sobota, 21 lutego 2015

Witraż z jednorożcem, rozdział 8: Sąd boży

Sąd boży

Następne dni minęły bardzo szybko. Miałem pełne ręce roboty: obowiązki w kościele, lekcje z Haraldem, lekcje z najmłodszymi rycerzykami, kuchnia, ćwiczenia z Richardem, znów kuchnia. Na laboratorium już nie starczało czasu ani energii. Ale gotowanie też uspokaja. Opowiadałem Ianowi i Richardowi najróżniejsze głupoty z moich francuskich i włoskich lat – nie tylko o zamtuzie w Montpellier, ale co mi w miarę zabawnego przyszło do głowy – byle tylko nie było ponuro i cicho przy stole.

To ohydne przedstawienie odbyć się miało w piątek. Właściwy dzień na egzekucję.

– Teraz koniec z ćwiczeniami – powiedziałem do Richarda w środę wieczorem. – Na jutro mam inne plany. Śnieg prawie całkiem stopniał. Podobno na wzgórzach już kwitną krokusy. Pojedziemy w trójkę ich poszukać. Po co mamy tu tkwić i witać gości z Castle? Weźmiemy ze sobą coś do jedzenia, trochę wina – niedużo, bo nie możemy jutro się upić – i zrobimy sobie piknik. Pogadamy, pośpiewamy. Jak wrócimy, to trzeba będzie oczyścić duszę i ciało. Wyspowiadam cię. Potem pójdziemy do łaźni. Zrobię jakąś lekką kolację. Wieczorem już nie będziemy pić.
– Nie musisz mi przypominać – powiedział Richard. – Przed łomotami nie ma chlania.
– Żebyś tylko mógł zasnąć – myślałem na głos. – Pić nie możemy, żadnych środków nasennych nie mogę ci dać, bo byłbyś następnego dnia otumaniony.
– A mógłbym zostać u ciebie na noc? – zapytał. – Pomodliłbyś się ze mną. Trochę byś mi pośpiewał.
– Dobrze – zgodziłem się. – Mam w laboratorium łóżko przeznaczone dla ciężkich przypadków. A to jest zdecydowanie ciężki przypadek.

W piątek rano odprawiłem poranną mszę przy moim podróżnym ołtarzu. Tylko dla Richarda i w jego intencji. Przyjął komunię. Musiał iść się przebrać i stanąć przed tą komisją do spraw logiki stosowanej. Oni przed walką sobie dokładnie gladiatorów oglądają i zadają im trochę pytań. Spisują wstępny protokół. Walka miała się zacząć w południe.

Stanął przede mną za spuszczoną głową.
– Ja wiem, że ty nie znosisz patrzenia na poważne walki – powiedział. – Ale czy mógłbyś dla mnie zrobić wyjątek? Mogę cię prosić, żebyś przyszedł?
– Richard – odparłem – co ty sobie o mnie myślisz? Że mógłbym nie przyjść?

Przytulił się do mnie. Potem ukląkł. Wypowiedziałem błogosławieństwo.

Zamknąłem się w laboratorium. Pracowałem jak w transie. Wyrwał mnie z niego głos dzwonów bijących na Anioł Pański. Pośpieszyłem na dziedziniec.

Richard jak zwykle nie korzystał ze zbroi. Na ubranie nałożył tylko kolczugę bez rękawów, naramienniki i ochrony przegubów rak. Nie nałożył hełmu, co półgłosem komentowano na widowni.

– Nie cierpię tych blach – tłumaczył mi kiedyś przed wyjazdem na łomoty. – To obciąża, krępuje ruchy, poci się człowiek jak mysz. Myszy się właściwie nie pocą, ale to nieważne. Hełm zakładam tylko, jak się zanosi na dużo strzelaniny. Też obciąża i ogranicza pole widzenia. Niektóre chłopaki myślą, że chcę pokazać, jaki to niby dzielny jestem. Ale ja jestem bezpieczniejszy bez zbroi. Sam wiesz, że nigdy nie byłem poważnie ranny, najwyżej trochę zadrapań i siniaków. Każdy stawia na to, w czym jest dobry, a moja największa zaleta to szybkość.

Przeciwnik Richarda też nie był widać zwolennikiem pełnej zbroi, ale miał na sobie lekki pancerz i hełm. Był od Richarda troszkę wyższy i zdecydowanie szerszy w ramionach. Kawał chłopa.

Ukłonili się wysokiej komisji i sobie nawzajem. Zaczęło się. Richard przez pierwsze minuty tylko się bronił. Chyba wie, co robi, myślałem. Pewnie diagnozuje przeciwnika.

Boże, jak to długo trwa. Niech to się okaże nieprawdą. To żaden sąd boży, tylko zwykła walka ćwiczebna, wmawiałem sobie. Albo turniej. Za chwilę Richard wytrąci tamtemu miecz, roześmieje się i zaproponuje piwo. Ale niestety. Jeden z nich już nigdy więcej w życiu nie będzie pił piwa.

Nie wytrzymam. Czemu ten Richard nie przechodzi do ataku? Zmęczy się i tamten go wykończy. Wszyscy święci i święte Boże, nie wytrzymam. Rzucę się pomiędzy nich, niech to mnie zabiją. Ale będą ci logicy mieli zagwozdkę. Tertium datur.

Richard nagle podwoił szybkość. Przeszedł do ofensywy. Długo takiego tempa nie utrzyma, myślałem. Ale to już nie trwało długo. Richard przez chwilę udał, że się odsłania, a kiedy przeciwnik sięgnął mieczem w prawo, błyskawicznie przemknął pod jego ramieniem i przyłożył mu ostrze do gardła, w szczelinie między hełmem i pancerzem. Przez ułamek sekundy jakby się wahał, a potem z całej siły pchnął miecz. Ten moment wahania wystarczył, aby miecz tamtego spadł na prawe ramię Richarda, tuż nad łokciem. Ale był to ostatni cios, który ten człowiek zadał w swym doczesnym życiu.

Richard przykląkł obok ciała przeciwnika. Twarz miał bladą jak płótno, wargi posiniałe. Coś mnie tknęło. Zerwałem się z miejsca. Richard też chciał wstać, ale zachwiał się i upadł na zakrwawiony piasek.

Za chwilę już byłem przy nim. Ian też, i Geoffrey, z którym Richard przez ostatnie dni trenował. Rozchyliłem przecięty rękaw. Środek rany już nabierał ciemnego koloru.
– Nieście go do mnie – krzyknąłem. – Migiem. Biegiem!

Biegłem, przeklinając moją koślawą nogę i układając plan działania. Podstawa mojego eksperymentalnego antidotum stoi na palniku. Dodać jeszcze dwa składniki, odparować, przecedzić, sprawdzić odczyn. Minuta, półtorej? Mniej więcej. Może za długo. W międzyczasie co? Nie przemywać wodą, wtłoczy truciznę głębiej w tkanki. Wysysać nie można, przechodzi przez śluzówki, obu nas szlag trafi. Naciąć skórę i mięśnie nad raną, żeby zwiększyć krwawienie, to przepłucze. Tak. To najpierw, potem za retortę. Potem odtrutkę – do rany? do ust? czy spróbować przez gesie pióro od razu do żyły? Nigdy takiego zabiegu nie robiłem, ale co tam, wszystko to i tak jeden eksperyment...

Dobra. Połóżcie go na stół, przywiążcie, i wynocha! Tak, przywiązać, tu są sznury. Nie, nic mi nie potrzeba, spieprzać, nie przeszkadzać. Do rana mi tu nie wchodzić!
Lancet. Dobra.
Kapsułka ze szmaragdu jest, gdzie ta szklana, do kurwy nędzy? Też jest. Palnik. Jakieś dwie minuty. Mała klepsydra. W porządku.

O Jezu, on jest cały siny. Puls? Pulsu nie ma. Masaż serca. Spokojnie, spokojnie, rytmicznie, święty Łukaszu, zmiłuj się. Bez paniki. Rytmicznie. W porządku, już jest. Słabo, ale bije. To świństwo mi wykipi. Jeszcze raz. Szybko zdjąć z palnika. Niech chwilę ostygnie.

Znowu go tracę. Oddychaj, ty skurwysynu! Trzeba mocniej. Żebra mu połamię. Połamię jak nic. Pieprzyć żebra.

Kląłem jak furiat, pot zalewał mi oczy. Na razie znów się udało. Puls był nierówny, ale był.

Przefiltrowałem moją mieszankę i wlałem parę kropel do odczynnika. Kolor był dokładnie taki, jak wynikało z obliczeń. To mnie uspokoiło. Absurdalnie, bo przecież obliczenia były oparte tylko na analizie i teorii. Niczego nie sprawdziłem. Nawet na jednej cholernej białej myszy. Ale czułem się opanowany i racjonalny. Wlałem mu połowę płynu do ust, trochę wylałem na otwartą ranę, otworzyłem lancetem żyłę w zdrowym ramieniu, usiadłem i wlewałem resztę powoli, kropla po kropli, przez rurkę z gęsiego pióra. Właściwie nic trudnego.

Siedziałem i starałem się podsumować sytuację. Od wprowadzenia trucizny do krwi minęło około dziesięciu minut, a on żyje. Plus dla nas. Przy ranach kłutych, zwłaszcza gdy się natrafi na większe naczynie, śmierć następuje w ciągu dwóch minut. Najsilniej zatruty był pewnie koniec ostrza, a ta rana zadana jest bokiem brzeszczotu. Trudno znaleźć dość składników, żeby wyprodukować ilość wystarczającą do zatrucia całego miecza. Trzeba też wziąć po uwagę intensywne krwawienie, które od razu wypłukało część substancji aktywnych. Niemniej jednak serce zatrzymało się w czwartej-piątej minucie po zadaniu rany, więc trucizny było sporo. Odtrutkę zacząłem podawać w szóstej-siódmej minucie. Mniej więcej cztery minuty minęły od tego czasu. Więc można przypuszczać, że jednak plus dla nas. Trzeba regularnie obracać wszystkie klepsydry i pilnować przebiegu. Najpóźniej za pół godziny podać kolejną porcję antidotum – jeżeli w międzyczasie nic dramatycznego się nie stanie. Rana krwawi, niech sobie jeszcze trochę krwawi. Będę się cieszył, jeżeli będę miał okazję leczyć mu anemię. Ostatnie krople do żyły, i bierz się, Edgar, do garów. Trzeba od razu zrobić więcej.

Praca szła mi składnie jak w uniwersyteckim laboratorium, ręce i oczy precyzyjnie robiły swoje. Od czasu do czas kontrolowałem mu puls. Nadal był nierówny, ale nie alarmująco.

Zastanawiałem się nad sposobem podania następnej porcji antidotum. Teraz był wyścig z czasem, ale jeżeli działa, to może tylko podać doustnie? Nie mam pojęcia, jak mój wynalazek w tym stężeniu wpływa na naczynia krwionośne, rozważałem gorączkowo. Jeszcze mu zorganizuję jakiś krwotok wewnętrzny, jak się uda, to w mózgu... Układ pokarmowy od byle czego się nie rozleci i zawsze się toto trochę przefiltruje. Ale wtedy może będzie miało za słaby efekt? Ostatecznie zdecydowałem się działać tak jak za pierwszym razem. I tak nie bardzo wiem, co robię, myślałem.

Po zaaplikowaniu kolejnej porcji antidotum uznałem, że czas zająć się raną. Wyciąłem lancetem poczerniałe fragmenty tkanek. Może należało zrobić to wcześniej. Skoagulowałem co większe naczynia. Zastanawiałem się, czy zakładać szwy, ale uznałem, że poczekam. Licho wie, co tam jeszcze może się dziać, lepiej przez pewien czas mieć wgląd w sytuację.

Powinienem móc trochę się odprężyć, ale miałem uczucie, że o czymś  zapomniałem. I to o czymś ważnym. Starałem się powtórzyć w wyobraźni przebieg ostatnich godzin. Wydawało mi się, że działałem dość sensownie i w miarę możliwości zrobiłem wszystko, co należało. Ale nieokreślony niepokój nie znikał. O czym ja zapomniałem? Rozejrzałem się i natrafiłem wzrokiem na mój podróżny ołtarz. Olśniło mnie. I zrobiło mi się strasznie wstyd.

Jestem pod wieloma względami sceptykiem i wolnomyślicielem. W oczach niektórych dogmatyków na pewno ocieram się o herezję. Ale przecież nigdy nie poddawałem w wątpliwość znaczenia sakramentów. A tu – i to mój przyjaciel...

Wydobyłem z szufladki ołtarza to, o czym zapomniałem, i udzieliłem mu ostatniego namaszczenia. Ukląkłem i zacząłem odmawiać litanię do wszystkich świętych. A potem dodatkowo modlitwę do świętego Łukasza. Może on będzie miał dla mnie zrozumienie. Potem zacząłem ściągać z Richarda kolczugę, te wszystkie blaszki i zakrwawione ubranie.

Nad ranem zapukał Ian. Oczy miał czerwone i zapuchnięte.
– Żyje – powiadomiłem go. – I chyba przeżyje, ale pojęcia nie mam, jakie będą skutki uboczne.
– Ty chyba jesteś cudotwórcą, Edgar – powiedział.
– Wszystko w ręku Boga – odparłem. On spojrzał na mnie ze zdumieniem, bo pierwszy raz słyszał z moich ust taką wyświechtaną formułę. Mnie jednak było tak wstyd za moje zapomnienie, że postanowiłem więcej myśleć o mojej roli duchownego. A zresztą formułka była wprawdzie wyświechtana, ale prawdziwa i adekwatna.
– Możesz go przenieść na łóżko i trochę przy nim posiedzieć? – poprosiłem. – Potrzebuję trochę snu, bo potem muszę przygotować nowe lekarstwa, a jak się pomylę w proporcjach, to możemy śpiewać Salve Regina.
– On powinien jeszcze przez parę godzin być nieprzytomny – dodałem – i to dobrze, bo jak się obudzi, to będzie go pewnie bardzo bolało. A ja nie mogę mu dać opium. Serce ma bardzo osłabione. Więc gdyby jednak odzyskał przytomność, to pozostają zimne okłady i łagodna perswazja. W ostateczności – ale tylko naprawdę w ostateczności – możesz go trzepnąć w głowę, żeby znowu zemdlał. Tylko nie bij za mocno.

Ian patrzył na mnie z taką miną, jakby trzepnięcie kogoś w łeb było dla niego czymś niesłychanym. Wzruszyłem ramionami. W końcu on był w tych sprawach profesjonalistą. Ja naprawdę potrzebowałem trochę odpoczynku.

Wypiłem szklankę wina z paroma kroplami opium i udało mi się przespać kilka godzin. Obudziłem się z głową na zupełnie mokrej poduszce. Uznałem, że to pot, bo tak było mi wygodniej myśleć.

Już zaczynało świtać.

Mój pacjent niewątpliwie żyje, pomyślałem. Gdyby Iana coś zaniepokoiło, toby mnie zaalarmował.
Nalałem wody do miednicy i zanurzyłem w niej twarz, żeby na dobre oprzytomnieć. I nagle zlodowaciałem, ale nie zimna woda była tego powodem.
Uświadomiłem sobie, że wczoraj myślałem tylko o sercu Richarda... no i o naczyniach krwionośnych, wątrobie... A przecież nie wiem, jaki wpływ ta trucizna – i moja odtrutka też – mogły mieć na władze umysłowe. Nie wiem, bo nikt tego nie wie. Dotąd żadna ofiara Czarciego Pazura nie przeżyła. Może wydarłem śmierci tylko ciało? Może stworzyłem żywego trupa, który – póki mu serce kiedyś ponownie nie przestanie bić – będzie bez ruchu wpatrywał się niewidzącym wzrokiem w jeden punkt, pozbawiony świadomości, uczuć, pragnień? Albo w najlepszym razie będzie całymi dniami krążył lunatycznym krokiem po ogrodowych ścieżkach, tak jak pacjenci przytułku dla obłąkanych w Paryżu?

Jeżeli tak będzie, to zabiję Richarda, pomyślałem. Kilka kropel z ametystowego flakonika. On nawet nie poczuje.

Niestety nie byłem pewien, czy stać by mnie było na to. Dekalog miałem głęboko wyryty w duszy. Może nawet, niech mi Bóg wybaczy, zbyt głęboko.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz