oddam – podniósł zniekształconą, pokrytą wrzodami rękę. Brakowało na niej małego palca, ale na serdecznym błyszczał szmaragd.
– Dostaniesz go po mojej śmierci – błysnął zębami w uśmiechu paryskiego ulicznika. Zęby miał białe i zdrowe. Kontrast z tym, co pozostało z jego twarzy, był makabryczny. – Jak poczuję, że pora umierać, to go dokładnie umyję i wypłuczę w spirytusie. Ja nie śpię pod gołym niebem – dodał. – Mam gdzie mieszkać i co jeść. Tylko lubię tu sobie siedzieć. To prawie jak pod mostem w Paryżu. Największy mankament Warszawy to brak mostów. Jakie ładne dziecko – wskazał na Rysia podskakującego między kaczkami. Część z nich wygramoliła się z wody, dawała się karmić z ręki i głaskać. Mały był w siódmym niebie. – Jak mu na imię?
– Ryszard Bazyli – odparłem.
– Jak to ładnie z twojej strony, Jean – znów się uśmiechnął. – Jak ładnie. Może lepiej idź, bo dziecko zaraz cię zacznie szukać i się mnie przestraszy.
– Chodź ze mną – prosiłem. – On się nie przestraszy. Albo chociaż daj mi adres. Albo zostaw wiadomość u Rzewuskich, zatrzymaliśmy się u nich. Bazil, tak mi ciebie brakowało przez te wszystkie lata. Wiesz, nasz Fukier świetnie się miewa, tylko tłuścioch się z niego zrobił. No, chodź ze mną, Bazilku, nie daj się prosić. Ja cię nie chcę więcej stracić z oczu, zrozum.
– A ty zrozum coś, co ja siedem lat temu zrozumiałem. Ludzie powtarzają, że miłość to znaczy być razem. To nie zawsze prawda. Czasem miłość to znaczy być jak najdalej od siebie. Ale nie potrafiłem być w pełni konsekwentny. Mimo wszystko bardzo chciałem cię jeszcze raz zobaczyć. Dlatego nie zdejmowałem tego pierścienia. Zdaje się, że jestem ci winien wyjaśnienie.
– Co tu wyjaśniać, Bazilku – powiedziałem, opuszczając wzrok. – Ja sobie do końca życia nie wybaczę tego gadania o niezależności. Przecież powinienem był przewidzieć, że zareagujesz tak jak swego czasu w Genewie. Że poczujesz się odtrącony. Bezmyślny i gruboskórny żołdak ze mnie.
– Ależ ja krzyku na ten temat narobiłem – Bazil cicho się zaśmiał. – Normalnie jak typowa histeryczna ciota. Bo sam chciałem wierzyć, że przez to odszedłem. Widzisz, prawdziwy powód był inny. Poważniejszy. Pamiętasz, jak się ostatni raz kochaliśmy?
– Czy o czymś takim można zapomnieć, Bazil?
– Jakie to było piękne... A potem miałeś w oczach nienawiść. I złość. Ja wiem, Jean, to bardzo krótką chwilę trwało i zaraz tego pożałowałeś, i taki byłeś dla mnie serdeczny. Ale, widzisz, ja ten rodzaj złości znam. Już jako dzieciak nauczyłem się go rozpoznawać, bo czasem od tej umiejętności zależało życie. Nie przerywaj, Jeanku, przecież ja ciebie nie porównuję do brutali, co małego cwela potrafią na śmierć skopać za to, że im z nim za przyjemnie było. Ty byś nigdy nie dał złości nad sobą zapanować, za dobry jesteś. Zawsze byłbyś dobry dla mnie. Ale ciągle byś się z tą złością musiał szarpać. Całe życie by ci zatruła.
– Bazil, nawet nie wiesz, jak ja się do tej pory wstydzę za tamtą chwilę. Taka jedna głupia, wstrętna myśl, nie wiadomo, skąd... Ja przecież ciebie nigdy nie nienawidziłem!
– To nie jest nienawiść do drugiego człowieka, tylko do tego w sobie samym, co się przez tego drugiego człowieka budzi. I nie ma na nią sposobu, ani nikogo za nią obwiniać nie można, bo tak już świat jest urządzony. Więc nie masz za co się wstydzić, Jeanku. No i, wiesz, tkwi coś takiego w człowieku, co często jest od niego mądrzejsze. Intuicja, sumienie, dusza, jak się zwał, tak się zwał. To coś zadbało o to, żebym nie mógł do ciebie wrócić. Pchnęło mnie do tej spelunki na Powiślu. Mieliśmy szczęście, Jean. Teraz już naprawdę idź.
– Pójdę, ale z tobą – odparłem.
Objąłem go. Zerwał się na nogi, odepchnął mnie i wyciągnął spod płaszcza pistolet.
– Nie do ciebie będę strzelać, Jean – powiedział – ale jak zaraz stąd nie odejdziesz, to na oczach twojego syna łeb sobie rozwalę i będzie miał traumę do końca życia. Nigdy już nie będzie się cieszył z rzek ani z ptaków. Tego chcesz?
Cofnąłem się i skinąłem uspokajająco.
– Już idę, Bazil, w porządku. Ale i tak się mnie na dobre nie pozbędziesz. Pierścienie się przyciągają.
Odwróciłem się po paru krokach.
– Ja cię naprawdę kocham – powiedziałem.
A potem wziąłem zziębniętą łapkę Rysia i poszliśmy w kierunku rynku. Do cukierni, na grzane wino dla mnie i gorącą czekoladę dla niego.
– Coś ci wpadło do oka, tatusiu? – spytał.
– Nie – odparłem. – Przez ten zimny wiatr trochę mi oczy łzawią.
Pierścień dostałem już następnego ranka. Przyniósł go sekretarz notariusza Przewłockiego.
Rozwinąłem kilka warstw bibułki. Bazil starannie zapakował pierścień. I szmaragd, i srebro błyszczały jaśniej niż kiedykolwiek przedtem.
– Nie ma żadnego listu? – spytałem.
– Nie. Ale mam panu powiedzieć: „Teraz jest czysty”.
– Teraz jest czysty – powtórzyłem. – Tak. Bardzo dziękuję.
***
Obszedłem wszystkie kostnice i posterunki policji w poszukiwaniu ciała. Na próżno. Może przywłaszczył je sobie jakiś specjalista od anatomii i patologii, a może popłynęło z nurtem Wisły. Trudno. Bazilowi już nie jest potrzebne.
Duchy jakoby ukazują się o północy, ale Bazil nie trzyma się tej zasady. On lubi słońce. Pewnie dlatego, że nie musi już przed nim ukrywać twarzy. Znów jest śliczny jak ulubieniec bogów, Ganimedes. Staje przy mnie w słoneczne dni, kiedy patrzę na coś, na widok czego się uśmiecham. Na przykład, kiedy Tonia podnosi oczy znad bukietu frezji albo kiedy Rysio i Felek próbują sił skacząc przez przeszkody na kucykach.
Czasem odwiedza mnie w moim gabinecie. Zagląda mi przez ramię, kiedy tłumaczę dla moich dzieci nowe opowieści Hoffmanna. Kot najwyraźniej też go widzi, bo wstaje ze sterty papierów, radośnie pomiaukuje i wygina grzbiet w łuk.
– Jakie to ładne – mówi Bazil. – Patrz, Jean, jakie to ładne.
Do czytelników: Historia Jeana i Bazila, a także paru innych osób leży w elektronicznej szufladzie. Może wyszłaby z niej, gdyby ktoś się nią zainteresował, np. wysyłając komentarz.
OdpowiedzUsuń