sobota, 14 lutego 2015

Witraż z jednorożcem, rozdział 3 i 4: Pierwsza wielka bitwa

Kiedy ważyła się sprawa tejże profesury – ktoś tam był przeciwny, takie rzeczy zajmują sporo czasu, zanim się rozstrzygną – Bolonią wstrząsnęła seria tajemniczych zgonów.

Ojciec Teodor, najlepszy boloński alchemik i profesor filozofii, zabrał mnie ze sobą na oględziny trzeciej ofiary tej przedziwnej zarazy. Wszystkie były powiązane z lokalną rodziną książęcą; taka społecznie wybiórcza infekcja. Na ciele książęcego kuzyna nie widać było żadnych obrażeń. Wargi były sine, twarz też lekko posiniała.
– Wygląda na zawał serca, ewentualnie połączony z wylewem krwi do mózgu – powiedziałem.
– Tak właśnie ma wyglądać. Ale popatrz tutaj.
Uniósł włosy na karku zmarłego i wskazał na niedużą czarną plamę wielkości drobnej monety. Trudna była do zauważenia pod ciemnymi włosami.

Wyciął kawałek poczerniałej tkanki lancetem i włożył do probówki z odczynnikiem zwanym płynem świętego Symfroniusza. To taki swego rodzaju płynny papierek lakmusowy, ale bardziej zaawansowany. Z dużo szerszą paletą barw.

Płyn wkrótce zabarwił się na ładny fioletowy odcień. Coś jak kolor wiosennych krokusów.
– Powąchaj – podał mi probówkę.
Zapach przypominał woń czarnego bzu.
– Ta trucizna znana jest pod nazwą Czarci Pazur – powiedział Teodor. – Takie tandetne nazwy są teraz w modzie. Mam wrażenie, że wymyślają je jacyś bezrobotni poeci. Tak jak nazwy tanich win. Takie wina to w sumie też trucizny.

Uśmiechnąłem się. Było takie, pożal się Boże, niby wino, zwane Kwiatem Migdału. Migdały od samego zapachu można było wyrzygać.

– Nazwa nazwą – mówił Teodor – ale to wyjątkowo efektywne alkaloidy z jakimiś sprytnymi przymieszkami. Przy ranie kłutej w okolicy większego naczynia krwionośnego śmierć następuje zwykle przed upływem dwóch minut. Sprowadza się to z Indii. Wyrabiane jest z jadu tamtejszych węży, ale coś jeszcze do tego dodają. Skomplikowane, drogie i trudne do zdobycia. Antidotum na razie nie ma. Nie zanalizowałem tego paskudztwa do końca, bo udało mi się kupić tylko parę kropel, ale umiem postawić pewną diagnozę przy otruciu. Ktoś się zaangażował w bolońską politykę dynastyczną. Te poprzednie morderstwa były przeprowadzone w taki sam sposób: Czarci Pazur, tyle że aplikowany w różnych miejscach ciała. Idziemy do szefa straży miejskiej. Do trzech razy sztuka. Teraz musi dołączyć swoich ludzi do książęcych ochroniarzy. Robi wrażenie prostaka, ale to bardzo uczciwy i sensowny facet.

Uczciwy i sensowny facet okazał się profesjonalistą. Czwarty z kolei sukcesor tytułu księcia Bolonii uniknął Czarciego Pazura. Pomysłowy polityk dynastyczny rzucił ostatnie spojrzenie na świat z wyżyn szubienicy. A ja – korzystając ze skrzyni wypełnionej dzięki hojności rodziciela – zostałem właścicielem stosunkowo sporej ilości Czarciego Pazura. Uczciwy i sensowny facet nie miał nic przeciwko dodatkowym zarobkom, jak to włoski policjant. Dostarczył mi substancję w eleganckim opakowaniu: w ślicznym ametystowym flakoniku na srebrnym łańcuszku. Lojalnie podzieliłem się zawartością z Teodorem.

Zanim zabrałem się za analizę tego, co było w ametystowej buteleczce, przerwała mój pobyt we Włoszech swego rodzaju iluminacja. Właśnie dostałem wiadomość, że sprawa profesury została zakończona. Moja kandydatura zwyciężyła. Wybrałem się na konną przejażdżkę za miasto, żeby przetrawić sukces. Zaczynała się wiosna. Na drzewach świergotały ptaki. Były między nimi zięby. Przypomniały mi się nasze ptaszki w Yorku. Przypomniała mi się też dawna rozmowa o spowiedzi z Ianem i Richardem. Stanął mi przed oczami Richard powtarzający za mną: „Bóg prowadzi rękę pokornego”. Ładnie się do tego motta stosowałem przez ostatnie lata, nie ma co...

Nagle zrozumiałem, że nie mogę zostać w Bolonii. Nie mogę budować życia na oszustwie. Owszem, jestem dość wykształcony i potrafię wygłaszać dobrze skonstruowane i nawet błyskotliwe wykłady. Ale występować jako autorytet teologiczny? Żeby to moim słowom wierzyli tacy spragnieni wiedzy młodzi ludzie jak ja sprzed kilku lat? Nie, to byłby grzech. Wręcz grzech śmiertelny. Tylu rzeczy nie rozumiem! Umiem o nich mówić tak, jakbym rozumiał, i za to mnie chwalą. Ale ja wiem, że nie zasługuję na to, żeby kształcić młode umysły w kwestiach wiary. Co innego spowiedź. Tu jest się, jak to kiedyś powiedział Richard, narzędziem Ducha Świętego. Ale żonglować uczonymi sformułowaniami i cytatami w uniwersyteckim audytorium i przedstawiać taką żonglerkę jako prawdę absolutną? Nie. À propos spowiedzi, powinienem się wyspowiadać, i to jak najprędzej. Tyle czasu tak strasznie grzeszyłem pychą.

Pomyślałem o moim wyjeździe z Yorku. W porządku, naprawdę chciałem wiedzy. Trochę jej zdobyłem. Ale była to i dezercja. Uciekłem od moich jedynych przyjaciół. Czy oni w ogóle jeszcze żyją? Jak mogłem do nich nie pisać przez tyle czasu? Jeżeli nie żyją, to i tak będę miał zadania do wykonania. Chłopcy, którym rozdałem Richardowe kłapouche króliki, są już w wieku, który ich kwalifikuje do łomotów. Wrócę do Yorku, zdecydowałem. Będę spowiadał żołnierzy, będę czekał na ich powrót i opatrywał rany tym, którzy wrócą pokiereszowani. Może w ten sposób odpokutuję moją dezercję. Mały Harald ma już prawie czternaście lat. Najmłodszy z królewiczów dopiero zaczynał płynnie mówić, kiedy wyjeżdżałem. Teraz i jego trzeba będzie zacząć uczyć łaciny.

Następnego dnia poszedłem do rektora i podziękowałem za zaszczytną propozycję. Wytłumaczyłem, że zmieniłem plany i muszę wracać do Anglii. No i wróciłem.


Pierwsza wielka bitwa

Wpadłem od razu w tak zwany wir wydarzeń.

W Yorku trwały przygotowania do jakichś poważniejszych łomotów. Szykowała się jakoby większa inwazja Duńczyków w okolicy Kingsport. Ian i Richard byli w dalszym ciągu na tym świecie i w dobrej formie, w każdym razie pod względem fizycznym. Jeszcze zmężnieli. Richard jakby stracił swoją chochlikowatość. Trochę dowcipkował, jak kiedyś, ale wydawało mi się, że ma smutne oczy.

Mieli teraz bardziej odpowiedzialne funkcje i ganiali jak opętani w związku z bojowymi przygotowaniami. Przywitali się ze mną serdecznie, ale widać było, że są zaaferowani działalnością profesjonalną. Ciągle ktoś od nich czegoś chciał, a wcześnie rano mieli wyjeżdżać. W takiej sytuacji nie było szans na porządną rozmowę. Nawet w najlepszych warunkach niełatwo opowiedzieć, co się wydarzyło przez cztery lata. Przyszli jednak tuż przed wyjazdem po błogosławieństwo jak za dawnych czasów.

To, co się działo tego dnia, znam po części tylko z opowiadań, ale w miarę potrafię sobie wyobrazić. Były to wydarzenia ze wszech miar pamiętne.

Kingsport był to średniej wielkości port u ujścia rzeki zwanej Southern River. Miał znaczenie nie tyle handlowe, ile strategicznie, bo łatwo się było stamtąd dostać drogą wodną do Yorku. Stacjonował tam zatem spory garnizon, którym dowodził niejaki lord Garrick, ten o opinii wielkiego eleganta. Od tegoż Garricka nadeszły wieści o sporej duńskiej flotylli kręcącej się po okolicznych wodach. Stąd i ten na szeroką skalę zakrojony łomotowy wyjazd, w którym król osobiście uczestniczył. W Yorku pozostało tylko absolutne minimum żołnierzy. Większość naszych sił zbrojnych ruszyła do Kingsport na łodziach, ale moi przyjaciele podążyli drogą lądową w konnym oddziale ubezpieczającym resztę. Wyruszyli nie wiedząc, że okryją się bohaterską chwałą.

Zaczęło się od tego, że zabłądzili w lesie. Oczywiście z winy Richarda. Ian musiał mieć jakiś zły dzień, bo inaczej nie dałby się wciągnąć w Richardowe pomysły. Richardowi na tę wyprawę przydzielono nowego konia, o którego od pewnego czasu wiercił dowódcy dziurę w brzuchu. Chciał wypróbować, na co rumaka stać. W tym małym oddziałku nikt specjalnie zwartego szyku nie pilnował. Zatem Richard wysunął się na przód kolumny i namówił Iana na wyścig. Oba konie było stać na dużo. A nasi kawalerzyści zmylili drogę. Pogalopowali prosto zamiast skręcić w prawo zgodnie z biegiem rzeki. W Kingsport byli przedtem tylko raz, więc dość długo potrwało, zanim się zorientowali, że coś nie tak i że gdzieś rzekę diabli wzięli. Najrozsądniej byłoby po prostu zawrócić i dojechać do rozwidlenia dróg po tej samej linii, po której się ścigali, ale Richard wymyślił jazdę na skróty. Ian, co dziwne, znowu dał się wciągnąć. Chyba dlatego, że nie chciał, żeby wyszło na jaw, że pierwszy raz w życiu zmylił drogę. Co z tego wynikło, łatwo zgadnąć. 

Dojechali do jakichś bagien, mało się nie potopili, a później wskutek Richardowej koncepcji okrążania bagnisk zabłądzili już na dobre. Gdyby Richard w dalszym ciągu realizował swoje koncepcje, toby się pewnie przez kilka dni błąkali po lesie, ale na szczęście Ian oprzytomniał i przejął kierownictwo. Zdecydował, że muszą w miarę możliwości poruszać się po jak najprostszej linii na wschód. Wtedy w końcu dotrą nad brzeg morza, a potem już nie będzie problemu z dojechaniem wzdłuż wybrzeża do Kingsport, nawet, jeżeli sporo czasu to zajmie. Tak też i zrobili. Po paru godzinach rzeczywiście morze zaczęło prześwitywać przez drzewa. A na morzu panował duży ruch. Od licha i trochę duńskich łodzi, wiosłujących w kierunku ujścia małej rzeczułki zwanej Foss albo po prostu Northern River. Rzeczułka ta latem była takim większym strumykiem, ale w kwietniu, po roztopach, mocno przybrała i nadawała się do żeglugi. Właśnie w tym okresie roku można było nią dotrzeć do Yorku. Bo York leży w rozwidleniu Ouse i Foss, nazywanymi też Southern i Northern River.

Moi przyjaciele ukryli się w zaroślach i obserwowali przebieg akcji.
– Ile oni, niech ich Kraken pochłonie, mają łodzi? – zastanawiał się Richard. – Jakaś wielka flota podobno jest pod Kingsport, a tu też ich od groma i jeszcze trochę.
– W każdym razie trzeba działać – stwierdził Ian. – Musimy się rozdzielić. Jeden powinien jechać do Yorku i ostrzec, żeby pozamykali bramy i przygotowali się na atak. Duńczycy płyną w górę rzeki, a Northern jest kręta. To im zajmie sporo czasu. Na koniu dojedzie się do Yorku znacznie szybciej. A drugi powinien jechać do Kingsport, żeby stamtąd sprowadzić pod York tyle wojska, ile się da.

Jazda do Yorku była oczywiście bardziej niebezpieczna, bo po pierwsze trzeba było uważać, żeby nie zostać spostrzeżonym przez Duńczyków, a po drugie ryzykowało się utkwienie w oblężonym grodzie z minimalną załogą. Zatem Richard i Ian obaj chcieli pojechać do Yorku i zaczęli się kłócić. Nie mogli dojść do porozumienia, a bijatyka byłaby czasochłonna i niekonstruktywna. Zdecydowali się rzucić monetę. Wypadło, że do Yorku ma jechać Richard.
– Bez sensu – powiedział Ian. – Przecież zabłądzisz, ty sieroto z pogorzeliska.
– Rzut monetą rzecz święta – odparł Richard. – Nie zabłądzę. Będę jechał tak, żeby widzieć rzekę.
– To ciebie zobaczą.
– O rany, Ian. A ty to niby niewidzialny jesteś? Przestań pieprzyć bzdury i jedź do Kingsport. Niech wysyłają przynajmniej konnicę, i to szybko. Nie traćmy czasu. W Yorku jest kupa dzieciaków. I Edgar.

Popędzili każdy w swoją stronę.

O zmierzchu Richard dojeżdżał do Yorku, a Ian był o niecałą milę od Kingsport. Na wszelki wypadek nie jechał plażą, ale przy skraju lasu, żeby w razie czego móc się ukryć między drzewami. I słusznie, bo tego dnia Duńczycy najwyraźniej byli wszechobecni. Przy brzegu zatoczki, do której się zbliżał, znów zauważył jakiś podejrzany ruch. Kilkudziesięciu Duńczyków dociągało łodzie do brzegu. Ian uwiązał konia w lesie i podczołgał się w kierunku wrogich sił przez zarośla na wydmach. Duńscy żeglarze ze spokojem rozpalili ogniska i zabrali się za wyżerkę tudzież za piwo. Nawet nie wystawili straży. Ian podczołgał się jeszcze bliżej w nadziei, że podsłucha jakieś dyskusje strategiczne. Kiedy dotarł na odległość, z której mógł słyszeć rozmowy, to bardzo się zdziwił. Duńczycy porozumiewali się na pewno nie nienaganną, ale niewątpliwie lokalną angielszczyzną. 

Pewne fragmenty rozmowy były na tyle interesujące, że Ian wrócił do konia, wziął z torby przy siodle parę zapasowych cięciw do łuku – zawsze jeździł na łomoty dobrze wyposażony – podczołgał się na poprzednią pozycję i poczekał, aż towarzystwo pogrąży się we śnie. Przeczołgał się wtedy jeszcze dalej, a kiedy najbliższego duńskiego poliglotę miał w zasięgu ręki, to zręcznie walnął go w łeb – nie zabił, tylko ogłuszył; miał w tym wprawę od pamiętnych manewrów z biskupem – wciągnął za sobą w zarośla, zakneblował chustką i związał cięciwami. Przerzucił go przez siodło i ruszył z tym bagażem brzegiem lasu do Kingsport.

Odkneblowany bagaż szybko wyznał – w tak zwanej „przytomności” króla – że wiosłowanie na łodziach z Dannebrogiem pod Kingsport zarządził lord Garrick. Przyzwoicie zapłacił. Dlaczego, tego prosty rybak nie pojmie. Jakieś pańskie fanaberie. Albo manewry, żeby się żołnierze nauczyli, jak duńskie flagi wyglądają, bo może ci z głębi kraju nie wiedzą. Kto tam zgadnie, o co chodziło. Lord to lord, pieniądze to pieniądze. I tyle.

Pomysłowy lord, twórca fikcyjnej inwazji, został w kontekście przedstawionym przez Iana uznany za zdrajcę stanu. Ale nasz władca nie lubił skracać ludzi o głowę, a już zupełnie nie robił tego bez sądu i spontanicznie. Bardzo słusznie. Założono kreatywnemu lordowi lekkie kajdanki dla dobrze urodzonych, otoczono go strażą, po czym siły zbrojne wraz z aresztantem ruszyły w pośpiechu w kierunku Yorku. Czas był na to najwyższy.

Richard zajrzał do mnie niedługo po przyjeździe. Pokrótce wyjaśnił sytuację.
– Rozmawiałem już z Blackiem – powiedział. Black to był dowódca tego minimalnego oddziałku, który został w Yorku. – Jeżeli z Kingsport nie przyjadą na czas, czyli o świcie, to siedzimy w gównie. Choćbyśmy tu mieli świętego Graala, nie damy rady tylu Duńczyków pozrzucać z murów. Obrona przy oblężeniu na tym zasadniczo polega. Odpychać drabiny, odcinać sznury od kotwiczek z linami, które rzucają przez mury. Black będzie musiał wziąć do tego smarkaczy. Nawet ci najmłodsi nadadzą się do przecinania lin. A dużo jest przy takiej imprezie strzelania z kusz i łuków. Duńczycy mogą sporo dzieciaków poranić i pozabijać. A jak tu wejdą, to kaplica. Trzeba coś wymyślić, żeby im tę akcję opóźnić. Oni tu będą za jakieś trzy godziny. Ale raczej nie zaczną ataku w ciemności. Jak się ma dobre rozeznanie w szczegółach topograficznych, to można i po ciemku, ale pod Yorkiem dawno nie mieliśmy Duńczyków. Nawet, jeżeli mieli infiltrację i dzięki temu mają jakieś mapy, to w ciemności zawsze przewagę ma ten, kto w praktyce zna teren. Tu kamień, tu mur wyższy, tu niższy, tam jakieś drzewko w szczelinie, i tak dalej. Więc przed świtem nie zaatakują.

Napił się wody z manierki i chwilę się zastanawiał.
– Chyba najlepiej będzie, jeżeli schowam się w zaroślach nad rzeką i we właściwym momencie podpalę im łodzie – powiedział. – Wezmę trochę szmat nasyconych żywicą. Łodzie są smołowane, jak się jedna zapali, to już kolejne też. Oni nie pomyślą o pilnowaniu łodzi. Nie sądzą, że ktoś ich widział na Foss. Płynie przez zupełne pustkowia. Ten atak to ma być kompletne zaskoczenie, bo ich flota przecież niby jest pod Kingsport. Jak się uda, to pobiegną gasić łodzie, bo bez nich to oni siedzą w gównie. Przynajmniej część pobiegnie. I tym sposobem wytrzymamy, póki z Kingsport nie przyjedzie konnica. O ile, oczywiście, Ian dotarł tam na czas. Idę do czeladnej zorganizować szmaty i żywicę.

– Poczekaj – wstrzymałem go. Wziąłem z laboratorium butelkę z przezroczystym płynem, którym się kiedyś zabawiałem przy okazji karnawału w Wenecji. – Rzuć tym w tę łódź, od której ogień się najlepiej rozprzestrzeni. W burtę, nie na pokład. Będzie się paliło jak ta lala. A tak poza tym, to mówiłeś, że oni tu będą najwcześniej za trzy godziny. Odpocznij i coś zjedz. Przecież od rana nie jadłeś.
– Przy łomotach najlepiej nie jeść – powiedział. – Na wypadek rany w brzuch. Czasami nie jem przez trzy dni z rzędu. Ciało ma jakieś rezerwy. No i nie wolno pić alkoholu. Nawet piwa. Źle działa na refleks. Trzeba tylko jak najczęściej pić wodę, koncentrować się i patrzeć końca.
Quidquid agis, prudenter agas, et respice finem – skonkludowałem. – Cokolwiek czynisz, czyń rozsądnie i patrz końca. Jakiś się rozsądny zrobiłeś. Mam nadzieję, że to tymczasowe. Trzymaj się, Richard, i uważaj na siebie.
– Będzie dobrze – uścisnął mnie. – Na poważnych łomotach zawsze jestem rozsądny. Potem sobie odbijam. Lepiej już pójdę. Na razie, Edgar.

Akcja poszła jak z płatka. Obserwowałem ja z murów. Łodzie zapłonęły jak weneckie fajerwerki akurat, kiedy nasi goście wybierali się pod bramę. Zrobili w tył zwrot jak na komendę. A z tyłu właśnie nadjechały oddziały z Kingsport. Biedni Duńczycy nie mieli szans. Część uciekła przez las, część w ostatniej, nie całkiem spalonej łodzi. Większość została na wieczność w angielskiej ziemi. Nie lubię łomotów, ale co było w tej sytuacji robić? Przecież nie mógłbym zaakceptować wyrżnięcia dzieciaków w Yorku. Jaka ta nasza epoka jednak jest ohydna, myślałem.

W tej całej kotłowaninie gdzieś się zagubił główny bohater. Kiedy już ani jednego żywego Duńczyka nie było pod murami, a Richarda dalej ani widu, zdecydowałem się iść go szukać. Niemiło było kuśtykać między trupami. Mam przynajmniej teraz pewne pojęcie o tym, czym oni muszą żyć – stwierdziłem w duchu.

Znalazłem mojego druha po jakiejś godzinie, na polanie w lesie. Usiłował uspokoić pewną, jego zdaniem niezwykle interesującą, srokatą klacz. Duńczycy z reguły nie wożą ze sobą koni, ale dowódca oddziałów, które się do nas wybrały, widocznie umyślił sobie wjazd triumfalny do Yorku na końskim grzbiecie. Richard pognał konia w las przed podpaleniem łodzi, a po bitwie pobiegł go szukać. Był już nieźle tą pogonią zmęczony i nawet moja kulawa pomoc mu się przydała. Później zresztą dochował się od tej klaczy prześlicznego źrebaka, białego w czarne kropki. Dał go najmłodszemu bratu Iana na dziesiąte urodziny.


Jak się już bohater spod Yorku znalazł, to zaczęła się wielka biesiada połomotowa. Pomysłowego lorda Garricka na razie umieszczono w parterowej komnacie z zakratowanymi oknami. Król dalej nie mógł się zdecydować, co z nim zrobić. Jak zawsze w przypadku wysokiej arystokracji były tam jakieś powiązania rodzinne. Wracając do imprezy, to zanim się zaczęło chlanie na całość, urządzono naszym bohaterom pasowanie na rycerzy. Cała procedura z waleniem mieczem po ramieniu, przydzielaniem pasów i ostróg. Ojciec Arnold błogosławił. On był specjalistą od militarnych ceremonii. Ian i Richard chodzili w chwale jak w słońcu. Nikt nie pamiętał, że całe bohaterstwo zaczęło się od niesubordynacji. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz