Przyjście na świat Alberta wcale mnie nie ucieszyło, wręcz przeciwnie. Rok
wcześniej pojawiła się w moim świecie macocha, i to już było bardzo
nieprzyjemne. Przedtem byliśmy tylko ojciec i ja, a ja byłem najważniejszy. A
kiedy nie wiadomo skąd zjawił się stwór, którego kazano mi nazywać braciszkiem,
to z postaci pierwszoplanowej na dobre stałem się trzecioplanową. Nagle okazało
się, że jestem „już duży”, ale nie wynikały z tego przywileje, tylko wymagania,
bury i wymówki. Winę za to wszystko ponosił mały, wrzaskliwy intruz. Na dodatek
coraz wyraźniejsze stawało się jego podobieństwo do macochy. Miał takie same
czarne włosy i ciemne oczy jak ona. Żywiłem cichą nadzieję, że kiedyś ukradną
go Cyganie, bo wyglądał na cygańskie dziecko.
Niestety nikt go nie ukradł. Za dobrze go pilnowano.
Ale każdemu może się przydarzyć chwila nieuwagi. Przydarzyła się naszej
niańce podczas spaceru po parku na nadrzecznym wzgórzu.
Okropnie nudne były teraz te spacery, bo trzeba było wlec się ślimaczym
krokiem obok popychającej wózek Balbiny. Mowy nie było o tym, żeby swobodnie
pobiegać czy pobawić się piłką. Uzasadnienie było takie, że gdybym się
przewrócił albo, nie daj Boże, wpadł do sadzawki, to Balbina musiałaby odbiec
od wózka, a tego za nic w świecie nie wolno jej zrobić. Po mniej więcej
półgodzinnym dreptaniu siadało się na ławce nad skarpą. Tu najpierw Albercik
dostawał mleko z butelki, a następnie ja bułkę z szynką.
– Nudzę się! – powiedziałem po skonsumowaniu bułki. – Chodźmy wreszcie do
domu!
– Ciiii... – zgromiła mnie szeptem Balbina. – Albercik zasnął, niech sobie
pośpi na świeżym powietrzu...
Nie było rady. Patrzyłem bezmyślnie przed siebie, na pagórki po drugiej
stronie rzeki. Usłyszałem ciche pochrapywanie. Balbina też zasnęła, z głową
odchyloną na oparcie ławki. Nawet przez sen nie wypuszczała mojej ręki.
Dosyć miałem wszystkiego i byłem wściekły na cały świat. Szarpnąłem się,
wyrwałem rękę z dłoni niańki i z całej siły kopnąłem wózek, w którym spał mój
znienawidzony rywal. I... i uświadomiłem sobie, co zrobiłem.
Wózek z Albertem toczył się coraz szybciej po skarpie w stronę rzeki. Biec
– to by nie wystarczyło. Położyłem się na boku i turlałem w ślad za wózkiem.
Nie zdążę!
Wózek podskoczył na kamieniu, przekrzywił się i wypadło z niego białe
zawiniątko. Utkwiło w zaroślach jeżyn. W sekundę potem i ja się tam znalazłem.
Wyplątałem Alberta spośród kłujących gałęzi. W przeciwieństwie do mnie nawet
nie był podrapany. I wcale nie wrzeszczał. Śmiał się do mnie.
– Lu! – wygłosił. – Lu-Lu!
Najwyraźniej próbował wymówić moje imię. Do tej pory nie zdarzyło mu się
wyprodukować czegokolwiek przypominającego ludzką mowę. Otarcie się o śmierć
chyba przysporzyło mu rozumu.
Spoważniał i dotknął mojego policzka. Ze zdziwioną miną przyglądał się
swojemu palcowi, zabarwionemu na czerwono moją krwią.
– Lu! – powtórzył. – Au-au?
– Nic się nie stało – zapewniłem. – Nie boli. Wracamy do domu. Trzymaj mnie
mocno za szyję.
Zacząłem wspinać się w górę urwiska, na skraju którego stała skamieniała z
przerażenia Balbina. Wyrwała mi Alberta, a on dopiero wtedy się rozbeczał.
Balbina na zmianę to próbowała uciszyć jego wrzaski, to zaklinała mnie na
wszystkie świętości, żebym nikomu nie powiedział, że zasnęła na ławce.
– Nie powiem – odparłem. – Ale proszę mi dać Alberta, ja go poniosę.
– Przecież on dla ciebie za ciężki, Ludwiczku, dziecko kochane...
– Nie – uciąłem i wziąłem Alberta na ręce. – Nie rycz – powiedziałem do
niego. – Przecież nic się nie stało. Nic się nie stało...
– Nić-nić – zgodził się. Naprawdę nabrał rozumu. Ja zresztą też.
Nigdy w życiu mu nie przylałem; groźby, że palnę go w ucho, były wyłącznie
chwytem retorycznym. Oczywiście zdarzało się, że działał mi na nerwy – pokażcie
mi kogoś, kogo czasem nie wkurzało młodsze rodzeństwo – ale jednocześnie
pochlebiało mi to, że dreptał za mną jak wierny piesek i o wszystko mnie pytał.
A teraz, kiedy wreszcie osiągnął pełnoletność i moglibyśmy razem używać życia
nieskrępowani zakazami obowiązującymi gimnazjalistów, musiał się przydarzyć ten
idiotyczny wypadek. Dobrze, że przedtem zdążyłem wpoić Albertowi podstawowe
zasady ostrożności w kwestiach intymnych i zapoznać go z paroma aktoreczkami
nie najcięższych obyczajów.
Zapadam w półsen. Wdzierają się w niego jakieś stukania, szurnięcia... Otwieram
oczy... i widzę konary kasztana! Liście już duże, a między nimi widać jasne
stożki pąków. Lada dzień się rozwiną! W tle bezchmurne niebo i zarys kościelnej
wieży.
Na jednej z gałęzi przysiadła sroka. Zaskrzeczała. Druga sroka wylądowała o
gałąź wyżej i coś tej pierwszej po sroczemu odpowiedziała. To bardziej pasjonujące
niż najlepsza sztuka teatralna.
– Już nie śpisz? Tak jest lepiej, prawda? – pyta Albert. – Słuchaj, mam
parę spraw do załatwienia w mieście, ale wrócę przed obiadem. A po obiedzie
będzie konsylium. Przyjdzie do ciebie jeden sławny neurolog z Berlina,
przyjechał tu z gościnnymi wykładami, i dzięki Kriegsschwertowi zgodził się nam
ten zaszczyt uczynić. Doktor Semmel to poczciwina, ale potwornie konserwatywny,
sam wiesz. Dogadać się z nim nie mogę, groch o ścianę. No to na razie, Ludwik,
wrócę za jakieś dwie godziny.
Chciałbym mu powiedzieć, żeby się nie śpieszył. Przecież nie może tkwić
przy mnie jak siostra miłosierdzia; ale on najwyraźniej na serio chce przejąć
rolę pielęgniarza. Przykro mi na myśl, że będzie się babrał w moich
ekskrementach. Ale jak mam poprosić o nocnik? Ja mu co prawda kilka razy myłem
tyłek, kiedy mu się zdarzyła niemiła przygoda – żeby mu zaoszczędzić wstydu
przed niańką – ale co innego pupa trzylatka, a co innego dorosłego chłopa.
A może spróbuję popełnić samobójstwo? Ulżyłbym Albertowi i sobie. Mógłbym
zacząć odmawiać połykania jedzenia. Nie. Wtedy mnie zaczną karmić przez jakąś rurkę
i będzie jeszcze gorzej...
W dodatku boję się śmierci, bo to, co mi się zdarzyło, ten strach
uzasadnia. Słyszałem, że ludzie, którzy prawie umarli, a potem wrócili do tego
świata, mieli na progu śmierci różne piękne wizje: jakieś światło, anioły,
niebiańskie łąki i tym podobne cudowności. Mnie się nic takiego nie zdarzyło.
Pamiętam tylko okropny ból, a potem ciemność, od czasu do czasu też przeszywaną
błyskawicami bólu.
Później ból ustał, a w ciemności zaczęły pojawiać się barwne arabeski i
tęczowe plamy. To było całkiem przyjemne. Zastanawiałem się, czy umarłem.
Doszedłem do przekonania, że najpewniej tak. Dziwne, myślałem. Od dawna nie
wierzyłem w niebo, czyściec i piekło. Miałem rację, bo w żadnym z tych miejsc
nie jestem. Ale pomyliłem się w kwestii duszy. Widać dusza istnieje, bo
przecież myślę. Kartezjusz się kłania.
Wtedy potwornie się przestraszyłem. Skoro tak, skoro umarłem i jestem
duszą, to ten stan nigdy się nie skończy! W pierwszej chwili było mi miło, bo
ustał ból, ale teraz? Przebywać nie wiadomo gdzie, zupełnie sam, i tylko wpatrywać
się w kolorowe plamy i spirale na czarnym tle... zawsze, zawsze, w
nieskończoność? Przeszyła mnie groza gorsza od najgorszego bólu. I otworzyłem
oczy.
Poznałem swój pokój, to znaczy, ten fragment, który widziałem. Komodę i
zegar. Ale z tarczą zegara coś było nie tak, obie wskazówki krążyły po niej
szybko jak sekundnik. Zaczęło mi się od tego kręcić w głowie, więc znów
zamknąłem oczy. Nie wiem, na jak długo.
Kiedy je znowu otworzyłem, zegar zachowywał się normalnie. Chciałem unieść
głowę i rozejrzeć się. Nie mogłem. Zaswędział mnie nos. Nie mogłem go podrapać.
Wpatrywałem się w moje wyciągnięte na kołdrze ręce. Dwa palce prawej dłoni
lekko drgnęły, dłoń troszeczkę się podniosła i zaraz opadła. Nic więcej.
Nic więcej. Nic się nie zmieniło. Nawet nie wiem, jak długo jestem
przytomny. Skoro dziś jest piątego maja, to wypadek zdarzył się prawie trzy
miesiące temu, ale kiedy po raz pierwszy otworzyłem oczy? Pojęcia nie mam.
Zasypiałem i budziłem się o najróżniejszych porach. Na początku nie rozumiałem,
co mówią ludzie odwiedzający mój pokój.
Większości z nich nie poznawałem. To, co mówili, brzmiało jak dziwaczny,
obcy język.
Którejś nocy przyśnił mi się pamiętny epizod z dzieciństwa. Wyplątywałem
małego Alberta z jeżynowych zarośli. „Lu-Lu”! – wołał ze śmiechem.
Obudziłem się. Albert siedział przy łóżku.
– Cześć, Ludwik. Słyszysz mnie? – pochylił się nade mną. – Proszę cię,
jeżeli mnie słyszysz, to powoli opuść i podnieś powieki...
Wykonałem jego polecenie. Był równie ucieszony jak wtedy, w jeżynach na
skarpie.
Tego dnia ustalony został kod, którym się porozumiewamy. Jedno powolne
mrugnięcie na „tak”, dwa na „nie”... To było dwa tygodnie temu. Wiem, bo od
dnia, w którym znów zacząłem rozumieć mowę, narzuciłem sobie pewną dyscyplinę wewnętrzną. Zewnętrznej nie musiałem sobie narzucać, cha, cha... Zacząłem
liczyć dni. Zacząłem powtarzać w myślach wszystkie wiersze, jakie znam na
pamięć, „De bello gallica” Cezara, mowy Cycerona, przepisy prawa rzymskiego.
Żeby czymś się zająć i nie zwariować. Chociaż gdybym zwariował, to i tak nikt
by tego nie zauważył. Chyba nawet Albert by się nie zorientował. A czy ja
byłbym świadomy tego, że oszalałem? Prawdopodobnie nie. Ciekawe zagadnienie epistemologiczne.
Czy wariat, którego obłędu nikt nie spostrzega, jest wariatem?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz