wtorek, 9 października 2012

Reklama nowej powieści


To jest fragment nowej powieści: (proszę nie zapominać o linku):


Mija miesiąc za miesiącem. Żyję jak w moich chłopięcych marzeniach, głównie dzięki posagowi Elżbiety, ale kancelaria też się rozkręciła. Mam tak zwaną dobrą klientelę, moje nazwisko przyciąga bogatych snobów. Tak jak przyciągnęło Elżbietę. Kancelarię mam w centrum, przy Place de la Taconnerie, ale mieszkamy w ładnej willi na przedmieściu. Tu byłoby dość miejsca i dla ojca, i dla Bazila.

Przed świętami zawsze jest dużo pracy, trzeba oczyścić biurko z zaległości, dopilnować przesłania kurtuazyjnych życzeń i upominków. Zasiedziałem się do późnego wieczora. Uprzedziłem w domu, że nie wrócę na kolację. Zdecydowałem, że nie będę brał dorożki, przejdę się. Miasto tak ładnie wyglądało okryte pierwszym śniegiem. Na ulicach pusto, wszyscy zajęci przedświątecznymi przygotowaniami. Po kwadransie trochę zacząłem żałować decyzji o spacerze. Nie doceniłem mrozu. Ręce mi grabiały. No, ale już niedaleko. Przejść przez most na Rodanie, a potem już tylko parę przecznic.

Na moście dobiegły mnie dźwięki ustnej harmonijki. Skąd ja znam tę melodię? Dużo ten żebrak w taki wieczór nie zarobi, pomyślałem. Trzeba mu dać parę groszy, żeby miał na nocleg, bo zamarznie. Rozejrzałem się. Nikogo nie było widać. Harmonijka ucichła, teraz ktoś nucił na tę samą melodię. Z trudem rozróżniałem słowa:

Ja kocham go, czy chce, czy nie...
Za porucznikiem de Saint-Pierre,
Ja pójdę tam, gdzie chce, gdzie chce i nie, i nie, i nie...

Ja kocham go, czy chce, czy nie...
Za porucznikiem de Saint-Pierre,
Ja pójdę tam, gdzie chce, gdzie chce i nie, i nie, i nie...

Bo mój pan to porucznik de Saint-Pierre,
I ja go kocham, wie, czy nie...

Piosenka urwała się i rozległ się głośny kaszel. Zbiegłem z mostu i wpadłem między filary. Właściwie chciałem mu nawymyślać od idiotów, ale tylko go mocno objąłem. Dopiero po dłuższej chwili zacząłem go obrzucać inwektywami. Kiedy sobie uświadomiłem, że powinien być zimny jak sopel lodu, a nie gorący jak krata przed kominkiem.

– Przecież o tej porze nie pchałbym się komuś do domu – powiedział. – Jeszcze tak przed świętami. Myślałem, że może cię zobaczę przez okno. Ale ciebie nie było, a nie chciałem się za długo tam kręcić.

– To czemu, durniu, nie poszedłeś do Gothardów? – spytałem. – O każdej porze by cię wpuścili. W taką noc zamarzłbyś pod tym mostem.

Mnie właściwie o to chodziło – odparł niewyraźnie. Oczy miał błyszczące i nie całkiem przytomne. – Niby nieźle sobie w Paryżu radziłem. Nie jako dziwka. Pracowałem w całkiem porządnej knajpie. Ale musiałem w końcu spojrzeć prawdzie w oczy. A prawda jest taka, że ja bez ciebie nie potrafię żyć, Jean. Wiem, to brzmi okropnie patetycznie, ale... nie potrafię. Chciałem cię jeszcze raz zobaczyć. Przez okno... – znów się rozkaszlał.

Podparłem go i zarzuciłem sobie jego rękę na ramiona, bo nie mógł ustać na nogach. Jak na dziedzińcu koszar pod Barceloną.

– Znalazłeś mnie –  mówił coraz bardziej niewyraźnie. –  To... te pierścienie... bizantyjskie...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz