poniedziałek, 23 kwietnia 2012

Ze świata monady (część 2)


Przyjście na świat Alberta wcale mnie nie ucieszyło, wręcz przeciwnie. Rok wcześniej pojawiła się w moim świecie macocha, i to już było bardzo nieprzyjemne. Przedtem byliśmy tylko ojciec i ja, a ja byłem najważniejszy. A kiedy nie wiadomo skąd zjawił się stwór, którego kazano mi nazywać braciszkiem, to z postaci pierwszoplanowej na dobre stałem się trzecioplanową. Nagle okazało się, że jestem „już duży”, ale nie wynikały z tego przywileje, tylko wymagania, bury i wymówki. Winę za to wszystko ponosił mały, wrzaskliwy intruz. Na dodatek coraz wyraźniejsze stawało się jego podobieństwo do macochy. Miał takie same czarne włosy i ciemne oczy jak ona. Żywiłem cichą nadzieję, że kiedyś ukradną go Cyganie, bo wyglądał na cygańskie dziecko.

Niestety nikt go nie ukradł. Za dobrze go pilnowano.

Ale każdemu może się przydarzyć chwila nieuwagi. Przydarzyła się naszej niańce podczas spaceru po parku na nadrzecznym wzgórzu.

Okropnie nudne były teraz te spacery, bo trzeba było wlec się ślimaczym krokiem obok popychającej wózek Balbiny. Mowy nie było o tym, żeby swobodnie pobiegać czy pobawić się piłką. Uzasadnienie było takie, że gdybym się przewrócił albo, nie daj Boże, wpadł do sadzawki, to Balbina musiałaby odbiec od wózka, a tego za nic w świecie nie wolno jej zrobić. Po mniej więcej półgodzinnym dreptaniu siadało się na ławce nad skarpą. Tu najpierw Albercik dostawał mleko z butelki, a następnie ja bułkę z szynką.
– Nudzę się! – powiedziałem po skonsumowaniu bułki. – Chodźmy wreszcie do domu!
– Ciiii... – zgromiła mnie szeptem Balbina. – Albercik zasnął, niech sobie pośpi na świeżym powietrzu...
Nie było rady. Patrzyłem bezmyślnie przed siebie, na pagórki po drugiej stronie rzeki. Usłyszałem ciche pochrapywanie. Balbina też zasnęła, z głową odchyloną na oparcie ławki. Nawet przez sen nie wypuszczała mojej ręki.

Dosyć miałem wszystkiego i byłem wściekły na cały świat. Szarpnąłem się, wyrwałem rękę z dłoni niańki i z całej siły kopnąłem wózek, w którym spał mój znienawidzony rywal. I... i uświadomiłem sobie, co zrobiłem.

Wózek z Albertem toczył się coraz szybciej po skarpie w stronę rzeki. Biec – to by nie wystarczyło. Położyłem się na boku i turlałem w ślad za wózkiem. Nie zdążę!

Wózek podskoczył na kamieniu, przekrzywił się i wypadło z niego białe zawiniątko. Utkwiło w zaroślach jeżyn. W sekundę potem i ja się tam znalazłem. Wyplątałem Alberta spośród kłujących gałęzi. W przeciwieństwie do mnie nawet nie był podrapany. I wcale nie wrzeszczał. Śmiał się do mnie.
– Lu! – wygłosił. – Lu-Lu!
Najwyraźniej próbował wymówić moje imię. Do tej pory nie zdarzyło mu się wyprodukować czegokolwiek przypominającego ludzką mowę. Otarcie się o śmierć chyba przysporzyło mu rozumu.
Spoważniał i dotknął mojego policzka. Ze zdziwioną miną przyglądał się swojemu palcowi, zabarwionemu na czerwono moją krwią.
– Lu! – powtórzył. – Au-au?
– Nic się nie stało – zapewniłem. – Nie boli. Wracamy do domu. Trzymaj mnie mocno za szyję.
Zacząłem wspinać się w górę urwiska, na skraju którego stała skamieniała z przerażenia Balbina. Wyrwała mi Alberta, a on dopiero wtedy się rozbeczał. Balbina na zmianę to próbowała uciszyć jego wrzaski, to zaklinała mnie na wszystkie świętości, żebym nikomu nie powiedział, że zasnęła na ławce.
– Nie powiem – odparłem. – Ale proszę mi dać Alberta, ja go poniosę.
– Przecież on dla ciebie za ciężki, Ludwiczku, dziecko kochane...
– Nie – uciąłem i wziąłem Alberta na ręce. – Nie rycz – powiedziałem do niego. – Przecież nic się nie stało. Nic się nie stało...
– Nić-nić – zgodził się. Naprawdę nabrał rozumu. Ja zresztą też.

Nigdy w życiu mu nie przylałem; groźby, że palnę go w ucho, były wyłącznie chwytem retorycznym. Oczywiście zdarzało się, że działał mi na nerwy – pokażcie mi kogoś, kogo czasem nie wkurzało młodsze rodzeństwo – ale jednocześnie pochlebiało mi to, że dreptał za mną jak wierny piesek i o wszystko mnie pytał. A teraz, kiedy wreszcie osiągnął pełnoletność i moglibyśmy razem używać życia nieskrępowani zakazami obowiązującymi gimnazjalistów, musiał się przydarzyć ten idiotyczny wypadek. Dobrze, że przedtem zdążyłem wpoić Albertowi podstawowe zasady ostrożności w kwestiach intymnych i zapoznać go z paroma aktoreczkami nie najcięższych obyczajów.

Zapadam w półsen. Wdzierają się w niego jakieś stukania, szurnięcia... Otwieram oczy... i widzę konary kasztana! Liście już duże, a między nimi widać jasne stożki pąków. Lada dzień się rozwiną! W tle bezchmurne niebo i zarys kościelnej wieży.

Na jednej z gałęzi przysiadła sroka. Zaskrzeczała. Druga sroka wylądowała o gałąź wyżej i coś tej pierwszej po sroczemu odpowiedziała. To bardziej pasjonujące niż najlepsza sztuka teatralna.

– Już nie śpisz? Tak jest lepiej, prawda? – pyta Albert. – Słuchaj, mam parę spraw do załatwienia w mieście, ale wrócę przed obiadem. A po obiedzie będzie konsylium. Przyjdzie do ciebie jeden sławny neurolog z Berlina, przyjechał tu z gościnnymi wykładami, i dzięki Kriegsschwertowi zgodził się nam ten zaszczyt uczynić. Doktor Semmel to poczciwina, ale potwornie konserwatywny, sam wiesz. Dogadać się z nim nie mogę, groch o ścianę. No to na razie, Ludwik, wrócę za jakieś dwie godziny.

Chciałbym mu powiedzieć, żeby się nie śpieszył. Przecież nie może tkwić przy mnie jak siostra miłosierdzia; ale on najwyraźniej na serio chce przejąć rolę pielęgniarza. Przykro mi na myśl, że będzie się babrał w moich ekskrementach. Ale jak mam poprosić o nocnik? Ja mu co prawda kilka razy myłem tyłek, kiedy mu się zdarzyła niemiła przygoda – żeby mu zaoszczędzić wstydu przed niańką – ale co innego pupa trzylatka, a co innego dorosłego chłopa.

A może spróbuję popełnić samobójstwo? Ulżyłbym Albertowi i sobie. Mógłbym zacząć odmawiać połykania jedzenia. Nie. Wtedy mnie zaczną karmić przez jakąś rurkę i będzie jeszcze gorzej...

W dodatku boję się śmierci, bo to, co mi się zdarzyło, ten strach uzasadnia. Słyszałem, że ludzie, którzy prawie umarli, a potem wrócili do tego świata, mieli na progu śmierci różne piękne wizje: jakieś światło, anioły, niebiańskie łąki i tym podobne cudowności. Mnie się nic takiego nie zdarzyło. Pamiętam tylko okropny ból, a potem ciemność, od czasu do czasu też przeszywaną błyskawicami bólu.

Później ból ustał, a w ciemności zaczęły pojawiać się barwne arabeski i tęczowe plamy. To było całkiem przyjemne. Zastanawiałem się, czy umarłem. Doszedłem do przekonania, że najpewniej tak. Dziwne, myślałem. Od dawna nie wierzyłem w niebo, czyściec i piekło. Miałem rację, bo w żadnym z tych miejsc nie jestem. Ale pomyliłem się w kwestii duszy. Widać dusza istnieje, bo przecież myślę. Kartezjusz się kłania.
Wtedy potwornie się przestraszyłem. Skoro tak, skoro umarłem i jestem duszą, to ten stan nigdy się nie skończy! W pierwszej chwili było mi miło, bo ustał ból, ale teraz? Przebywać nie wiadomo gdzie, zupełnie sam, i tylko wpatrywać się w kolorowe plamy i spirale na czarnym tle... zawsze, zawsze, w nieskończoność? Przeszyła mnie groza gorsza od najgorszego bólu. I otworzyłem oczy.

Poznałem swój pokój, to znaczy, ten fragment, który widziałem. Komodę i zegar. Ale z tarczą zegara coś było nie tak, obie wskazówki krążyły po niej szybko jak sekundnik. Zaczęło mi się od tego kręcić w głowie, więc znów zamknąłem oczy. Nie wiem, na jak długo.

Kiedy je znowu otworzyłem, zegar zachowywał się normalnie. Chciałem unieść głowę i rozejrzeć się. Nie mogłem. Zaswędział mnie nos. Nie mogłem go podrapać. Wpatrywałem się w moje wyciągnięte na kołdrze ręce. Dwa palce prawej dłoni lekko drgnęły, dłoń troszeczkę się podniosła i zaraz opadła. Nic więcej. 

Nic więcej. Nic się nie zmieniło. Nawet nie wiem, jak długo jestem przytomny. Skoro dziś jest piątego maja, to wypadek zdarzył się prawie trzy miesiące temu, ale kiedy po raz pierwszy otworzyłem oczy? Pojęcia nie mam. Zasypiałem i budziłem się o najróżniejszych porach. Na początku nie rozumiałem, co mówią ludzie odwiedzający mój pokój.  Większości z nich nie poznawałem. To, co mówili, brzmiało jak dziwaczny, obcy język.

Którejś nocy przyśnił mi się pamiętny epizod z dzieciństwa. Wyplątywałem małego Alberta z jeżynowych zarośli. „Lu-Lu”! – wołał ze śmiechem.

Obudziłem się. Albert siedział przy łóżku.
– Cześć, Ludwik. Słyszysz mnie? – pochylił się nade mną. – Proszę cię, jeżeli mnie słyszysz, to powoli opuść i podnieś powieki...

Wykonałem jego polecenie. Był równie ucieszony jak wtedy, w jeżynach na skarpie.

Tego dnia ustalony został kod, którym się porozumiewamy. Jedno powolne mrugnięcie na „tak”, dwa na „nie”... To było dwa tygodnie temu. Wiem, bo od dnia, w którym znów zacząłem rozumieć mowę, narzuciłem sobie pewną dyscyplinę wewnętrzną. Zewnętrznej nie musiałem sobie narzucać, cha, cha... Zacząłem liczyć dni. Zacząłem powtarzać w myślach wszystkie wiersze, jakie znam na pamięć, „De bello gallica” Cezara, mowy Cycerona, przepisy prawa rzymskiego. Żeby czymś się zająć i nie zwariować. Chociaż gdybym zwariował, to i tak nikt by tego nie zauważył. Chyba nawet Albert by się nie zorientował. A czy ja byłbym świadomy tego, że oszalałem? Prawdopodobnie nie. Ciekawe zagadnienie epistemologiczne. Czy wariat, którego obłędu nikt nie spostrzega, jest wariatem?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz