sobota, 21 kwietnia 2012

Ze świata monady (część 1)



Od poniedziałku trwa w Oslo proces Breivika, i to kładzie cień na mój nastrój - po wysłuchaniu relacji z kolejnych zeznań zupełnie nie potrafię napisać czegoś wesołego. Zatem - żeby utrzymać blog przy życiu – zaczynam publikować w odcinkach kolejne opowiadanie z planowanego zbioru "Więzy krwi". Nie wiem, czy znajdzie uznanie, bo wesołe nie jest...


Płynę, rozgarniając morską wodę zdecydowanymi ciosami ramion. Potem kładę się na plecach i odpoczywam, kołysząc się na falach. Spod wpółprzymkniętych powiek przyglądam się drgającym na wodzie odblaskom słońca. I znów płynę, szybko, energicznie. Zawracam do brzegu.

Teraz biegnę plażą, ciepły wiatr osusza moje ciało. Stopy cieszą się z dotyku sprężystego, wilgotnego piasku i z pieszczot co śmielszych języczków fal.  

Nagle... naprzeciw mnie biegnie... ona. Rozwiane ciemne włosy, ciało jak jasny bursztyn, okryte półprzezroczystą, białą tkaniną... 

Ona zarzuca mi ramiona na szyję. Kołysze mnie tak, jak przedtem morskie fale...

Ale ta półprzezroczysta szata zaczyna przeszkadzać, zamiast osunąć się na piasek łopocze na wietrze i zakrywa mi oczy. Próbuję ją odrzucić, ale nie mogę, nie mogę...

No bo nic nie mogę, tylko połykać półpłynne papki i pozbywać się ich resztek. I patrzeć.
Patrzę na zegar. Dochodzi ósma. Zaraz przyjdzie pielęgniarz, żeby zmienić mi pieluchy i mnie umyć.

Niech to diabli wezmą! Zamiast pielęgniarza wchodzi pokojówka o pretensjonalnym imieniu Aurelia. Niesie miednicę, a pod pachą trzyma zwoje białych tkanin, podobnych do tej białej szaty z mojego snu, ale przeznaczonych do celów zdecydowanie bardziej prozaicznych.

Aurelia nie bawi się w żadne grzeczności, bo i po co. Ściąga ze mnie kołdrę. Nie ulega wątpliwości, że ma zamiar zmienić mi pieluchę. Zdziwi ją jej zawartość. Niech to wszyscy, wszyscy diabli wezmą!
– Co ty tu robisz, dziewczyno?! Gdzie jest Andreas? – rozlega się głos Alberta.
– A, proszę pana, był wczoraj na weselu kuzyna, prosił mnie, żebym go zastąpiła, bo wrócił nad ranem i no i wiadomo, jak to po weselu...
– Już ja mu dam wesele! I ciebie prosił o zastępstwo? Chyba wyraźnie mówiłem, że w tych sprawach panu Ludwikowi nie mają pomagać kobiety! To go upokarza!
– Proszę pana, przecież do tego biedaka i tak nic nie dociera, to co za różnica?
– Jeszcze słowo, i pójdziesz pakować manatki! Wynoś się! Zostaw tę miskę i to wszystko!

Za Aurelią zamykają się drzwi, a Albert zabiera się za moją poranną toaletę. Gdybym mógł mu powiedzieć, że pieluchy nie są konieczne... Nad funkcjami wypróżniania umiem panować, ale nie mam możliwości zawiadomienia o tym otoczenia.

Trochę niezgrabnie to wszystko Albertowi idzie, ale w każdym razie to on, a nie nikt obcy.

– Zaniedbałem cię – mówi Albert. – W dużej mierze przez wkuwanie do egzaminów, ale, spójrzmy prawdzie w oczy, nie tylko przez to. Przepraszam. Teraz sam się będę tobą zajmował. Wywalę tego Andreasa na zbity pysk. Przyniosę ci śniadanie. Chcesz jajko na miękko?

Opuszczam i podnoszę powieki. Jedno powolne mrugnięcie oznacza „tak”, a dwa – „nie”.
Razem jemy śniadanie. To przyjemne. Kawa jest dziś wyjątkowo dobra i aromatyczna. Albert wyciąga z kieszeni papierośnicę.
– Zapalisz? – pyta. – Oczywiście nie wolno, ale co to ci może zaszkodzić?

Mrugam potakująco i zbieram wszystkie siły, żeby się uśmiechnąć. To trudne. Prawy kącik ust wreszcie unosi się w górę, wyraźnie to czuję, ale nie mam pojęcia, co dzieje się z lewym.
Rozkoszuję się dymem papierosa. Boska przyjemność!
– Wczoraj zdałem ostani egzamin. Z filozofii  – opowiada Albert. – Baumann pytał mnie o Epikura i Leibnitza.

Tym razem chyba uśmiech lepiej mi się udaje.
– No właśnie – śmieje się Albert. Niezłe połączenie, prawda? Bardzo krytycznie odniosłem się do teorii monad, i chyba za to dostałem celujący. Przytoczyłem ciebie jako przykład, nie masz o to do mnie żalu, co?

Zaprzeczam podwójnym mrugnięciem.
Bo wszyscy myślą, że ty... to znaczy twój umysł, jest taką monadą, i nie wiadomo, gdzie się podział. Gdyby tak było, to nie moglibyśmy rozmawiać, a przecież możemy! A czas i przestrzeń wcale nie są złudzeniem!

Mrugam na potwierdzenie i przenoszę wzrok na zegar. To mój jedyny poza Albertem łącznik z rzeczywistością. Dzięki niemu orientuję się z grubsza w tym, co niedługo nastąpi – czy ktoś będzie mnie mył, czy karmił... i nawet mogę wysnuwać hipotezy co do tego, jaka jest pora roku. Teraz jest chyba początek maja, bo przestaję widzieć zegar dopiero po dziewiątej, a znów go widzę około szóstej rano. Bardzo chciałbym mieć dostęp do widoku z okna, wtedy mógłbym tę hipotezę zweryfikować, i w ogóle życie stałoby się o wiele ciekawsze.

Albert uważnie mi się przygląda. Stara się podążyć za moim wzrokiem. Zrozumie, o co mi chodzi?
– Ja ciebie naprawdę okropnie zaniedbałem – mówi ze skruchą. – I wyobraźni mam za mało, chociaż wszyscy twierdzą, że jest wręcz przeciwnie. Czas i przestrzeń... Przecież ty stąd niczego nie widzisz poza komodą i zegarem! I pewnie nie wiesz, jaki dziś jest dzień i miesiąc, bo tak długo byłeś nieprzytomny. Więc jest czwartek, piątego maja. I zaraz przesunę łóżko tak, żebyś mógł patrzeć przez okno. Nic się nie martw, zegar też powiesimy na tamtej ścianie, żebyś miał chociaż trochę kontroli nad sytuacją.

Bardzo chcę się uśmiechnąć tak naprawdę, od ucha do ucha, ale zbyt jestem zmęczony. Albert jest nieoceniony! A ja go o mało nie zabiłem...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz