To jest fragment nowej powieści: (proszę nie zapominać o linku):
Mija miesiąc za miesiącem. Żyję jak w moich
chłopięcych marzeniach, głównie dzięki posagowi Elżbiety, ale kancelaria też
się rozkręciła. Mam tak zwaną dobrą klientelę, moje nazwisko przyciąga bogatych
snobów. Tak jak przyciągnęło Elżbietę. Kancelarię mam w centrum, przy Place de
la Taconnerie, ale mieszkamy w ładnej willi na przedmieściu. Tu byłoby dość
miejsca i dla ojca, i dla Bazila.
Przed świętami zawsze jest dużo pracy, trzeba
oczyścić biurko z zaległości, dopilnować przesłania kurtuazyjnych życzeń i upominków.
Zasiedziałem się do późnego wieczora. Uprzedziłem w domu, że nie wrócę na
kolację. Zdecydowałem, że nie będę brał dorożki, przejdę się. Miasto tak ładnie
wyglądało okryte pierwszym śniegiem. Na ulicach pusto, wszyscy zajęci
przedświątecznymi przygotowaniami. Po kwadransie trochę zacząłem żałować decyzji
o spacerze. Nie doceniłem mrozu. Ręce mi grabiały. No, ale już niedaleko. Przejść
przez most na Rodanie, a potem już tylko parę przecznic.
Na moście dobiegły mnie dźwięki ustnej harmonijki.
Skąd ja znam tę melodię? Dużo ten żebrak w taki wieczór nie zarobi, pomyślałem.
Trzeba mu dać parę groszy, żeby miał na nocleg, bo zamarznie. Rozejrzałem się.
Nikogo nie było widać. Harmonijka ucichła, teraz ktoś nucił na tę samą melodię.
Z trudem rozróżniałem słowa:
Ja
kocham go, czy chce, czy nie...
Za
porucznikiem de Saint-Pierre,
Ja
pójdę tam, gdzie chce, gdzie chce i nie, i nie, i nie...
Ja
kocham go, czy chce, czy nie...
Za
porucznikiem de Saint-Pierre,
Ja
pójdę tam, gdzie chce, gdzie chce i nie, i nie, i nie...
Bo
mój pan to porucznik de Saint-Pierre,
I
ja go kocham, wie, czy nie...
Piosenka urwała się i rozległ się głośny kaszel.
Zbiegłem z mostu i wpadłem między filary. Właściwie chciałem mu nawymyślać od
idiotów, ale tylko go mocno objąłem. Dopiero po dłuższej chwili zacząłem go
obrzucać inwektywami. Kiedy sobie uświadomiłem, że powinien być zimny jak sopel
lodu, a nie gorący jak krata przed kominkiem.
– Przecież o tej porze nie pchałbym się komuś do
domu – powiedział. – Jeszcze tak przed świętami. Myślałem, że może cię zobaczę
przez okno. Ale ciebie nie było, a nie chciałem się za długo tam kręcić.
– To czemu, durniu, nie poszedłeś do Gothardów? –
spytałem. – O każdej porze by cię wpuścili. W taką noc zamarzłbyś pod tym
mostem.
– Mnie właściwie o to chodziło – odparł niewyraźnie.
Oczy miał błyszczące i nie całkiem przytomne. – Niby nieźle sobie w Paryżu
radziłem. Nie jako dziwka. Pracowałem w całkiem porządnej knajpie. Ale musiałem
w końcu spojrzeć prawdzie w oczy. A prawda jest taka, że ja bez ciebie nie
potrafię żyć, Jean. Wiem, to brzmi okropnie patetycznie, ale... nie potrafię.
Chciałem cię jeszcze raz zobaczyć. Przez okno... – znów się rozkaszlał.
Podparłem go i zarzuciłem sobie jego rękę na
ramiona, bo nie mógł ustać na nogach. Jak na dziedzińcu koszar pod Barceloną.
– Znalazłeś mnie –
mówił coraz bardziej niewyraźnie. –
To... te pierścienie... bizantyjskie...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz