wtorek, 7 stycznia 2014

Zaczyna się nowa powieść

Motto:

Wąwozy skaliste, karłowate kolące krzewy
i śpiewy winobrańców za górą, miodowe płynne śpiewy.
Muzyka owadów malutkich w misterną utkana canzonę.
Oczy nieprzezroczyste oprawne w twarze spalone.
Żar krwi nieznośny! I walka zażarta z prastarym sumieniem...
Pokusy cięższe od góry... Grzechy pokryte rycerskim milczeniem.
Samotność... I aż z dna nieb nagła paląca odpowiedź...
I łzy. I padnięcie w proch. I żarliwa dziecięca spowiedź.
I kaptur... I szaty bure, brudne, spiekłego koloru...
I szczęście jak symfonia rozległe w kamiennej orkiestrze klasztoru.

Kazimiera Iłłakowiczówna : „Roger”, Portrety imion.
wyd.1 Poznań 1957, Wydawnictwo Poznańskie

Legenda o Chciwym Albanie

Ból. Ból w całym ciele. Ale inny niż wcześniej. Teraz był tępy, ukryty pod zdrętwiałą powłoką. Zapewne zaaplikowano mi silne środki uśmierzające.

Ani noga, ani ramię nie słuchały moich poleceń. Na chwilę otworzyłem oczy. Powieki przynajmniej nie odmówiły mi posłuszeństwa. Lewa ręka i noga znajdowały się we właściwych miejscach, ale moje wysiłki, aby nimi poruszyć, napotykały na bierny opór.
Leżałem w kamiennej, sklepionej sali, oświetlonej dwoma oknami o zaokrąglonych zwieńczeniach i dość grubych szybach. Po mojej prawej stronie stało pięć pustych, czysto zasłanych łóżek. Naprzeciw mnie – podobne łóżka, ale dwa z nich nie były puste.

Na sąsiadujących ze sobą posłaniach na wprost mnie siedzieli dwaj chłopcy mniej więcej w moim wieku. Jeden płowowłosy, drugi o kruczoczarnej czuprynie. Ten o ciemnych włosach miał zabandażowane prawe przedramię. Pochylali się nad szachownicą ustawioną na niskim stoliku między łóżkami. Wszystko wskazywało na to, że toczyła się na niej zażarta walka.
Przyglądałem im się spod wpółprzymkniętych powiek. Nie chciałem, aby zauważyli, że nie śpię. Nie miałem najmniejszej chęci na zawieranie nowych znajomości. Na szczęście nie zwracali na mnie uwagi, byli pochłonięci tym, co działo się na szachownicy.

Obaj najwyraźniej nieźle się przechorowali, bo mieli bardzo blade twarze, zapadnięte policzki i podsinione oczy, ale, jak się wkrótce okazało, humor im dopisywał. Zacząłem wsłuchiwać się w ich przyciszone komentarze.
– O, ty bezczelny!
– Cha, cha... Teraz roszadka...
– Żadne roszadki ci nie pomogą, baronie ze spalonego dworu! Żegnaj się ze swoją damą...
– Dałeś się nabrać, wielki strategu! Szach i mat!
– O żesz ty... Niech cię kuropatwa kopnie!

Parsknęli śmiechem.
– Ciicho – zreflektował się blondyn. – Obudzimy tego chłopaka. Powinien dużo spać, bo we śnie kości się szybciej zrastają.
– To tobie dawno żebra powinny się były w jedną kość pozrastać!

Znów wybuchnęli przyciszonym śmiechem. Po chwili skrzypnęły drzwi. Wszedł pachołek z tacą. Szybko zamknąłem oczy. Na jedzenie też nie miałem najmniejszej ochoty.

– Nowy pacjent śpi, tak jak ojciec Jakub przypuszczał – usłyszałem. – Dla sir Iana rosołek, no bo dieta... Ale sir Richard powinien jeść jak najwięcej, tak ojciec Jakub przykazał. Niech panowie będą łaskawi trochę odsunąć szachownicę.

Poznałem zatem imiona moich niezbyt pożądanych towarzyszy niedoli. Znów zacząłem obserwować izbę spod uchylonych powiek. Służący postawił przed Ianem – tym jasnowłosym – małą cynową miskę, a przed jego kolegą półmisek, w którego centrum królowała pieczona kura.

Ledwie drzwi zamknęły się za pachołkiem, Ian zdecydowanym ruchem odsunął miskę, a Richard przesunął półmisek na środek stołu.
– Jedz – zachęcił, a jego towarzysz rzucił się na kurę jak zgłodniały wilk. Przez dłuższy czas słychać było tylko trzask  łamanych kurzych kostek. Zacząłem pogrążać się w półśnie, ale wyrwała mnie z niego nagła replika:
– O rany, Richard, przepraszam! Na amen się zapomniałem, prawie nic ci nie zostawiłem...
– Jakoś przeżyję.
– Może poproś o dokładkę.
– Coś ty, wtedy by się wydało. Ojciec Jakub nie uwierzy, że sam potrafiłbym zjeść dwie kury. Chcesz, żeby nas zaczął pilnować przy jedzeniu?
– No nie, ale będziesz głodny.
– Mówiłem, że jakoś przeżyję. Mamy jeszcze ten rosół.
Nastąpiły odgłosy uderzania łyżkami o miskę, które dość szybko umilkły.
– Rosół jak rosół, ale ta kaszka manna... – odezwał się Richard.
– Właśnie – zgodził się ponuro Ian. – Jak stąd wreszcie wyjdę, to już nigdy tego świństwa do ust nie wezmę.
– To co teraz robimy? Gramy dalej w szachy?
– E, już mi się nie chce. Ułóżmy lepiej jakąś piosenkę.
– Dobra. O czym?
– O czymkolwiek. Choćby o kaszy mannej.
– Ależ, Ian! To niesmaczne!

Znów zaczęli dusić się ze śmiechu. Ich dalsze szepty były tak ciche, że do mnie prawie nie docierały. Co parę chwil przerywały je chichoty. Było to nieco irytujące, ale zdziwieniem stwierdziłem, że mimo wszystko zaczynam odczuwać do tych niepożądanych towarzyszy coś w rodzaju sympatii pomieszanej z zazdrością. Nigdy dotąd nie zetknąłem się z ludźmi, między którymi panowałoby tak pełne porozumienie. Odnosiłem wrażenie, że ciągłe przerzucanie się żartobliwymi replikami było dla nich czynnością tak naturalną i niezbędną do życia, jak oddychanie.

Szepty z przeciwka stawały się coraz mniej wyraźne, aż rozpłynęły się w ogarniającej mnie mgle.

Ocknąłem się, gdy na moje posłanie padły pierwsze promienie słońca. Moich sąsiadów też obudziły, bo niemal natychmiast zostałem mimowolnym świadkiem kolejnej absurdalnej pogawędki.

(ciąg dalszy nastąpi)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz