Teraz trzeci odcinek "Monady", a potem będzie około tygodnia przerwy. Dziękuję czytelnikom za zainteresowanie!
Dziś nie recytuję w pamięci, bo zajęty jestem tym, co dzieje się na
gałęziach kasztana. Sroki odleciały. Ale tam, po prawej stronie... to
autentyczny cud! Białoróżowy kwietny stożek! Nie było go tam, na pewno go nie
było! Przenoszę wzrok na zegar. Pąki rozwinęły się w ciągu ostatnich
czterdziestu minut. Ciekawe, kiedy rozwiną się następne?
Kolejny kwiatostan uwalnia płatki z oków pąków pół godziny później. A po
chwili... po pniu przebiega wiewiórka! Dawno takiej frajdy nie miałem. Co za
udany dzień.
Obiad to kolejna przyjemność, bo nareszcie nikt mnie nie karmi mdłym
kleikiem. Albert ze znawstwem miesza tatara, dla siebie i dla mnie. Na
oddzielnych talerzach, bo mamy trochę różne poglądy na przyprawianie tej
potrawy. On używa więcej pieprzu, a ja więcej musztardy. Albert o tym pamięta,
ale jednak dodał jej trochę za mało.
– Dosyć musztardy? – pyta.
Mrugam dwa razy.
– Ty to jesz musztardę z mięsem, a nie mięso z musztardą – komentuje, ale
poprawia proporcje tatara. Teraz świetnie smakuje.
Jestem teraz tak optymistycznie nastawiony do wszystkiego, że zaczynają mi
się roić rzeczy niebezpieczne. Niebezpieczne, bo grożące wielkim
rozczarowaniem... Ale nie mogę się od tych marzeń opędzić. Może ten słynny
berliński specjalista znajdzie jakiś sposób na poprawę mojego stanu? Ja się nie
domagam, żeby móc chodzić, tańczyć, jeździć konno, pływać i robić te wszystkie
rzeczy, które przed trzema miesiącami były dla mnie oczywistością. Gdybym tylko
mógł mówić... i, powiedzmy, poruszać jedną ręką, to byłbym szczęśliwy i niczego
więcej od życia bym nie pragnął.
Niestety opinia sławnego profesora nie różni się od opinii naszego domowego
lekarza.
– Wszystkie wyższe funkcje neurologiczne zanikły nieodwracalnie – wyrokuje. – Zachowały się tylko podstawowe
odruchy wegetatywne: oddychanie, przełykanie, trawienie... Niestety nie ma
żadnych nadziei na poprawę aktualnego stanu. Należy tylko dbać o to, żeby nie
powstały odleżyny, bo niewykluczone, że pacjent jest w stanie odczuwać ból.
– Panie profesorze – protestuje Albert – przecież mówiłem panu, że od dwóch
tygodni zaszła olbrzymia poprawa! Brat znacznie mniej śpi w dzień, porozumiewa
się ze mną ruchami powiek, uśmiecha się do mnie... Ludwik – zwraca się do mnie
– ja wiem, że to nieprzyjemne, ale udowodnij panu profesorowi, że mam rację. Potwierdź,
że mnie słyszysz, i uśmiechnij się do mnie!
Mrugam powoli i próbuję się uśmiechnąć, ale ciężej z tym niż zwykle, bo
wcale mi nie jest wesoło.
– Pan to nazywa uśmiechem? – profesor kręci głową. – Przykro mi, bardzo
podziwiam pańskie przywiązanie do brata, ale muszę pana pozbawić złudzeń.
Mrugnięcia, skrzywienia warg – to wszystko niekontrolowane odruchy, w których
pan dopatruje się świadomych działań. Nie warto uciekać przed prawdą. Pana
starania to stracony czas. Pańskiego brata właściwie już między nami nie ma, to
tylko cielesna powłoka, która funkcjonuje na poziomie niewiele różniącym się od
poziomu rośliny.
No tak. Miło się ten dzień zaczął, a teraz taki kubeł zimnej wody.
Najgorsze, że Albert może temu profesorowi uwierzyć, to przecież autorytet z
Berlina... Ale... dla Alberta może to lepiej, jeżeli spisze mnie na straty.
Mimo wszystko nie chcę, żeby Albert uwierzył w opinię tego neurologa.
Pewnie to egoistyczne, ale, do diabła, czy ja tak wiele wymagam? Chodzi mi
tylko o to, żeby przynajmniej jeden człowiek czasem mówił do mnie, a nie o
mnie! Żeby choć jeden człowiek nie traktował mnie jak przedmiot! Płakać mi się
chce.
– O, proszę spojrzeć – neurolog wskazuje na mnie. – Znów to odruchowe
drżenie warg, które pan uważa za uśmiech. To najlepszy dowód na to, że mam
słuszność. Przecież gdyby pacjent słyszał i rozumiał naszą rozmowę, to na pewno
by się nie uśmiechał.
– On się teraz nie uśmiecha – mówi Albert... ale mówi to trochę niepewnym
tonem.
Odprowadza lekarza do drzwi i wychodzi za nim... nie rzucając mi zwykłego
„na razie” ani „zaraz wracam”. No to mleko chyba się rozlało...
Ale Albert wraca. Z książką w ręku. „Ivanhoe” Waltera Scotta, w oryginalnej wersji. Teraz
jestem w stanie rozróżniać litery, nie zlewają się w jedną linię, jak to robiły
jeszcze przed tygodniem.
– Ja już nie wiem, co myśleć – mówi Albert. – Może ten Stein ma rację i
ciebie naprawdę tu nie ma, a ja sobie tylko wyobrażam, że mnie rozumiesz i mi
odpowiadasz? Ludwik, słyszysz mnie?
Potwierdzające mrugnięcie następuje za szybko po zaprzeczeniu, którym
odpowiedziałem na poprzednie pytanie. To musiało wyglądać na serię trzech
mrugnięć, czyli taki niekontrolowany odruch, o którym mówił neurolog. Twarz
Alberta mierzchnie.
– Zrestą, co tam – mówi po chwili. Siada w fotelu i otwiera książkę. –
Jeżeli jest tak, jak twierdzi Stein, to i tak jest ci wszystko jedno, a jeżeli
to ja miałem rację, to przecież oszalejesz, jeśli nikt z tobą nie będzie
rozmawiał jak z normalnym człowiekiem i nie będziesz miał żadnej rozrywki. Poczytam
ci trochę.
Powieści Waltera Scotta nigdy mi się nie znudzą. Mogę ich słuchać wiele
razy, jakbym słuchał ulubionej muzyki.
Przerywa nam pukanie do drzwi.
– Proszę pana, przyszedł ten rzemieślnik, co to był z panem umówiony...
Jaki rzemieślnik?
– Przepraszam cię, Ludwik, za chwilę wrócę – mówi Albert. Kładzie rozłożoną
książkę na kołdrze, okładką do góry.
Ta chwila się przedłuża. Wpatruję się bezmyślnie w litery na okładce. I
nagle wpadam na genialny pomysł. Dwoma palcami prawej dłoni troszeczkę czasem
udaje mi się poruszać. I minimalnie zginać rękę w przegubie. Mógłbym spróbować.
Może się uda...
Ciężkie to, jakbym pchał pod górę młyński kamień. Ale udaje mi się dotrzeć
środkowym palcem do „A” w „Walter”. „L” jest tuż obok. Kiedy Albert był
malutki, mówił na siebie „Al”...
Albert wraca.
– Czytamy dalej? – pyta. Na szczęście patrzy mi w oczy. Zbieram wszystkie
siły i przyciskam palec do „A”, jednocześnie mrugając dwa razy. Albert przenosi
wzrok w ślad za moim wzrokiem, na moją rękę. A-L – literuję. – A-L...
Albert patrzy na mnie z niedowierzaniem. Muszę zrobić coś więcej, bo inaczej
pomyśli, że to znowu niekontrolowany odruch, przypadkowe drżenie palców...
„B” jest w przyimku „by”. Na okładce napisane jest „Ivanhoe by Walter
Scott”... Strasznie do tego „B” daleko... Co za nieludzki wysiłek... Ale udaje
się! Wrócić do „E” i „R” w „Walter” jest znacznie łatwiej, bo w dół... a do „T”
stamtąd jest bliziutko. Przeliterowałem „Albert”! Sukces mnie rozochocił.
Spróbuję powiedzieć coś więcej! Chwilę się zastanawiam. Niewiele jest tych
liter, co sensownego mógłbym z nich ułożyć? Już wiem. Trochę odpoczywam, i do
dzieła! Na początek trzeba dotrzeć od „I” w tytule.
„I-C-H B-I-N H-I-E-R”.
– Ich bin hier! [1]–
wykrzykuje Albert. – Wiedziałem! Wiedziałem!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz