sobota, 14 lutego 2015

Witraż z jednorożcem, rozdział 5: Pierwsze spokojne lato

Pierwsze spokojne lato

Najstarsi wojacy nie pamiętali tak długiego „bezłomotowego” okresu jak ten, który nastąpił po pamiętnej bitwie pod Yorkiem. Nazywano ją też kampanią Kingston-York. Ian i Richard używali określenia „te hece z łodziami”. Miałem rację co do ich poziomu emocjonalnego. Nie dali się zwariować tym pasowaniem na rycerzy i ogólnym zachwytem.

Na Zielone Świątki wybierali się do Sleighstone i namówili mnie, żebym pojechał z nimi. Już  wcześniej Ian wiele razy mnie zapraszał, ale jakoś się nie składało. Jeździli tam głównie w większe święta, a wtedy zwykle jest mnóstwo obowiązków w kościele. Tym razem jednak pogadałem z moimi kolegami po fachu i wyprosiłem sobie urlop.

Sleighstone było prześlicznym miejscem. Z okien zamku widać było zatokę. Już przy pierwszym spotkaniu z rodziną Iana zrozumiałem tajemnicę jego stabilności. Nie można było rozwinąć się inaczej w takim otoczeniu. Ojciec był małomówny, ale na wskroś spokojny i życzliwy. Obaj młodsi chłopcy patrzyli w brata i jego przyjaciela jak w tęczę. A matka promieniowała serdecznością. Dobiegała pięćdziesiątki, ale ciągle była piękna. Jako młoda dziewczyna musiała wyglądać jak bohaterka ballad – tych dobrej jakości.

Uściskała nas wszystkich na powitanie i wcale nie czułem się tym zakłopotany. Usadziła nas w pięknej, obrośniętej różami altanie, kazała podać wino w oczekiwaniu na wieczerzę.

– Tak się cieszę, Edgarze, że wreszcie cię widzę na własne oczy – powiedziała. – Chłopcy tak za tobą tęsknili, kiedy byłeś we Francji. Richie – zmierzwiła mu czułym ruchem włosy, a on przytulił się do jej ręki i przymknął oczy – Richie nawet zaczął pod twoim wpływem myśleć, zanim coś powie! – roześmiała się i pocałowała Richarda w czoło. – Zamiast pleść, co mu ślina na język przyniesie, rozpoczynał prawie każdą wypowiedź od: „Zastanawiam się, co Edgar by o tym powiedział.” Musisz cieszyć się szczególną łaską Ducha Świętego.

Ja też się roześmiałem. Szczerze i bez ironii. Jakby to było dobrze mieć taką matkę, pomyślałem. Wtedy może też umiałbym przytulać tych, których lubię.

– Ale ty mi coś strasznie zmizerniałeś, Richie – powiedziała ta przemiła lady Elizabeth. Ciocia Bessie, jak ją Richard nazywał. – Strawa duchowa brata Edgara to bardzo korzystna rzecz, ale nie wystarczy. Już ja cię odkarmię. Na początek kuropatwy w czerwonym winie. Specjalnie z myślą o tobie je przygotowałam. Nie uważasz, Edgarze, że on jest trochę anemiczny?
– Zgadza się – przyznałem. – Próbuję go zmuszać do picia tranu, ale się wymiguje. Na szczęście nie wykręca się od czerwonego wina. W rozsądnych dawkach to też skuteczny środek.
– A mną to się nikt nie zainteresuje – odezwał się Ian. – Odkąd tu pierwszy raz przywiozłem tego przybłędę, mama mnie totalnie lekceważy. Nie zauważyłaby, gdybym wrócił do domu bez ręki czy nogi. Ale zawsze zwróci uwagę na to, że Richie ma sińce pod oczami albo jest bledziutki. Niesprawiedliwość jak cholera. Mama nawet nie pomyśli, jakich urazów duchowych jej syn pierworodny może się nabawić.
– Jak ty na niego mówisz – oburzyła się lady Elizabeth. – I nie przeklinaj.
– My w Yorku dużo gorzej na siebie mówimy – bronił się Ian. – Przybłęda to wręcz komplement. A „cholera” to żadne przekleństwo. Gdyby mama słyszała, jakie litanie odchodzą choćby przy zdejmowaniu butów do konnej jazdy...
– Niczego takiego nie chcę słuchać. I nie ponauczaj braci jakichś paskudztw. A w ogóle najlepiej idź do kuchni leczyć się z urazów! – roześmiała się lady Elizabeth i klepnęła Iana po plecach. – Sprawdź te kuropatwy i ciasto. Tym razem nie dostaniesz po łapach. Jak byłeś mały, to musiałam cię czasem trzepnąć, bo byłeś taki szeroki jak wysoki i ciągle coś ściągałeś z kuchni i spiżarni. Gdyby tak dalej poszło, to wyrósłbyś na gigantyczną kulę do gry w krykieta… To taka zabawa panien dworskich. Substytut waszej szermierki.

Kolacja była wspaniała. Tak dobrze nie jadłem od pobytu we Włoszech. I po raz pierwszy w życiu znajdowałem się w rodzinnej atmosferze. Dotąd miałem o tym pojęciu bardzo mętne wyobrażenie, z lekka zainspirowane atmosferą domu publicznego w Montpellier.
– Mówiłeś, że masz dla mnie parę ciekawych sadzonek, Edgarze – powiedziała lady Elizabeth, kiedy już naprawdę nie byliśmy w stanie więcej jeść. – Jeżeli nie jesteś za bardzo zmęczony, to przejdźmy się do ogrodu i poszukajmy na nie miejsca.
– Przed zmierzchem najlepiej sadzić rośliny – przyznałem. – Bardzo chętnie obejrzę ogród.

Ogród był imponujący, szczególnie część przeznaczona na róże. Umieściliśmy sadzonki w odpowiednich miejscach. Chciałem jeszcze raz obejrzeć róże. Te wczesne już kwitły. Jedna ciemnopurpurowa odmiana przypominała mi kształtami płatków ten piękny pierścień Richarda.
– Jakie śliczne – powiedziałem. – Sporo podróżowałem po Europie, ale róż takiego kształtu jeszcze nie widziałem.
– To bardzo rzadka odmiana. Pochodzi aż z Bizancjum. Zwróciłeś uwagę na to, że nie mają kolców? Dam ci parę sadzonek. Dla ciebie i Richarda. To przecież róże z jego herbu i pierścienia. Przydadzą mu się, jak się trochę ustatkuje. Do tego czasu ty się nimi zajmiesz, bo on na razie do roślin nie ma takiej cierpliwości jak do zwierząt.
– Lady Elizabeth – odezwałem się trochę nieśmiało. Nie miałem doświadczenia w rozmowach z kobietami. W każdym razie z kobietami nie zatrudnionymi w zamtuzach. – Chciałem podziękować za to, co robisz dla Richarda.
– Chcieliśmy go z mężem usynowić. Artur spotkał go, kiedy odwoził Iana na służbę do Yorku. Opowiedział mi jego historię i tak ciepło o nim mówił. A kiedy Ian przywiózł go tu pierwszy raz, to już zupełnie się rozczuliłam. Mieli po niecałe dwanaście lat. Richard z czasem wyrósł i zmężniał, ale wtedy był taki mały i drobniutki, jak połowa Iana. Mimo to na propozycję Artura odpowiedział jak dorosły mężczyzna. „Sir Sleighstone – powiedział, i tak grzecznie się ukłonił – to dla mnie wielki zaszczyt. Ale nie mogę go przyjąć. Iana nie mógłbym kochać bardziej niż teraz. I tak jest moim bratem. Oprócz puszczy w Northbridge i mediolańskiego hełmu mam trzy rzeczy na własność, i wszystkie dostałem od ojca. Pierścień, miecz i nazwisko. Chciałbym zachować to, co jest moje.” „Ma chłopak charakter – powiedział mi potem Artur. – Mało znałem jego ojca, ale z tego, co wiem, to był bardzo honorowym człowiekiem. Przekazał tę cechę synowi. Nie można Richarda zmuszać do korzyści, których nie chce.” No i tak zostało. I tak myślę o nim jak o czwartym synu. Ian zadba o jego przyszłość, ale w taki sposób, żeby nie urazić jego dumy. Ian ma duże poczucie taktu, prawda?
– Jak najbardziej. Jest wyjątkowo subtelny – zgodziłem się.
– Szkoda, że nie mam córki – uśmiechnęła się. – Wtedy bym się wzięła za swatanie jej z Richiem. Ale niestety. Ty też zadbaj o Richarda, Edgarze. On jest taki wrażliwy.
– Jeżeli tylko będzie to w mojej mocy – powiedziałem. – Prędzej oddałbym duszę diabłu, niż pozwolił skrzywdzić Richarda. Ale na wojny nic nie poradzę.

Objęła mnie i ucałowała w czoło, tak jak przedtem Richarda.
– Myślę, że i Richarda, i Iana skutecznie mogą chronić twoje modlitwy.

Milczała przez chwilę.
– Wiesz, od kogo mam te bizantyjskie róże? Od twojej matki. A przywiózł je z Bizancjum twój ojciec.

Sądziłem, że niewiele na świecie jest w stanie mnie zdziwić, a jednak. Kupowanie sadzonek róż było ostatnią rzeczą, o którą bym posądził mojego szanownego rodzica. A do tego jeszcze w Bizancjum.
– Jaki ty jesteś podobny do ojca – powiedziała.

Nie, to już było jakieś nieporozumienie. Chciałem zaprzeczyć, ale powstrzymała mnie ruchem dłoni.
– Może źle robię, Edgarze, ale uważam, że każdy powinien wiedzieć o sobie tak dużo, ile jest możliwe. Nie mówimy o księciu Suffolku. Twój ojciec miał na imie Olof. Miał taką oryginalną urodę jak ty: ciemnorude włosy i fiołkowe oczy w odcieniu wiosennych krokusów. Był ambasadorem Duńczyków, w tych czasach, kiedy relacje między Anglią i Danią były jeszcze bardziej cywilizowane. Wysyłano go od czasu do czasu w misje za granicę, raz aż do Bizancjum. Stamtąd przywiózł te róże. Siren świata za nim nie widziała. On zresztą też był w niej zakochany. Wiedziałam o wszystkim, bo byłyśmy swego czasu tak blisko ze sobą, jak teraz Ian i Richard. I któregoś dnia znaleziono Olofa martwego w jego komnacie. Nikt nie umiał ustalić przyczyny śmierci. Jedni mówili o ataku serca, inni o truciźnie. Wiesz, rozmaite intrygi zdarzają się w świecie dyplomatycznym.

– Różnie kobiety reagują na stratę największej miłości – mówiła dalej lady Elizabeth. – Ja miałam szczęście, bo nigdy takiej straty nie przeżyłam, i w ogóle ominęły mnie dramaty uczuciowe. Artura wybrali mi rodzice, a mnie on się od razu spodobał, i z wzajemnością. A w Siren po śmierci Olofa jakby... wyschła dusza. Ja prawdopodobnie cieszyłabym się, gdyby po śmierci kochanego mężczyzny zostało mi jego dziecko. Ale Siren... miałam wrażenie, że znienawidziła Olofa za to, że umarł. I znienawidziła ciebie jeszcze przed urodzeniem. Próbowała parę razy spędzić płód. Może stąd twoja ułomność, Edgarze. A potem zdecydowała się na małżeństwo z Suffolkiem. Było to już wcześniej planowane – wiesz, alianse między arystokracją. Ale kiedy pojawił się Olof, to już mowy o Suffolku nie było. Po śmierci Olofa zmieniła zdanie. Dla Suffolka to małżeństwo było korzystne ze względów, powiedzmy, strategicznych. Pokrewieństwo twojej matki z rodziną królewską było bliższe niż jego koligacje. Wiedział, że Siren jest w ciąży, ale postanowił uznać dziecko za swoje. Nikt nie miał mówić, że mu jakiś Duńczyk rogi przyprawił przed ślubem. A Siren zdecydowała, że będzie żyła jako księżna Suffolk i nic jej nie ma przypominać o miłości. Widocznie nie umiała inaczej. Próbowałam z nią rozmawiać, ale już nie mogłam do niej trafić. Pewnie jej nie rozumiałam. Za dobrze mi się życie ułożyło. Miałam Artura, akurat urodził się Ian – taki był od pierwszej chwili silny i zdrowy. Widziałam się z nią parę miesięcy po twoim urodzeniu. Nie chciała mi ciebie pokazać. „Nie mogę na to dziecko patrzeć – powiedziała. – Nie mogę patrzeć na jego oczy.”

Spuściłem głowę. Cóż, nie miałem racji oceniając moją matkę i tak zwanego ojca.

– Powinieneś nazywać się Edgar Olofsen Leijonstierna. W herbie masz lwa i trzy gwiazdy na błękitnym polu. A grób twojego ojca jest w północno-wschodnim rogu cmentarza przy opactwie w Yorku. Łatwo znajdziesz. Siren tam nigdy nie chodzi. Nawet nie była na pogrzebie. Nie wiem, czy dobrze zrobiłam, mówiąc ci to wszystko. Masz do mnie żal?

Uśmiechnąłem się do niej. Bez ironii.
– Lady Elizabeth – odrzekłem – dałaś mi wspaniały prezent. Będę mógł się pomodlić na grobie ojca. I będę sobie mógł wyobrażać, że, gdyby sprawy potoczyły się inaczej, to może miałbym ojca, który by mnie kochał. Ja mam dość żywą wyobraźnię. Będzie mi przyjemnie stać nad grobem i myśleć o tym, jak by mogło wyglądać moje dzieciństwo, gdyby ojciec żył. Będę miał z tego dużo radości.
– Na pewno by cię kochał. Był taki serdeczny – powiedziała. – Myślę, że dobrze by było, gdybyś posadził na jego grobie krokusy. Będą kwitły przez wiele lat.

Chwilę milczeliśmy.
– Zrobisz z tą wiedzą o sobie, co uznasz za stosowne – odezwała się zdecydownym tonem. – Szczerze mówiąc, wolałabym, żebyś nadal używał nazwiska Suffolk, przez wzgląd na twoją matkę. Ale zrozumiem, jeżeli uznasz, że nie należą się jej od ciebie żadne względy.
– Dla zakonnika nazwisko nie ma dużego znaczenia – odparłem. – Jestem przede wszystkim bratem Edgarem. I na pewno nie będę o tym, czego się dowiedziałem, rozmawiać ani z moją matką, ani z księciem Suffolkiem. Zresztą nie będzie okazji. Pan Suffolk rozmawia ze mną bardzo rzadko i tylko na temat kariery duchownej bądź sytuacji na dworze w Yorku. A matkę widziałem ostatni raz, kiedy miałem jakieś pięć lat, i to przez krótką chwilę. Zawsze myślałem, że rodzice nie chcą na mnie patrzeć ze względu na moje kalectwo. Byłem niesprawiedliwy, ale skąd miałem o tym wiedzieć? Po co teraz miałbym matce i ojczymowi sprawiać przykrość przypominaniem spraw, o których nie chcą pamiętać?

Lady Elizabeth miała przez moment łzy w oczach.
– Biedne dziecko – pogładziła mnie po twarzy. – Powiedziałam dziś, że musisz cieszyć się szczególną łaską Bożą. To na pewno prawda. Miałeś wszystkie dane po temu, żeby wyrosnąć na potwora bez uczuć. Musisz być otoczony szczególną Bożą miłością. Bo innej nie zaznałeś.
– Do osiemnastego roku życia – powiedziałem. – Potem poznałem Iana i Richarda. Przyjaźń to też forma miłości. Może nawet wyższa forma.
– Zdaje się, że doczekałam się piątego syna. Trochę wstyd powiększać rodzinę w moim wieku – roześmiała się. – Chodźmy, Edgarze. Oni tam pewnie myślą, że przekopaliśmy cały ogród. Każę przynieść jeszcze trochę wina. W końcu są święta. Może nam z Ianem pośpiewacie? Słyszałam od Iana, że masz piękny głos; na pewno go odziedziczyłeś po ojcu.



Ballada o łani

Przy nagrobku z lwem i trzema gwiazdami posadziłem krzew bizantyjskiej róży. Jesienią posadzę też krokusy, pomyślałem.

Olof Holgersen Leijonstierna żył dwadzieścia sześć lat. Rok dłużej niż ja dotychczas. Zastanawiałem się nad tym, co lady Elizabeth powiedziała o jego śmierci. „Jedni mówili o ataku serca, inni o truciźnie.” Atak serca u dwudziestosześcioletniego mężczyzny, w dodatku szczupłego – bo przecież jestem do niego podobny – to bardzo dziwne. Przypomniał mi się Czarci Pazur. Muszę wrócić do analizy, zdecydowałem. Może uda mi się wynaleźć antidotum? Miałem teraz nową motywację.

Tego lata bardzo dużo czasu spędziłem w laboratorium. Richard przychodził i marudził, próbował bez skutku wyciągać mnie na konne przejażdżki i nad rzekę. Ian do laboratorium nie wchodził, ale zza progu mruczał o nawiedzonych naukowcach i o myszach na mózgu – bo myszy i szczury znów się pojawiły w klatkach w mojej pracowni. Dla dobra przyjaźni dawałem się czasem wieczorem namówić na wino, ale ciagnęło mnie do retort i probówek.
– Pierwsze od niepamiętnych czasów lato bez łomotów – zagaił któregoś wieczoru pod koniec lipca Ian – pogoda piękna, woda w rzece ciepła jak w balii, a ty od rana do nocy tkwisz w tych murach wsród szczurów i wdychasz jakieś śmierdzące opary. Życie ci niemiłe, czy co, ty klecho świrnięty?

Postanowiłem podzielić się z nimi moją tajemnicą. Przez parę tygodni chciałem ją mieć tylko dla siebie, ale teraz dojrzałem do tego, żeby im powiedzieć. O Czarcim Pazurze też.
– Rozumiem, że masz motywację – powiedział Ian, kiedy skończyłem. – Myślisz, że wynalezienie antidotum jest możliwe?
– Skoro jest teza, to musi być i antyteza – odrzekłem. – Takie prawo natury. Najpierw trzeba zrozumieć tezę. Już chyba zrozumiałem. Aby sprawdzić, czy naprawdę wiem, jaki jest skład Czarciego Pazura, wyprodukowałem syntetyczną truciznę opartą na analizie autentycznej substancji. Będzie mi potrzebna do testowania ewentualnego antidotum. Autentyku miałem bardzo mało i prawie wszystko musiałem zużyć do analizy. Dziś przetestowałem trochę autentyku i syntetyczny Czarci Pazur na kilku szczurach. Żal mi stworzeń, ale doświadczenia są konieczne. Moj produkt zabija jak piorun, a objawy są dokładnie takie same, jak przy autentyku. Nie sposób odróżnić. Teraz mogę zaczynać eksperymenty z antidotum. Ale to trudniejsze niż synteza trucizny. To może zająć i kilka lat, o ile w ogóle mi się uda.
– Zawsze zamykam wszystkie niebezpieczne substancje w szafie w laboratorium, kiedy wychodzę – dodałem – ale na wszelki wypadek niczego w mojej pracowni nie ruszajcie. To znaczy, ty nie ruszaj, Richard, bo Ian i tak tam nie wchodzi ze względu na myszy. To potwornie silna trucizna. Wystarczy, że kropla spadnie na jakieś małe skaleczenie, i gotowe. Ja zawsze nakładam grube rękawice, kiedy się zajmuję tymi doświadczeniami.

Richard nie odzywał się, odkąd zacząłem opowiadać. Teraz otrząsnął się z zamyślenia.
– Jeszcze jest zupełnie jasno – powiedział. – Jeżeli nie masz nic przeciwko temu... to chciałbym zobaczyć grób twojego ojca. Pokażesz mi?

Zajęty Czarcim Pazurem od kilku dni tam nie byłem. Uśmiechnąłem się do Richarda.
– Oczywiście, skoro chcesz. Możemy się przejść. Na grobie kwitnie teraz taka róża jak na twoim pierścieniu, wiesz?

Nadeszła jesień. Posadziłem krokusy na grobie mojego ojca. Praca nad antidotum utknęła w martwym punkcie. Dochodziłem do jakiejś bariery, której nie mogłem pokonać. Czułem się sfrustrowany.

Lord Garrick nadal zamieszkiwał w komnacie z zakratowanymi oknami. Może zaczął żałować swoich duńskich intryg, bo zrobił się niezwykle pobożny. Bardzo często prosił o sprowadzanie do swojej izby ojca Jakuba. Najwyraźniej regularnie się spowiadał. Jeżeli to szczere nawrócenie, to tylko dziękować Bogu, myślałem.

Na początku października Ian i Richard zabrali mnie znów na parę dni do Sleighstone. Tym razem nie trzeba mnie było długo przekonywać. Pomyślałem, że chyba dobrze mi zrobi oderwanie się na trochę od laboratorium. Może myśli wejdą na nowy tor po powrocie, rozważałem.

Ojciec Iana kończył sześćdziesiąt lat i była z tej okazji huczne przyjęcie z mnóstwem gości z okolicy. Było wesoło, ale ja jeszcze lepiej się poczułem, kiedy goście się rozjechali i zostaliśmy w małym gronie. Zacząłem najwyraźniej stawać się entuzjastą rodzinnej atmosfery.
– Mama teraz rozpieszcza już nie tylko przybłędę z pogorzeliska – powiedział ostatniego wieczoru Ian. – Zabrała się mama i za tego półkrwi Duńczyka. Choćby dzisiaj. „Specjalnie dla Edgara rogaliki z konfiturą z róży.” Mam nadzieję, że nie z tej bizantyjskiej. Nie wypada mi mamie zwracać uwagi, ale to wręcz niepatriotycznie tak postępować. Ten duński mieszaniec to potomek wrogów narodu.
– Patriotyzm winien ustąpić przed szacunkiem dla szaty duchownej, synu pierworodny. Także i przed respektem dla rozumu bardzo znacznie przewyższającego twój – odparła wesoło lady Elizabeth. – A ty jesteś zły, bo ci rano nie dałam wyjeść całej różanej konfitury. Prywata i partykularyzm pod płaszczykiem patriotyzmu. Weź jeszcze rogalika, Edgarze. Ty też, Richie. Dolej im wina, syneczku. Sobie też. Zaśpiewaj nam coś. Może być patriotyczne, ale niekoniecznie.
– Ale Edgar też ma ze mną śpiewać, a z pełnymi ustami nie może. Niech mu mama nie daje więcej tych rogalików. Taki chudy, a tyle potrafi zjeść! Nic nie zostanie na jutro na drogę!

Przełknąłem resztę rogalika – były doskonałe – i sięgnąłem po lutnię. Zaśpiewaliśmy balladę o łani. Opowiedziałem, jak dyskutowaliśmy o samobójstwie Pedera i jak Ian chciał mi je demonstrować. Lady Elizabeth pokładała ze śmiechu razem z nami.


W Yorku natomiast nikomu akurat do śmiechu nie było. Podczas gdy my delektowaliśmy się smakołykami w Sleighstone, lord Garrick opuścił swoją wygodną, acz odizolowaną komnatę i udał się w niewiadomym kierunku. Przedtem potraktował strażnika bardzo ciężkostrawnym smakołykiem: moim syntetycznym Czarcim Pazurem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz