poniedziałek, 23 kwietnia 2012

Ze świata monady (3)


Teraz trzeci odcinek "Monady", a potem będzie około tygodnia przerwy. Dziękuję czytelnikom za zainteresowanie!

Dziś nie recytuję w pamięci, bo zajęty jestem tym, co dzieje się na gałęziach kasztana. Sroki odleciały. Ale tam, po prawej stronie... to autentyczny cud! Białoróżowy kwietny stożek! Nie było go tam, na pewno go nie było! Przenoszę wzrok na zegar. Pąki rozwinęły się w ciągu ostatnich czterdziestu minut. Ciekawe, kiedy rozwiną się następne?

Kolejny kwiatostan uwalnia płatki z oków pąków pół godziny później. A po chwili... po pniu przebiega wiewiórka! Dawno takiej frajdy nie miałem. Co za udany dzień.

Obiad to kolejna przyjemność, bo nareszcie nikt mnie nie karmi mdłym kleikiem. Albert ze znawstwem miesza tatara, dla siebie i dla mnie. Na oddzielnych talerzach, bo mamy trochę różne poglądy na przyprawianie tej potrawy. On używa więcej pieprzu, a ja więcej musztardy. Albert o tym pamięta, ale jednak dodał jej trochę za mało.
– Dosyć musztardy? – pyta.

Mrugam dwa razy.
– Ty to jesz musztardę z mięsem, a nie mięso z musztardą – komentuje, ale poprawia proporcje tatara. Teraz świetnie smakuje.

Jestem teraz tak optymistycznie nastawiony do wszystkiego, że zaczynają mi się roić rzeczy niebezpieczne. Niebezpieczne, bo grożące wielkim rozczarowaniem... Ale nie mogę się od tych marzeń opędzić. Może ten słynny berliński specjalista znajdzie jakiś sposób na poprawę mojego stanu? Ja się nie domagam, żeby móc chodzić, tańczyć, jeździć konno, pływać i robić te wszystkie rzeczy, które przed trzema miesiącami były dla mnie oczywistością. Gdybym tylko mógł mówić... i, powiedzmy, poruszać jedną ręką, to byłbym szczęśliwy i niczego więcej od życia bym nie pragnął.

Niestety opinia sławnego profesora nie różni się od opinii naszego domowego lekarza.
– Wszystkie wyższe funkcje neurologiczne zanikły nieodwracalnie  – wyrokuje. – Zachowały się tylko podstawowe odruchy wegetatywne: oddychanie, przełykanie, trawienie... Niestety nie ma żadnych nadziei na poprawę aktualnego stanu. Należy tylko dbać o to, żeby nie powstały odleżyny, bo niewykluczone, że pacjent jest w stanie odczuwać ból.

– Panie profesorze – protestuje Albert – przecież mówiłem panu, że od dwóch tygodni zaszła olbrzymia poprawa! Brat znacznie mniej śpi w dzień, porozumiewa się ze mną ruchami powiek, uśmiecha się do mnie... Ludwik – zwraca się do mnie – ja wiem, że to nieprzyjemne, ale udowodnij panu profesorowi, że mam rację. Potwierdź, że mnie słyszysz, i uśmiechnij się do mnie!

Mrugam powoli i próbuję się uśmiechnąć, ale ciężej z tym niż zwykle, bo wcale mi nie jest wesoło.

– Pan to nazywa uśmiechem? – profesor kręci głową. – Przykro mi, bardzo podziwiam pańskie przywiązanie do brata, ale muszę pana pozbawić złudzeń. Mrugnięcia, skrzywienia warg – to wszystko niekontrolowane odruchy, w których pan dopatruje się świadomych działań. Nie warto uciekać przed prawdą. Pana starania to stracony czas. Pańskiego brata właściwie już między nami nie ma, to tylko cielesna powłoka, która funkcjonuje na poziomie niewiele różniącym się od poziomu rośliny.

No tak. Miło się ten dzień zaczął, a teraz taki kubeł zimnej wody. Najgorsze, że Albert może temu profesorowi uwierzyć, to przecież autorytet z Berlina... Ale... dla Alberta może to lepiej, jeżeli spisze mnie na straty.

Mimo wszystko nie chcę, żeby Albert uwierzył w opinię tego neurologa. Pewnie to egoistyczne, ale, do diabła, czy ja tak wiele wymagam? Chodzi mi tylko o to, żeby przynajmniej jeden człowiek czasem mówił do mnie, a nie o mnie! Żeby choć jeden człowiek nie traktował mnie jak przedmiot! Płakać mi się chce.

– O, proszę spojrzeć – neurolog wskazuje na mnie. – Znów to odruchowe drżenie warg, które pan uważa za uśmiech. To najlepszy dowód na to, że mam słuszność. Przecież gdyby pacjent słyszał i rozumiał naszą rozmowę, to na pewno by się nie uśmiechał.
– On się teraz nie uśmiecha – mówi Albert... ale mówi to trochę niepewnym tonem.
Odprowadza lekarza do drzwi i wychodzi za nim... nie rzucając mi zwykłego „na razie” ani „zaraz wracam”. No to mleko chyba się rozlało...
Ale Albert wraca. Z książką w ręku. „Ivanhoe”  Waltera Scotta, w oryginalnej wersji. Teraz jestem w stanie rozróżniać litery, nie zlewają się w jedną linię, jak to robiły jeszcze przed tygodniem.
– Ja już nie wiem, co myśleć – mówi Albert. – Może ten Stein ma rację i ciebie naprawdę tu nie ma, a ja sobie tylko wyobrażam, że mnie rozumiesz i mi odpowiadasz? Ludwik, słyszysz mnie?

Potwierdzające mrugnięcie następuje za szybko po zaprzeczeniu, którym odpowiedziałem na poprzednie pytanie. To musiało wyglądać na serię trzech mrugnięć, czyli taki niekontrolowany odruch, o którym mówił neurolog. Twarz Alberta mierzchnie.

– Zrestą, co tam – mówi po chwili. Siada w fotelu i otwiera książkę. – Jeżeli jest tak, jak twierdzi Stein, to i tak jest ci wszystko jedno, a jeżeli to ja miałem rację, to przecież oszalejesz, jeśli nikt z tobą nie będzie rozmawiał jak z normalnym człowiekiem i nie będziesz miał żadnej rozrywki. Poczytam ci trochę.
Powieści Waltera Scotta nigdy mi się nie znudzą. Mogę ich słuchać wiele razy, jakbym słuchał ulubionej muzyki.
Przerywa nam pukanie do drzwi.
– Proszę pana, przyszedł ten rzemieślnik, co to był z panem umówiony...
Jaki rzemieślnik?
– Przepraszam cię, Ludwik, za chwilę wrócę – mówi Albert. Kładzie rozłożoną książkę na kołdrze, okładką do góry.

Ta chwila się przedłuża. Wpatruję się bezmyślnie w litery na okładce. I nagle wpadam na genialny pomysł. Dwoma palcami prawej dłoni troszeczkę czasem udaje mi się poruszać. I minimalnie zginać rękę w przegubie. Mógłbym spróbować. Może się uda...

Ciężkie to, jakbym pchał pod górę młyński kamień. Ale udaje mi się dotrzeć środkowym palcem do „A” w „Walter”. „L” jest tuż obok. Kiedy Albert był malutki, mówił na siebie „Al”...
Albert wraca.
– Czytamy dalej? – pyta. Na szczęście patrzy mi w oczy. Zbieram wszystkie siły i przyciskam palec do „A”, jednocześnie mrugając dwa razy. Albert przenosi wzrok w ślad za moim wzrokiem, na moją rękę. A-L – literuję. – A-L...

Albert patrzy na mnie z niedowierzaniem. Muszę zrobić coś więcej, bo inaczej pomyśli, że to znowu niekontrolowany odruch, przypadkowe drżenie palców...

„B” jest w przyimku „by”. Na okładce napisane jest „Ivanhoe by Walter Scott”... Strasznie do tego „B” daleko... Co za nieludzki wysiłek... Ale udaje się! Wrócić do „E” i „R” w „Walter” jest znacznie łatwiej, bo w dół... a do „T” stamtąd jest bliziutko. Przeliterowałem „Albert”! Sukces mnie rozochocił. Spróbuję powiedzieć coś więcej! Chwilę się zastanawiam. Niewiele jest tych liter, co sensownego mógłbym z nich ułożyć? Już wiem. Trochę odpoczywam, i do dzieła! Na początek trzeba dotrzeć od „I” w tytule.

„I-C-H B-I-N H-I-E-R”.

Ich bin hier! [1]– wykrzykuje Albert. – Wiedziałem! Wiedziałem!


[1] Ja tu jestem (niem)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz