***
Szkocja
Wbrew przechwałkom Iana podróż do Szkocji
upłynęła bez przygód. Moim walecznym towarzyszom jakoś nie nadarzyła się okazja
do walk z rozbójnikami ani do ratowania zaklętych księżniczek.
Im dalej posuwaliśmy się na północ, tym mniej
napotykaliśmy ludzkich sadyb. Aż pewnego popołudnia na widnokręgu zarysowały
się szare mury zamczyska. Do stóp wzgórza, na którym zostało zbudowane, tuliło
się kilkanaście rozpadających się chałup.
– Bieda z nędzą – stwierdził Ian, kiedy
przejeżdżaliśmy przez tę mizerną osadę. – Niemało tu będziesz miał do
zrobienia, Arvid, bo przecież nie można pozwalać, żeby poddani żyli w takich
warunkach.
Sięgnął do sakiewki i wielkopańskim gestem
rozrzucił garść monet między półnagie, brudne dzieciaki, które wyległy na drogę
i wytrzeszczały na nas oczy.
W zamku zastaliśmy tylko zarządcę, który też
wytrzeszczył oczy.
– Ja, szlachetni panowie, niczego nie pojmuję
– mówił łamaną angielszczyzną. – Po śmierci starego pana ksiądz mówił, że
majątek przejmie siostrzeniec sir Wilfrida, panicz Arvid MacCoulough z Francji.
Ale jakoś przed świętym Marcinem przyjechał pan Cedrik Loghan, ten z Czarnego
Ostrowu, i jeszcze kilku panów, i nawet opat z Inverness. I powiedzieli, że
panicz Arvid utonął po drodze z Francji...
– Przecież widzisz, że żyję, człowieku! –
wykrzyknąłem. – Wypadłem za burtę, to prawda, ale dopłynąłem do brzegu!
– Widzę panicza, ale co ja tam wiem? Wierność
zaprzysiągłem panu Cedrikowi, bo sam opat powiedział, że teraz on jest
spadkobiercą sir Wilfrida.
– No to prowadź nas do sir Cedrika, dobry
człowieku – powiedział Ian z lekką niecierpliwością w głosie.
– Sir Cedrik latem mieszka na Czarnym
Ostrowie – tłumaczył sługa. – Pięć mil stąd, na wschód. Nad samym morzem.
Daliśmy odpocząć koniom i po jakiejś godzinie
ruszyliśmy na wschód. Mój niepokój zaczął się wzmagać.
– Ależ strategicznie świetne położenie!
Jeszcze lepsze niż w Sleighstone – zauważył z uznaniem Ian, kiedy zbliżyliśmy
się do czarnych murów zamku. Był niewielki, ale mury i baszty sięgały wysoko w
niebo. Forteca zajmowała całą kamienistą wysepkę, połączoną z lądem tylko
wąskim pasemkiem ziemi, po którym trzeba było jechać gęsiego. Trudno było
stwierdzić, czy to połączenie naturalne, czy specjalnie usypana grobla. Raczej
to pierwsze, bo ze względów strategicznych chyba by grobli nie usypano,
zbudowano by zamiast niej most zwodzony.
Otworzono nam bramę. Służący w barwach
MacCouloughów, niebieskich z purpurą, poprowadził nas przez sień, a potem w
górę, po krętych schodach. Znaleźliśmy się w półokrągłej sali. Ze wszystkich
okien roztaczał się widok na morze.
– Patrzcie, prawdziwe szkło we wszystkich
oknach! I ostrołuki, prawie od podłogi, naprawdę nowoczesna architektura – Ian
ze znawstwem rozglądał się po komnacie.
Przeciwległe drzwi otwarły się i wkroczył
przysadzisty, łysawy mężczyzna w średnim wieku. Nie sam. W asyście sześciu
uzbrojonych po zęby strażników.
Zaczęło mi się robić jeszcze bardziej
nieprzyjemnie, ale ukłoniłem się grzecznie, przedstawiłem się, wymieniłem
nazwiska moich towarzyszy i przystąpiłem do wyjaśniania, w jakiej sprawie
przybywam.
Sir Cedrik wysłuchał mnie cierpliwie, ale nie
zaproponował, abyśmy usiedli.
– Ach, tak – stwierdził po chwili milczenia,
nie nawiązując do moich wywodów o spadku i powiódł wzrokiem po twarzach moich
towarzyszy. – Baron Northbridge, po kądzieli z MacAlisterów, prawda? Znałem
pana matkę. I sir Ian Sleighstone, o ile się nie mylę, syn lorda Artura?
Ian i Richard potwierdzili skinieniem głów.
– Panów o żadne niecne zamiary nie
podejrzewam – podjął Cedrik. – Bezczelny oszust wprowadził panów w błąd,
panowie są jeszcze bardzo młodzi i wskutek tego łatwowierni. Proszę was tylko o
opuszczenie mojej posiadłości. Ten uzurpator natomiast poczeka na wymierzenie
sprawiedliwości w moim lochu – skinął na strażników.
Zakotłowało się. Instynkt kazał mi ukryć się
w mgnieniu oka za plecami Iana i Richarda i dla pozoru wymachiwać mieczem. A
inne miecze migały z zaskakującą szybkością. Te, które zetknęły się z orężem
Richarda, wylatywały nagle w powietrze i padały z brzękiem na posadzkę. Mimo
zamętu dostrzegłem, że Cedrik podniósł do ust srebrny gwizdek. Otworzyły się
drzwi z obu stron komnaty...
Ktoś mocno pociągnął mnie za rękę.
Zaraz potem jakimś cudem znalazłem się we
wnęce jednego z okien, które Ian podziwiał przed kilkunastoma minutami. Teraz
te minuty zdawały się wiecznością.
– Skaczemy – dotarło do mnie. Usłyszałem
brzęk szkła. Ktoś w dalszym ciągu trzymał mnie za rękę. Nagle świat przestał
istnieć.
***
Wynurzyłem się, plując słoną wodą. W
niewielkiej odległości od mnie wychylały się z fal głowy moich towarzyszy.
– Jednak bez kąpieli morskiej się nie
obeszło, diabli by to wzięli – zawołał Ian. – Szczęście, że morze dziś
spokojne.
– I że jest lato – uzupełnił pogodnie
Richard. – Całkiem ciepło w tej wodzie.
– Płyńmy pod wodą, ile się da – zarządził
Ian. – Za tamtymi skałami można spróbować wyjść na brzeg, stamtąd nie będzie
nas widać.
Zanurkował, a ja niechętnie poszedłem za jego
przykładem.
Wygramoliliśmy się na brzeg przy ujściu
niewielkiej rzeczki.
– Słodką wodę też mamy, lepiej być nie może –
ucieszył się Richard. Rozpiął pas i zaczął troskliwie płukać w rzeczułce miecz.
Ian przyklęknął obok niego i też opłukiwał swój rynsztunek.
– Łuk mi się nie powinien rozeschnąć, był
dobrze natłuszczony – stwierdził, wycierając trawą swoje ukochane narzędzie
walki.
Patrzyłem na tę scenę z niepomiernym
zdziwieniem. Mój krótki mieczyk spoczywał na morskim dnie. Pierwszą rzeczą,
którą zrobiłem starając się wypłynąć na powierzchnię, było uwolnienie się od
ciążącego mi żelastwa.
– Jakim sposobem wy tego wszystkiego nie pogubiliście?
– spytałem z mimowolnym podziwem.
– Kwestia wprawy. Komendant nam dawał dobrą
szkołę. Skoki do wody w pełnym uzbrojeniu też były – wyjaśnił Ian, troskliwie
opłukując kołczan i strzały.
– Oj, były... – Richard parsknął śmiechem i
odezwał się doskonałą imitacją tubalnego głosu sir Reginalda z Yorku:
– Jak głowy pogubicie, żółtodzioby, to dużej
straty nie będzie! Ale broni macie pilnować jak ja... jak tych rodowych
klejnotów, których na ogół używacie do myślenia!
– Więc się nauczyliśmy pilnować broni – dodał
wesoło Ian. – No, na razie wszystko dobrze poszło. Myślę, Arvid, że twój
kuzynek nas szukać nie będzie. Ja bym tego na jego miejscu nie robił. Za dużo
zachodu, a pożytek żaden. Miłego masz krewniaka, nie ma co!
– Nie martw się, Arvid, przecież ta sprawa
się wyjaśni – pocieszał mnie Richard. – Napiszesz do Francji, paru krewnych
przyjedzie potwierdzić twoją tożsamość i wszystko będzie w porządku. Trochę to
potrwa, ale w Yorku nikt ci dachu nad głową ani jedzenia nie pożałuje.
– W Sleighstone też nie – dodał wielkodusznie
Ian. – Odzyskasz, co twoje, a na starość będziesz o dzisiejszej przygodzie
wnukom opowiadał. Ale to była heca, co? Z takiej wysokości jeszcze nie
skakałem! I, wyobraźcie sobie, po tych majakach przy szkarlatynie czułem
niechęć do morza, a teraz mi przeszła, jak ręką odjął! Jedyny minus naszego
położenia to to, że krzesiwo i hubka są nie do użytku.
– To nie taki wielki kłopot, bo tu podobno
drapieżników większych od lisów nie ma – Richard jak zwykle wykazywał się
znajomością fauny oraz optymizmem. – Ale fakt, że przydałoby się łachy
wysuszyć.
Zaproponowałem, abyśmy wdrapali się na skalne
zbocze i rozejrzeli po okolicy. Może zobaczymy jakąś ludzką siedzibę, gdzie
moglibyśmy się ogrzać, wysuszyć i przenocować?
Wprowadziliśmy w życie mój plan. Wspinaczka w
przesiąkniętych morską wodą ubraniach szła dość mozolnie. Kiedy dotarliśmy do
szczytu urwiska, było już ciemno. Ale mrok rozjaśniało płonące u podnóża skały
ognisko. Rozświetlało piaszczyste wybrzeże niewielkiej zatoczki. Przy ogniu siedziało
kilka skulonych postaci. Jedna z nich obracała rożen z pieczenią. Na piasku
rozrzucone były jakieś przedmioty, niemożliwe do rozpoznania z tej odległości.
– Pięciu ich jest – ocenił Ian. – Gdyby nas
gościnnie nie przyjęli, to sobie poradzimy.
– Poradzimy, bo to jakieś nieduże pokurcze –
zawyrokował Richard. Podał mi sztylet.
– Bierz, to lepsze niż nic. Ale na wszelki
wypadek trzymaj się za nami. My mamy miecze.
Zejście tą stroną urwiska nie było zbyt
trudne.
– Hej! – zawołał Ian, kiedy uznał, że
staliśmy się widoczni dla nieznajomych. – Witajcie! Nie przychodzimy w złych
zamiarach. Chcielibyśmy tylko się ogrzać...
Urwał i szturchnął łokciem Richarda.
Powiodłem wzrokiem za ich spojrzeniami.
Przedmiotami leżącymi na piasku była ludzka
głowa i rozpłatany, częściowo wypatroszony tułów. Na rożnie skwierczały kawałki
kończyn martwego nieszczęśnika.
– Ogrzać się? – wybełkotał niewyraźnie ten,
który dotąd obracał rożen. Teraz wstał i ważył w rękach pokaźny topór. – Można,
można – zarechotał i wskazał na potworną pieczeń.
Zdążyłem zauważyć, że Ian i Richard
błyskawicznie porozumieli się wzrokiem, a potem na dłuższy czas straciłem
orientację. Widziałem błyski stali i płomieni, słyszałem szczęk broni, jakieś
wycia i rzężenia, dobiegło mnie skwierczenie tłuszczu i kolejny nieludzki ryk.
Na chwilę zamknąłem oczy, kurczowo ściskając w garści sztylet. Kiedy je
otworzyłem, dwie postacie o skołtunionych brodach i włosach leżały nieruchomo
na pociemniałym od krwi piasku, Ian właśnie zadawał ostateczne pchnięcie
trzeciej, a Richard zgrabnie odpierał ciosy czwartej, uzbrojonej w długi
oszczep. Gdzie była piąta?
Wyskoczyła spod skalnego nawisu długim susem,
jak wilk, i zawisła na plecach Richarda. Na chwilę stracił równowagę, ale Ian
rzucił się na jego przeciwnika, tego z oszczepem. Zaskoczony dzikus cofał się,
aż trafił stopą w płomienie. Ryknął z bólu i zachwiał się, a Ian dopadł go
jednym skokiem i szybkim cięciem miecza rozpłatał mu gardło. Richard nadal nie
mógł się uwolnić od wiszącego na jego karku napastnika. Odważyłem się wreszcie
na działanie. Podbiegłem i z całej siły wbiłem kudłatemu stworowi sztylet w
plecy. Uwolniony Richard przez dłuższą chwilę krztusił się i nie mógł złapać
oddechu.
– Dzięki – wydusił wreszcie. – Co za bydlę,
skoczyło mi na kark jak żbik...
Przyglądaliśmy się nieruchomym ciałom. Miały
nieproporcjonalnie długie ręce, krótkie nogi i głowy, czy raczej łby o niskich,
ukośnych czołach i wysuniętych do przodu szczękach.
– Kobieta – powiedział nagle ze zgrozą
Richard, wskazując na to z pięciorga potworów, które zabił cios mojego
sztyletu.
– To nie byli ludzie – odezwał się Ian. – Nie
zabiłeś kobiety, tylko wściekłą wilczycę; tak należy o tym myśleć, Arvid –
zwrócił się do mnie. – Chodźmy stąd. Tego nieszczęśnika może należałoby
pochować – wskazał na martwą głowę i niedojedzone szczątki – ale nie ma jak.
Cóż, kruki się jutro nimi zajmą. Weźmy tylko trochę płonących gałęzi, żebyśmy
mogli gdzie indziej rozpalić ognisko.
Obaj z Ianem zaopatrzyliśmy się w prowizoryczne
pochodnie. Richard nie ruszał się z miejsca.
– Ugryzła mnie – wyrzekł powoli, przesuwając
ręką po karku.
Podszedłem do niego i oświetliłem pochodnią
sinoczerwone ślady zębów na jego szyi. Nie były głębokie, ale w paru miejscach
skóra była przebita i sączyły się z niej cieniutkie niteczki krwi.
– Musisz to przemyć, natychmiast! – Ian
rozglądał się rozpaczliwie, aż wypatrzył drobną strużkę wody spływającą po
jednej ze skał. Pociągnął ku niej Richarda i zaczął śpiesznie obmywać
skaleczenia.
– To się na nic nie zda – rzekł z rezygnacją
Richard. – Jeżeli to były wilkołaki, to nawet
woda święcona by nie pomogła. Ian... w razie czego... mogę na ciebie
liczyć?
– Jasne – odparł Ian bardzo cicho.
– To uważaj na mnie.
Zanim zdążyłem zrozumieć, o co im chodzi,
wzdrygnąłem się nagle, bo w zaroślach pod skalną ścianą coś się poruszyło.
Wynurzyło się z nich stworzenie nieco większe od lisa, uniosło się nagle na
tylne nogi i popędziło przed siebie szybko jak wiatr. Znikło między skalnymi
załomami.
Ian i Richard bez słowa ruszyli w pogoń.
Usiłowałem dotrzymać im kroku, chociaż stopy ślizgały mi się na wilgotnych
kamieniach.
– Tutaj – szepnął Ian, wskazując na szczelinę
między potężnymi złomami. Była tak wąska, że z trudem się przez nią przecisnął.
Richard poszedł za jego przykładem.
Po co oni się tam pchają, pomyślałem z
irytacją. Przecież najrozsądniej byłoby wziąć nogi za pas i opuścić to upiorne
miejsce. Ale nie chciałem zostać sam.
Pobiegłem za nimi przez wąski podziemny
korytarz, którego podłoże to wznosiło się stromo, to opadało, to znów
gwałtownie skręcało. Na kolejnym zakręcie potknąłem się i omal nie upadłem.
Usłyszałem głośny, metaliczny brzęk. Odzyskałem równowagę i zniżyłem pochodnię.
Rzecz, o którą się potknąłem, okazała się
ludzką czaszką o wyszczerzonych w trupim uśmiechu, krzywych, żółtawych zębach.
Dźwięk pochodził stąd, że uderzyła o krawędź wielkiej srebrnej misy. Na niej
piętrzyły się inne naczynia, srebrne i złote, niektóre lśniące drogimi
kamieniami: talerze, kielichy i dzbany. Obok błyszczały bezładnie rozsypane
monety. Odbity od nich płomień pochodni oświetlił stos ludzkich kości we
wgłębieniu skalnej ściany.
Znajdowałem się zatem w makabrycznym Sezamie,
w którym nikt nie chciałby spędzić nawet jednej nocy, o tysiącu nie
wspominając.
Zabrać, co się da unieść, i uciekać stąd –
przemknęło mi przez głowę, ale w tej samej chwili zza zakrętu korytarza
dobiegło wołanie Iana.
– Arvid, nic ci się nie stało? – spytał, idąc
mi naprzeciw. Ignorował widok skarbów. – Chodź, znaleźliśmy to stworzenie...
Poszedłem za nim. Wąskie przejście
rozszerzało się w dość obszerną grotę. Pod jej ścianami piętrzyły się kolejne
stosy złota i srebre, jakieś skrzynie, beczki, bale na wpół zbutwiałych, ale
kiedyś zapewne drogich materiałów... i ludzkie kości. Pod jedną z okutych
skrzyń kulił się drobny, ciemny kształt, a przed nim siedział przykucnięty
Richard. Wysuwał w kierunku stworzenia otwarte dłonie. Na odgłos naszych kroków
bardzo powoli odwrócił głowę.
– Nie podchodźcie. Mnie już i tak nic nie
zaszkodzi – odezwał się cicho i ponownie zwrócił głowę w stronę stworzenia.
Ian przytrzymał mnie za ramię i zmusił do
ukrycia się za załomem skały. Zdążyłem jednak przyjrzeć się tej dziwnej
istocie.
Była mniej więcej wzrostu sześcioletniego
dziecka, bardzo chuda, o pokrytych szramami i siniakami cienkich ramionach. Na
szkieletowatym ciałku wisiały strzępy tkaniny przetykanej złotą nitką. Sylwetka
sprawiała wrażenie nie całkiem człowieczej, jeszcze mniej ludzkiej od postaci
dorosłych ludożerców: niezmiernie długie ręce, pokrzywione plecy. Spod
splątanych szarych włosów wyglądało coś pośredniego między ludzką twarzą a
zwierzęcym pyskiem. Całość przypominała trochę pawiana, którego widziałem
niegdyś w paryskiej menażerii.
– Co ten Richard wyprawia?! Dlaczego tego...
czegoś nie zabił? – szepnąłem.
– Ciiicho... On świetnie sobie umie radzić
ze... zwierzętami – odpowiedział Ian również szeptem i, jak mi się wydało, bez
większego przekonania.
Nogi zaczęły mi drętwieć, a scena przed moimi
oczami nadal się nie zmieniała. Jednym urozmaiceniem było to, że Richard zaczął
przemawiać do potworka przytłumionym, przeciągłym głosem. Powtarzał:
„Dooobrze... wiiidzisz... nic ci nie zroobię, nic... doobrze...”
Przestępowałem z nogi na nogę ze
zniecierpliwienia, ale kiedy próbowałem się odezwać do Iana, on natychmiast
dawał mi zdecydowany znak, abym zachował ciszę.
Odrażający stwór nagle powoli wysunął rękę –
czy raczej łapę, chudą, szponiastą, podobną do ptasiego odnóża – dotknął nią
dłoni Richarda i natychmiast ją cofnął.
„Doobrze... nooo wiiidzisz...” – recytował
Richard, odrobinę głośniej, a jednocześnie weselej.
Potworek ponownie trącił jego rękę, a potem
wydał dziwaczny pisk, przypominający krzyk jastrzębia. Odpowiedział mu ohydny
klekot kości.
Spod stosu żeber, kręgów i piszczeli,
piętrzącego się obok okutej skrzyni, wyczołgał się kształt mniejszy od
poprzedniego. Stanął na czworakach i chwiejnym, niepewnym krokiem zbliżył się
do większego potworka, a ten otoczył go swoim przednim odnóżem.
Zniżyłem pochodnię, zanim Ian zdążył mnie
powstrzymać. Jej blask odbił się w oczach zwierzęcia – czy też nie-zwierzęcia –
ale go nie przestraszył. To stworzenie przypominało bardziej trzyletnie dziecko
niż zwierzę, ale głowę miało nieproporcjonalnie wielką i guzowatą. Zwróciło
twarz w kierunku pochodni, ale nie przymknęło oczu. Blask płomieni ślizgał się
po ich mętnej, mlecznoniebieskiej powierzchni.
– Ślepe – szepnął Ian.
Richard nie przerywał swoich monotonnych
zaklęć, choć teraz znów ciszej je wymawiał.
– Doobrze... jaaka doobra dziewczynka...
taak... zawołała braciszka, doobrze... Nic wam złego nie zrobię, Richie nic wam
nie zrobi...
Mniejsze stworzenie okazało się bardziej
rezolutne – mimo ślepoty, a może właśnie dzięki niej? Podpełzło do nogi
Richarda i zaczęło obmacywać jego but. Natrafiło na ostrogi i zaczęło przesuwać
po nich dłonią – czy łapą – z wyraźnym zainteresowaniem. Richard powoli
wyciągnął rękę i pogładził guzowatą łepetynę. Stworek nie tylko nie uciekł, ale
na jego twarzy pojawiło się coś w rodzaju uśmiechu. Podobny grymas zawitał na
wargach jego siostry.
– No i po strachu – stwierdził Richard. –
Doobrze... Teraz idźcie spać, a rano damy wam coś dobrego do zjedzenia.
Nie sądziłem, aby te istoty rozumiały ludzki
język, ale Richard sobie tylko wiadomym sposobem nakłonił je do ułożenia się na
barłogu ze szmat, które niegdyś musiały być drogimi tkaninami.
Rozpaliliśmy ognisko przy wejściu do groty,
uważając na to, aby nie było widoczne od strony morza. Nie chcieliśmy, aby jego
blask zmylił kolejnych żeglarzy.
– Wy śpijcie, ja posiedzę na straży. I tak
nie zasnę – zadeklarował Richard.
– Ja też nie – rzucił ponuro Ian.
Mnie natomiast oczy zaczęły się kleić. Kiedy
się obudziłem, było już jasno.
– Widzisz, nic się nie stało. Nie zmieniłeś
się w wilkołaka – dobiegł mnie szept Iana.
– Bo takie przemiany następują przy pełni
księżyca. Do pełni jeszcze tydzień.
– Trzeba tu poczekać. Może to wcale nie
wilkołaki, tylko zdegenerowane potomstwo tego Albana... pamiętasz, sam tak
sugerowałeś, kiedy opowiadałeś tę historię.
– Oby tak było. Między ludzi nie można iść,
póki się rzecz nie wyjaśni. Ian... gdyby jednak... na pewno będziesz w stanie
mnie nie zawieść?
– Będę. Nie martw się.
– Ian... jak myślisz, co się dzieje z duszą
wilkołaka?
– Jeżeli ktoś się zamienia w wilkołaka nie z
własnej winy, to przecież Pan Bóg musi sądzić jego duszę na podstawie tego, jak
żył przed przemianą. Inaczej by nie było sprawiedliwie – zawyrokował
zdecydowanie Ian. – Mówię ci, nie martw się, Richie.
Po chwili przestałem udawać, że śpię.
Otworzyłem oczy. Moi towarzysze zajęci byli doprowadzaniem do porządku swojego
bojowego rynsztunku w sposób bardziej troskliwy i szczegółowy niż poprzedniego
dnia. Poinformowali mnie o swojej decyzji. Co prawda już ją znałem, ale dopiero
teraz w pełni uświadomiłem sobie, jak była szaleńcza.
Wybuchnąłem:
– Więc waszym zdaniem mamy tu tkwić przez
tydzień, karmiąc te... te potworki i czekając na to, czy Richard zamieni się w
wilkołaka, czy nie?!
– Tak. Taki jest plan – Richard nie
przestawał polerować miecza.
– Dlaczego nie chcecie pójść stąd i szukać
pomocy u jakiegoś księdza czy medyka?
– Bo do najbliższej osady, pomijając Culloden
i Czarny Ostrów – tam przecież iść nie możemy – są przynajmniej dwa dni drogi,
może trzy, i wątpliwe, żebyśmy w jakiejś zabitej dechami wioszczynie znaleźli
pomoc. A do Inverness drogą lądową będzie z pięć dni – powiedział Ian, jakby to
coś wyjaśniało.
– Gdybyśmy tych malców zostawili samych, to
umarliby z głodu. A zabierać ich między ludzi nie możemy, póki nie ma pewności
co do tego, czy są wilkołakami, czy nie – dodał Richard. – Rozdzielać się z
Ianem też nie możemy, bo on musi czuwać nade mną na wypadek, gdybym się
przemienił. Kto wie, może to się niekoniecznie musi stać dokładnie przy pełni
księżyca.
– Oszaleliście? Czemu tych potworków nie
zabić? Przecież mogą nas pogryźć!
– Jakby miały pogryźć, to już by pogryzły –
rzucił beztrosko Ian. – Richie nawet wilkołaki potrafi oswoić. Nie wiadomo, czy
to wbrew pozorom nie są ludzkie dzieci. Zdegenerowane, zniekształcone, ale
jednak w jakimś stopniu ludzkie. Zabijania dzieci na sumienie nie wezmę.
– Pięknie – skomentowałem z przekąsem. –
Dalszy plan jest taki, że jeżeli Richard zmieni się w wilkołaka, czy coś
podobnego, to ty go zabijesz, Ian? I to będziesz mógł wziąć na sumienie?!
– Zgadza się – Ian uważnie segregował strzały
i od czasu do czasu dmuchał w piórka brzechw.
– Wy... wy jesteście chyba bardziej opętani,
niż ci kanibale! – wykrzyknąłem.
– Każdy ma prawo do własnej opinii – odezwał
się uprzejmym tonem Richard.
– Otóż to – uzupełnił Ian. – A jeżeli ci
nasze towarzystwo przestało odpowiadać, to przecież nikt cię tu siłą nie
zatrzymuje. Możesz sobie iść, Arvid, dokąd cię oczy i nogi poniosą. Słuchaj, Richie
– dodał – jeżeli ja wyglądam tak, jak ty, to obaj niewiele się różnimy od
wilkołaków. Trzeba się doprowadzić do porządku. W tej rzeczce można się umyć i
przynajmniej z grubsza wypłukać łachy. Sztywne są i od morskiej soli, i od
krwi.
– Racja, o druhu serdeczny! Wilkołaki
wilkołakami, a o czystość trzeba dbać.
Ian klepnął Richarda po ramieniu i oddalili
się w takt nuconej przez Iana śpiewki. To była ta idiotyczna ballada, którą na
początku naszej znajomości układali w lazarecie.
Sir Ian kroczy na mszę poranną,
Przedtem posilił się kaszą manną:
Stanął w kościele, w piersi się bije,
Czuje, że długo już nie pożyje!
Lico mu blednie, sił mu ubywa –
– O kaszo manna, kaszo straszliwa!
Mimo
woli wsłuchiwałem się w tę głupią piosenkę.