wtorek, 14 kwietnia 2015

Witraż z jednorożcem, rozdział 19

Rozumiałem, że chciał być sam.

– Pójdę odmówić brewiarz – powiedziałem. – Siedź sobie, jak długo chcesz. Dziś nikt tu nie będzie odprawiał nabożeństwa. Trafisz do mnie, prawda?

Przyszedł do mnie po jakiejś godzinie. Oczy miał zaczerwienione.

– Mazgaj się ze mnie zrobił od jego śmierci – powiedział. – Ryczę na okrągło. Teraz się popłakałem, bo kiedy patrzyłem na ten środkowy witraż, przypomniał mi się dzień, w którym poznałem Richarda.
– Opowiedz – poprosiłem. – Właściwie nie wiem, jak się poznaliście. Od początku widywałem was razem i miałem wrażenie, że znaliście się od zawsze. Opowiedz. Dobrze będzie trochę o nim posłuchać.
– Ojciec odwoził mnie do Yorku – zaczął Ian. – Miałem jedenaście lat. Wiesz, że parę lat służby na królewskim dworze to w naszym środowisku obowiązkowy element edukacji, jeżeli nie wybiera się kariery duchownej. Bardzo na ten wyjazd czekałem, ale też trochę się go bałem. Takie rzucenie w głęboką wodę. Nie wiem, czy to rozumiesz, bo ty właściwie nigdy nie miałeś normalnego rodzinnego domu. Ale masz wyobraźnię.

– Wyobrażam sobie – przytaknąłem. – W Sleighstone pełne bezpieczeństwo i akceptacja, a tu nagle tak zwany wielki świat, nowi ludzie, nie wiadomo, jak człowieka przyjmą... Ja się nigdy takimi rzeczami nie przejmowałem, bo byłem od urodzenia przyzwyczajony do tego, że jestem na marginesie, albo i poza marginesem. Ale z tobą było inaczej.
– Otóż to. Jechaliśmy do Yorku z ojcem i kilkoma służącymi. Widać już było mury. A na łące pod murami zobaczyłem sylwetkę konia z jeźdźcem. Co ten koń nie wyprawiał! Stawał dęba, skakał pionowo do góry, wierzgał.

„Zaraz się chłopak zwali” – odezwał się ojciec. – „Koń mu się strasznie spłoszył.”
„Trzeba mu pomóc” – krzyknąłem do ojca i pogalopowałem w stronę tej sceny. Była z gatunku mrożących krew w żyłach.

Za parę minut byłem na miejscu. Ale spłoszony koń już się uspokoił. Biegł posłusznie w kółko krótkim galopem, potem przeszedł do kłusa.
„Cześć” – powiedział chłopak w siodle. Trochę był zadyszany, ale absolutnie nie robił wrażenia kogoś, kto przed chwilą cudem uniknął śmierci albo ciężkiego kalectwa. „Przepraszam, że nie zsiadam, żeby się przywitać. Nie powinienem jej tak zaraz po tym galopie zatrzymywać. Muszę wyhamować stopniowo. Jeszcze parę kółek stępa. Richard Northbridge jestem. Z garnizonu w Yorku. A ty przyjechałeś w odwiedziny czy na służbę?”

„Ian Sleighstone” – powiedziałem. – „Na służbę.”
„To fajnie” – uśmiechnął się, jakbym mu zrobił wielką przyjemność. – „Akurat się koło mnie zwolniło łóżko. Jeden chłopak po kolejnym upadku z konia odkrył w sobie powołanie duchowne. Masz ładnego wierzchowca.”
„Ojciec mi go kupił specjalnie na ten wyjazd” – powiedziałem. – „Twój też ładny, ale co go przed chwilą ugryzło? Wyglądało na to, że się zabijesz.”
„To nie mój koń. To garnizonowa klaczka” – powiadomił mnie. – „Jak na pierwszy raz i tak się spokojnie zachowywała. Choćby się człowiek nie wiem jak starał, to koń, który pierwszy raz ma jeźdźca na grzbiecie, zawsze się trochę przestraszy. Ale teraz już dobrze, prawda? Dobry konik” – klepał klaczkę po szyi.

Zatkało mnie. Ja w życiu nie siedziałem na nieujeżdżonym koniu. Od ujeżdżania byli w razie potrzeby starsi stajenni, ale z reguły kupowało się konie dobrze wytrenowane.
„Każą wam samym ujeżdżać konie?!” – spytałem.
„Nie każą, ale niektórym pozwalają” – powiedział. – „Mnie komendant pozwala. Jestem chudy, wiec koń nie reaguje za mocno na ciężar. A ja to lubię.”
„Niebezpiecznie to wygląda”, powiedziałem.
„E tam. Umiem spadać. A dziś nawet nie spadłem. Ojej, to chyba twój ojciec? Już zsiadam.”
Ojciec rzeczywiście zatrzymał konia kilkanaście kroków od nas i przyglądał się nam z uśmiechem. Zawsze wiedział, kiedy się nie wtrącać. Mój nowy znajomy zsiadł z konia i ukłonił się.
„Bardzo przepraszam” – powiedział. – „Nie zauważyłem pana. Nazywam się Richard Northbridge. Służę w Yorku.”
„Northbridge” – powtórzył ojciec z namysłem. – „Syn świętej pamięci Adama? To już dość długo tu jesteś, prawda? Jak ci się tu wiedzie?”
„Tak, proszę pana. Ponad półtora roku. Dobrze, dziękuję. Chociaż” – dodał po chwili – „czasem jest mi trochę smutno, że nie mam prawdziwego domu. Ale staram się o tym nie myśleć. I tak winien jestem wdzięczność Opatrzności Bożej i naszemu władcy.”
Ojciec też zsiadł z konia, podszedł do Richarda i pogładził go po głowie.
„Wygląda na to, że rozsądny z ciebie chłopiec” – powiedział.
„Co to, to nie, proszę pana” – odparł Richard poważnie. – „Nie ma tygodnia, żebym nie usłyszał od przełożonych, że mój brak rozsądku ich do rozpaczy doprowadza. Ja się staram, jak mogę, ale ciągle robię jakieś głupstwa. Już takiego mam pecha.”

Ojciec się roześmiał. Ja też. Rozbrajający był ten Richard.
„Wsiadaj na konia, chłopcze” – powiedział ojciec. – „Opowiesz nam po drodze, jak to jest z tym twoim pechem.”

„Ja już nie będę wsiadał, proszę pana. Klaczka dzis pierwszy raz chodziła pod jeźdźcem. Wystarczy jej na dzisiaj” – pogładził konia po szyi.
„No, no” – ojciec popatrzył na tego chudego kurdupla z niedowierzaniem – „to i my z Ianem pójdziemy pieszo ten ostatni kawałek. Więc w jakie ty wpadasz tarapaty, Richard?”

„Ciągle coś nowego, proszę pana. Na przykład przedwczoraj mieliśmy trenować szermierkę przy opuszczonych przyłbicach. Ja bardzo nie lubię walczyć w hełmie, ale rozkaz to rozkaz. Starałem się, żeby być przygotowany. Naoliwiłem zawiasy przyłbicy, wyczyściłem hełm. Wieczorem trochę poćwiczyłem z cieniem. Trenowałem przerzucanie miecza do lewej ręki i różne inne rzeczy. Trening mieliśmy zaczynać w południe, wiec rano zająłem się tą klaczką. Od paru dni przyzwyczajałem ją do siodła. Oprowadzam klaczkę, a tu widzę, że na łąkę po drugiej stronie drogi idzie oddział w hełmach z opuszczonymi przyłbicami. Przeraziłem się. Pomyślałem, że znowu się zagapiłem i pomyliłem godziny treningu. Uwiązałem konia i pobiegłem po hełm. Nawet się prawie nie spóźniłem. Skrzyżowałem miecz z kimś, kto jeszcze był bez pary i starałem się walczyć jak najlepiej. I udało mi się wygrać dzięki przerzuceniu miecza do lewej ręki. Obaj podnosimy przyłbice, a mój przeciwnik krzyczy: ‘Co ty tu robisz, szczeniaku?’ Bo to był zastępca komendanta. Ja się przez pomyłkę wmieszałem w trening dorosłych, a oni wzięli mnie za sir Adalberta, który jest niewiele wyższy ode mnie... a on poprzedniego dnia skręcił nogę w kostce, więc go na ćwiczeniach nie było. Ja znowuż nie zauważyłem różnicy przez te opuszczone przyłbice, no i wszyscy chłopcy w naszym oddziale są ode mnie wyżsi. Strasznie mi potem głupio było.”

„Wygrałeś z wicekomendantem?” – zapytałem z podziwem.

„Przypadek” – powiedział. – „Sir John nie spodziewał się ataku lewą ręką. Mnie się ciągle zdarzają takie głupie przypadki. Albo zdarzają się przeze mnie. W zeszłym tygodniu lord Thomas Mortimer przyjął przeze mnie ostatnie namaszczenie, i to zupełnie niepotrzebnie.”
„Co?” – roześmiał się ojciec. – „To mi musisz koniecznie opowiedzieć.”
Zapowiadało się ciekawie. Ten lord Mortimer bywał niekiedy u nas w Sleighstone. Lubił wszystkie życiowe przyjemności, a zwłaszcza wino. I był strasznie przesądny. Jak mu kiedyś przy wyjeździe od nas czarny kot przebiegł drogę, to zawrócił do Sleighstone i wyjechał dopiero następnego dnia.
„Było w zeszłym tygodniu wielkie polowanie” – zaczął Richard – „i wyjątkowo dużo gości się zjechało. Brak było dla nich miejsc w komnatach. Kazano nam spać w stajni na stryszku, a w naszych sypialniach zakwaterowano gości. Moje łóżko przypadło lordowi Mortimerowi. Rano, kiedy goście siedzieli przy śniadaniu, wszedłem do sypialni po czystą koszulę. A lord Mortimer leży na łóżku i wzdycha. Zaniepokoiłem się, pytam, czy źle się czuje, czy mogę mu w czymś pomóc. A on prosi, żeby mu sprowadzić księdza. Przestraszyłem się nie na żarty, pobiegłem po ojca Jakuba. Ojciec Jakub przesiedział tam ponad godzinę. Spotkałem go potem na dziedzińcu i pytam, jak z lordem Mortimerem. Bardzo się martwiłem. Spał w moim łóżku, wiec prawie jakby był moim gościem, a tu taka nagła choroba. Ojciec Jakub też był zmartwiony. Powiedział, że nie wie, co o tym myśleć.  Nie może znaleźć objawów żadnej znanej mu choroby, a tymczasem lord Mortimer jest święcie przekonany, że nie dożyje jutra. Wyspowiadał się, przyjął ostatnie namaszczenie, podyktował testament. Nie chciał się nawet dać przenieść do lazaretu, powiedział, że nic mu nie pomoże. Że umrze najpóźniej o dziesiątej wieczorem.
Strasznie mi tego biednego lorda Mortimera było żal. A pod wieczór, kiedy goście wrócili z polowania, to zaczął się bankiet i wyglądało na to, że wszyscy o tym chorym panu Mortimerze zapomnieli. Zebrałem się na odwagę i zapukałem do drzwi. Pozwolił mi wejść. Spytałem, jak się czuje, czy mu czegoś nie potrzeba. Poprosił, żebym się z nim pomodlił. Potem zaczął mi dawać różne dobre rady. Żebym żył po chrześcijańsku, unikał wina i kobiet.”
Ojciec zachichotał.
„Siedziałem przy nim” – opowiadał Richard – „póki się nie rozległ róg na zmianę warty o dziesiątej wieczorem. Lord Mortimer zerwał się z łóżka. ‘Dziesiąta, naprawdę dziesiąta?’ – pyta. Potwierdziłem. A w niego jakby życie na nowo wstąpiło. ‘Więc to była jakaś pomyłka – mówi. – Bankiet się chyba jeszcze nie skończył?’ Ubiera się, prosi, żebym go zaprowadził do sali bankietowej. Ja się ogromnie ucieszyłem, że mu się polepszyło. Wyszedłem z nim na dziedziniec. A ja mam oswojoną sowę. Taka malusieńką, pójdźkę. Znalazłem ją wiosną, bo wypadła z gniazda, i odchowałem. Pokażę ci ją, Ian. Strasznie śmieszny ptaszek. Potrafi głowę wykręcić aż na grzbiet. Kiedy się nauczyła latać, to ją wypuściłem, ale ona co wieczór do mnie przylatuje. Czasem wlatuje przez okno i siada na poręczy łóżka. Zawsze mam dla niej kawałek mięsa. I wtedy też przyleciała i siadła mi na ramieniu. Lord Mortimer się przestraszył.”
Obaj z ojcem ryknęliśmy śmiechem.
„Mówi do mnie tak: – kontynuował Richard – ’Biedne dziecko. Więc to tobie, a nie mnie, śmierć pisana. Spałem w twoim łóżku i przez to sowa się pomyliła. W twoim wieku nie możesz mieć ciężkich grzechów na sumieniu, ale dla pewności poszukamy ojca Jakuba. Co za nieszczęście, taki młody chłopiec.’ Prawie nade mną płacze. Tłumaczy mi, że jak sowa nad kimś w nocy usiądzie, to pewny znak śmierci w ciągu najbliższej doby, a co dopiero, kiedy usiądzie komuś na ramieniu. Ale go przekonałem, że ta zasada nie może dotyczyć oswojonej sowy, bo w takim razie musiałbym nie żyć od pół roku. Uspokoił się i poszedł na bankiet. No i, chwała Bogu, nikt tamtej nocy nie umarł.”
Ojciec poklepał Richarda po ramieniu.
„Masz sporo talentów, Richard” – powiedział. – „Do opowiadania też. Dawno się tak nie uśmiałem. Teraz muszę Iana przedstawić królowi. ”
„Zajmę się końmi” – zaproponował Richard. – „Znajdę im dobre miejsca w stajni. A potem tu na ciebie zaczekam, Ian.”
Nie czułem już ani tremy przed spotkaniem z królem, ani obawy przed Yorkiem. Co za fantastyczny dzień, myślałem. Dopiero co dotarłem na miejsce, a już mam kolegę, który ujeżdża dzikie konie, oswaja sowy, i taki jest sympatyczny.
„Nie rób sobie kłopotu z końmi, Richard” – powiedziałem. – „Zaraz będą tu nasi służący.”
„Koni wolę sam dopilnować” – oświadczył. – „Na razie. Do zobaczenia, panie Sleighstone.”
„Przyjedź do Sleighstone z Ianem na święta” – powiedział ojciec. – „Oczywiście, o ile się zaprzyjaźnicie” – dodał.
„Nie wiem, jak ty uważasz, Richard” – odezwałem się – „ale mnie się wydaje, że już się zaprzyjaźniliśmy. Co ty na to?”
„Pewnie, że tak” – popatrzył na mnie z tym swoim uszczęśliwionym wyrazem twarzy. Wiesz, jakim.
– Wiem – przytaknąłem. Otarłem oczy.

– Od tej pory nie rozstawaliśmy się na dłużej niż na kilka dni, a i to bardzo rzadko – westchnął Ian. – Przez szesnaście lat. Aż do tego okropnego dnia w Kingsport. Czego on dla mnie nie robił. Kiedy zachorowałem na szkarlatynę, siedział przy mnie dniami i nocami. Strasznie ciężko tę chorobę przechodziłem. Wszyscy myśleli, że umrę. Ojciec Jakub postawił na mnie krzyżyk, dał mi ostatnie namaszczenie i zajmował się lżejszymi przypadkami, bo to był rodzaj epidemii i lazaret był pełen. Tylko Richard mnie nie odstępował, mimo wszystkich odrażających objawów. Sam wiesz. Wymioty, biegunka. Richard mnie mył, przebierał, wmuszał jakieś płyny kroplę po kropli. Byłem półprzytomny, ale pamiętam, jak mnie gładził po obolałej szyi.  „Tylko kropelkę – prosił – ja wiem, że cię gardło boli, ale postaraj się, przełknij.” Później się dowiedziałem, że ubłagał komendanta, żeby nie wysyłał do Sleighstone wiadomości o mojej chorobie i pozwolił mu się mną opiekować. Bo moja matka spodziewała się dziecka, i Richie o tym wiedział. Matka miałaby straszny dylemat: czy zająć się mną, czy myśleć o dziecku, które się ma urodzić. Dzięki Richardowi tego uniknęła i James urodził się zdrowy. Ale ja bym umarł, gdyby nie Richard. W gorączce wydawało mi się, że tonę w morzu. Kiedy było najgorzej, to zawsze słyszałem, jak Richard powtarza: „Nie utoniesz. Trzymam cię. Trzymam cię mocno.” Trzymałem się rozpaczliwie jego ręki. Kiedy oprzytomniałem, siedział przy mnie z tą swoją uszczęśliwioną miną, a prawą rękę miał jak po walce z rysiem: podrapaną, posiniaczoną, opuchnietą. Nie mogę się pogodzić z tym, że go nie ma. Połowy duszy mi brakuje, Edgar.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz