Po niedzielnym nabożeństwie trzej przyjaciele usadowili się pod okapem tawerny. Byli w kiepskich humorach.
– Okazało się, że to nie żałoba, i teraz mam kaca przez te skoki – odezwał się Ian.
– Ja to z reguły mam kaca, jak za dużo wypiję, ale z tobą jakoś inaczej, Ianku. Zaraz ci przyniosę zsiadłego mleczka – zatroszczył się Richard.
Zsiadłe mleko jednak nie poprawiło nastroju.
– Pada – mruknął niechętnie Ian.
– Ty nie narzekaj – odezwał się święty Edgar. – Popatrz, jak tam na dole wygląda.
– Ano, chmury, mgła, jak to o tej porze roku.
– Ale jakie chmury? Wy znowu jednego z drugim nie umiecie połączyć. Wy wiecie, co z tych chmur może spaść?
– Żaby? – zapytał Richard z nadzieją w głosie.
– Żeby to żaby. Opad radioaktywny! No, ale wy nie rozumiecie, więc wam zaraz wytłumaczę. Zacznijmy od definicji atomu. Już Demokryt z Abdery, uczeń Leucypa, w piątym wieku przed Chrystusem...
Przyjaciele świętego zgodnie oparli głowy o ścianę tawerny. Obudzili się, jak zwykle, kiedy padły słowa „takie prawo natury”. Działały na nich dokładnie tak, jak „Idźcie, ofiara spełniona” na niedzielnej mszy.
– Bogu niech bęęędą dzięęki – zanucił Ian, na szczęście dość cicho, bo tym razem się pomylił.
– Prawem natury jest, że istnienie tezy wymaga antytezy – tłumaczył święty. – W przypadku zaburzenia równowagi między chmurą elektronową a jądrem powstaje promieniowanie elektromagnetyczne, które jest swego rodzaju poszukiwaniem antytezy, i w tym poszukiwaniu zaburzają się relację między chmurami i jądrami innych atomów. Odkrył to pewien francuski fizyk, Henri Becquerel, kiedy przypadkiem włożył do kieszeni kawałek uranu zawinięty w taką światłoczułą błonę, o której wam wczoraj opowiadałem. Pamiętacie, mówiliśmy o fotografii... Więc ta klisza, czy błona, poczerniała, chociaż w kieszeni przecież nie ma światła...
– Jak w komórce – ocknął się Richard. – A mówiłem, że w komórce nie da się malować?
– Tu nie o malowanie chodzi, głupku jeden – włączył się Ian. – Jak ci, Edgar, nie wstyd, o takich rzeczach mówić, i to w niedzielę, zaraz po mszy? Kiedyś to chociaż o przyzwoitym seksie opowiadałeś, a teraz, tfu, o takich zaburzeniach. Czego to ci Francuzi nie wymyślą. I co dalej było?
– Henri Becquerel zauważył to zjawisko – luminescencja to się nazywa – ale z jakiegoś powodu nie mógł go dokładnie przeanalizować ani zmierzyć, więc zlecił to swojej doktorantce, Polce zresztą...
– O, ja cię – Richard obudził się na dobre. – Poradziła sobie, nie?
– Tak, ale nie sama. Pomógł jej mąż, Piotr miał na imię...
– No tak, promotor nie mógł, bo molestowanie i tak dalej.
– Asystent męża też pomagał. Zrobiła doktorat, a potem nawet dostała Nobla.
– Wiecie co – Ian podniósł się z ławki – ja już chyba pójdę do domu. Yvette wczoraj taka była zła, że się z wami i z Lolkiem zasiedziałem. Nie chcę się dzisiaj spóźnić na obiad.
Oddalił się śpiesznym krokiem.
– O tego asystenta męża chodzi – skomentował święty Edgar. – Zaniepokoił się biedak.
– Przecież ja tu siedzę – odparł Richard. – Nie, wiesz, on się boi, że ona może doktorat pisze...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz