wtorek, 14 kwietnia 2015

Witraż z jednorożcem, rozdział 20

– Wiem – przytaknąłem. Otarłem oczy.

– Od tej pory nie rozstawaliśmy się na dłużej niż na kilka dni, a i to bardzo rzadko – westchnął Ian. – Przez szesnaście lat. Aż do tego okropnego dnia w Kingsport. Czego on dla mnie nie robił. Kiedy zachorowałem na szkarlatynę, siedział przy mnie dniami i nocami. Strasznie ciężko tę chorobę przechodziłem. Wszyscy myśleli, że umrę. Ojciec Jakub postawił na mnie krzyżyk, dał mi ostatnie namaszczenie i zajmował się lżejszymi przypadkami, bo to był rodzaj epidemii i lazaret był pełen. Tylko Richard mnie nie odstępował, mimo wszystkich odrażających objawów. Sam wiesz. Wymioty, biegunka. Richard mnie mył, przebierał, wmuszał jakieś płyny kroplę po kropli. Byłem półprzytomny, ale pamiętam, jak mnie gładził po obolałej szyi.  „Tylko kropelkę – prosił – ja wiem, że cię gardło boli, ale postaraj się, przełknij.” Później się dowiedziałem, że ubłagał komendanta, żeby nie wysyłał do Sleighstone wiadomości o mojej chorobie i pozwolił mu się mną opiekować. Bo moja matka spodziewała się dziecka, i Richie o tym wiedział. Matka miałaby straszny dylemat: czy zająć się mną, czy myśleć o dziecku, które się ma urodzić. Dzięki Richardowi tego uniknęła i James urodził się zdrowy. Ale ja bym umarł, gdyby nie Richard. W gorączce wydawało mi się, że tonę w morzu. Kiedy było najgorzej, to zawsze słyszałem, jak Richard powtarza: „Nie utoniesz. Trzymam cię. Trzymam cię mocno.” Trzymałem się rozpaczliwie jego ręki. Kiedy oprzytomniałem, siedział przy mnie z tą swoją uszczęśliwioną miną, a prawą rękę miał jak po walce z rysiem: podrapaną, posiniaczoną, opuchnietą. Nie mogę się pogodzić z tym, że go nie ma. Połowy duszy mi brakuje, Edgar.
– Mnie też go potwornie brakuje, Ian – powiedziałem. – Ale on jest. Obaj go widzieliśmy. Pocieszam się, że teraz już nikt go nie może skrzywdzić.
– To niestety niewielka pociecha – westchnął Ian. Ni stąd, ni zowąd uśmiechnął się do siebie.
– Ależ ja go urządziłem po tej szkarlatynie. To à propos krzywdzenia. Kiedy mi minęła gorączka, byłem głodny jak wilk. Aojciec Jakub zarządził mi ścisłą dietę: cienki rosołek i sucharki. Więc Richard mnie podkarmiał ze swojego talerza. Jego też ojciec Jakub zatrzymał w lazarecie, bo ropiała mu ta pokaleczona przeze mnie ręka i dostał gorączki. Ja nawet nie miałem wyrzutów sumienia, że go tak objadam. Prawie nic mu nie zostawiałem. Człowiek się po takiej ciężkiej chorobie na pewien czas robi strasznym egoistą i uważa, że mu się wszystko należy.
– Typowy objaw rekonwalescencji – zgodziłem się.
– Ten poczciwy ojciec Jakub tylko się cieszył, że Richardowi tak się apetyt poprawił. „Zawsze dziobałeś jedzenie jak panienka – mówił – a teraz wszystko zmiatasz i prosisz o więcej. Bardzo dobrze. Jeszcze rośniesz. Jedz na zdrowie.” A wkrótce po tym, jak wróciliśmy do normalnego życia, trzeba było jechać na chrzciny do Sleighstone. Kiedy mama nas zobaczyła, to załamała ręce. „Słyszałam o tej zarazie w Yorku – powiedziała – ale mnie zapewniano, że obaj jesteście zdrowi. Widzę, że po to, żeby mnie nie niepokoić. Czy tobie naprawdę ojciec Jakub pozwolił wyjechać tak zaraz po chorobie, Richie?” „Ja przechodziłem szkarlatynę w dzieciństwie – tłumaczył Richard. – To Ian był chory, ale już dobrze się czuje.” „Ian wygląda kwitnąco – stwierdziła mama. – Wy coś kręcicie, chłopcy. Mnie się czasem wydaje, że przez to, że ciągle jesteście razem, zaczyna się wam mylić, co się któremu przytrafiło.” I oczywiście zabrała się za odkarmianie Richarda, a przy tym i ja korzystałem. Jak wtedy przyjemnie było w Sleighstone, Edgar. A teraz tak tam pusto i ponuro. Nie chcę tam wracać.
– Jest jeszcze jedna rzecz, którą ci chciałbym pokazać – powiedziałem. – Tylko to kawałek drogi stąd. Pojedziemy konno. Jest w okolicy na sprzedaż piękny majątek z winnicami. Przejeżdżałem tamtędy po drodze do Montpellier i zatrzymałem się pod pretekstem napojenia konia. Tak naprawdę chciałem zajrzeć do właściciela. Tego, co mi swego czasu pomagał skubać przepiórki, pamiętasz tę historię? Gui de Frontignan niestety niedawno zmarł, a jego spadkobierca woli siedzieć w Paryżu. Sprzedasz Sleighstone albo przekażesz braciom, a sprzedasz część majątków dla nich przeznaczonych. Kupisz Frontignan. Będę do ciebie przyjeżdżał na degustację wina.
– Żebym się tylko na nowo nie rozpił – roześmiał się Ian.
– Nie ma obawy. W tym klimacie nie sposób – zapewniłem go. – Pojedziemy do Frontignan jutro po śniadaniu.

Przejeżdżaliśmy rankiem przez rynek w Montpellier. Dzień był targowy i ruch był duży. Zwróciłem uwagę na postawną niewiastę w czerwonej sukni. Stała przy straganie z grzybami.
– Jak to są trufle, to ja jestem święta Scholastyka spod Monte Cassino! Albo oczu zapomniałam na półmisku, jak święta Łucja z Syrakuz! To są zwyczajne piestrzenice, nie próbuj mnie nabierać, dupo Jonaszowa – perorowała.

Zsiadłem z konia.
– Dzień dobry, Camille – powiedziałem. – Będzie dziś na kolację polędwica z gęsią wątróbką, prawda?

Upuściła koszyk z zakupami.
– Edgar!!! Przez ciebie zawsze były jakieś jaja! Teraz mi się jaja przez ciebie potłukły.
– Nie przesadzaj, tylko jedno pękło – pomogłem jej doprowadzić do porządku koszyk. Potem ją uściskałem.
– Czyś ty zwariował?! – odsunęła mnie od siebie. – Jesteś w habicie. Obciach na całe miasto, ksiądz ściska się na rynku z madame z zamtuza! Na polędwicę przyjdź, ale po cywilnemu.
– Pozwól, że ci przedstawię mojego przyjaciela – powiedziałem. – Też pochodzi z Anglii i też lubi polędwicę.

Ian ukłonił się szarmancko i pocałował Camille w rękę. Powiedział, że nie wypada mu się wpraszać, ale tyle słyszał o talencie kulinarnym szanownej pani...
– Ależ proszę – odpowiedziała Camille. – Z tej okazji zrobimy sobie wolny wieczór. Żadnych innych gości i żadnych interesów.
– Pomogę ci w kuchni – zaproponowałem. – Mogę upiec szarlotkę.
– Ja do kuchni nie mam zdolności – wtrącił Ian – ale mogę przynajmniej obrać jabłka.
– Ja się zastanawiam – powiedziała Camille – czy tam u was na północy wszyscy arystokraci mają źle w głowie, czy tylko Edgar i jego znajomi. No to czekam wieczorem. Musisz mi opowiedzieć, Edgar, co się z tobą przez te wszystkie lata działo. To już ze dwanaście lat, odkąd wyjechałeś z Montpellier, prawda? Ale dla ciebie czas się zatrzymał. Pan to wygląda jak człowiek – z uznaniem zmierzyła Iana wzrokiem – a na Edgarze habit dalej wisi jak na pogrzebaczu. Jeszcze chudszy jesteś niż kiedyś, Edgar. A z twarzy tylko te oczyska ci zostały. Pewnie przez to włóczenie się po świecie. Czy ty się kiedy ustatkujesz, ty – spojrzała na Iana i zreflektowała się – pogrzebaczu filistyński?
– Już się ustatkowałem – zapewniłem. – Zostaję w Montpellier.

Camille zapomniała o habicie i obciachu i uściskała mnie serdecznie.

– No i jak przyjemnie raz w spokoju zjeść kolację – powiedziała Camille, kiedy mieliśmy zabrać się za szarlotkę. – Ja już nie mam zdrowia i nerwów do tego interesu. To już nie to, Edgar, co wtedy, kiedy byłeś nowicjuszem. Upadek obyczajów i kultury. Chamstwo się szerzy, a czego od dziewczyn wymagają, to przy panu Sleighstone wstyd mi mówić. Jak tylko jednego zboczeńca stąd wygonię i powiem, że to przyzwoity burdel bez świństw, to zaraz się nowy zjawia, i jeszcze gorszy. Na wykidajłów niedługo więcej będę wydawać niż na dziewczyny. Nieraz myślałam, żeby się stąd wynieść i gdzieś otworzyć porządną gospodę. Dobra kuchnia i nic więcej. Ale jakoś trudno by mi było żyć z dala od Montpellier. A tutaj otwierać knajpę to bez sensu. Za długo pracowałam w wiadomej branży. Wszyscy by myśleli, że to tylko nowy lokal.
– A ja bym miał dla pani inną propozycję – odezwał się Ian. – Zdecydowałem się kupić Frontignan. Wpłaciłem zadatek. Edgar nie może mi gotować na pełny etat, bo będzie miał na głowie lazaret w Montpellier. Bardzo bym potrzebował dobrej kucharki i ochmistrzyni. Gdyby mi szanowna pani mogła wyświadczyć ten zaszczyt...
– Skoro pana nie obchodzi, co ludzie pomyślą... Cóż, cudzoziemcom dużo się wybacza. Angielski lord może sobie pozwolić na ekstrawagancję. Zgodzę się pod jednym warunkiem – Camille spojrzała na niego z powagą. – Że nie będzie żadnej szanownej pani. Jestem Camille, i tyle.
– W takim razie proszę też się do mnie zwracać tak, jak do Edgara. Inaczej nie będzie umowy.
– Dupo Jonaszowa mogę mówić do każdego – oświadczyła Camille. – Ale organy filistyńskie są zarezerwowane dla Edgara.

Przerwało nam pukanie do drzwi. Jedna z dziewczyn wywołała Camille do kuchni.

Tak to Ian poznał swoją przyszłą żonę. Właśnie w przybytku uciech w Montpellier. Ale nie była tam zatrudniona. Zdesperowana uciekła z domu. Ojczym – taki skurwysyński oficer straży miejskiej, niestety przyzwoitszym słowem nie mogę go określić – od dłuższego czasu się do niej próbował dobierać. Próbowała się skarżyć matce, ale ta jej nie wierzyła. Żeńskich klasztorów w okolicy nie było. Przyszła do Camille. Powiedziała, że woli pracować jako uczciwa dziwka u uczciwej i dobrej kobiety, niż być w takim obrzydliwym położeniu. Dowiedziałem się o tej historii, kiedy Camille mnie też wywołała do kuchni. Zaciągnęła mnie w kąt przy palenisku.
– Już mówiłam, że jak ty się pojawiasz, Edgar, to zawsze się zaczynają jakieś awantury. Teraz radź. Sam widzisz, że to nie dziewczyna do tej branży. Mogę ją tu przez pewien czas przechować, ale jeśli za długo u mnie będzie mieszkać, to wiesz, jakie będą skutki. Co robić?
– Zróbmy grzane wino – doradziłem. – Z imbirem. Imbir zapobiega przeziębieniom. Yvette przemarzła po drodze. A grzane lepiej pasuje do szarlotki niż zimne. Przy klasztorze przeor właśnie otworzył schronisko dla pielgrzymów. Z rozdziałem płci. Tam ona sobie na początek pomieszka, a potem wszystko się ułoży. Daj jakiś większy garnek, Camille, trzeba się uwinąć z tym grzańcem. Szarlotka najlepsza jest, jak jest jeszcze trochę ciepła. Po co ja ci zresztą oczywiste rzeczy tłumaczę?

Dużo tam do tłumaczenia faktycznie nie było. Ależ z tego Richarda spryciarz, myślałem. Wszystko sobie co do joty wykalkulował.

Przed zaręczynami dałem Ianowi dla Yvette rubinowy pierścień z różą i jednorożcem. Nie powinni się zagubić w świecie, ale zawsze lepiej mieć gwarancję.
– One na początku swojej historii były pierścieniami zaręczynowymi – powiedziałem Ianowi, kiedy miał wątpliwości, czy może mnie pozbawić pamiątki po Richardzie. – My z Richardem poradzimy sobie bez pierścieni.

Na Boże Narodzenie Frontignan miało i nowego właściciela, i nową ochmistrzynię, i nową panią domu. A po winobraniu urodził się spadkobierca. Ochrzciłem go w kaplicy z witrażami Richarda. Richard też był przy chrzcie, ale widziała go wyraźnie tylko Camille. Ian nie był pewien, co widział. Myślał, że to odblask od witraża. Ale Camille odziedziczyła pewne szczególne uzdolnienia po swojej babce.

– To świetna wróżba dla dzieciaka, gdy się przy chrzcinach pojawi dobra dusza z nieba – tłumaczyła mi. – A ten twój przyjaciel z witraża to nie tylko dobry, ale i wesoły. Taki stuknięty jak ty. Niby uroczyście stał przy chrzcielnicy w habicie, ale do mnie puścił oko. Ci twoi znajomi z północy chyba wszyscy mają źle w głowach. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz