piątek, 30 stycznia 2015

Wirtaż z jednorożcem, rozdział 2: Pierwsze ballady

Pierwsze ballady

Dziwne, ale nasza przyjaźń wcale nie ucierpiała w związku z moją rolą spowiednika. Imponował mi takt, z którym rozgraniczali rozmowy przy konfesjonale – niekiedy naprawdę długie i tak głębokie, na ile nas było stać – od rozmów podczas naszych spotkań przy winie, jednocześnie nie udając, że te pierwsze nie miały miejsca. Nabrałem do nich dzięki temu jeszcze więcej szacunku.

I coraz bardziej ich obu lubiłem. Mieliśmy wbrew pozorom dużo wspólnych upodobań. Już przy pierwszych wieczornych popijaniach okazało się, że wszyscy trzej jesteśmy koneserami ballad, szczególnie tych starych. Ian dobrze śpiewał, nieźle grał na lutni i trochę komponował. Richard nie miał żadnych zdolności muzycznych, nie umiał zaśpiewać najprostszej melodii, ale znał na pamięć mnóstwo tekstów.

Ballada to zabawna forma wyrazu. Bardzo naiwna i pod wieloma względami jarmarczna. Opiera się na kilku – mniej więcej pięciu – schematach akcji, ze sporą liczbą lokalnych modyfikacji. Bohaterowie też są schematyczni. W skandynawskich balladach, które zgodnie preferowaliśmy, nazywają się Herr Olof albo Herr Peder. Szczątkowo występują Holger albo Ivar. Wszyscy bez wyjątku są piękni i zachowują się idiotycznie. Anonimowy autor ballady wykazuje bezgraniczną tolerancję dla debilizmu bohaterów, i to nas niesamowicie bawiło. Ale czuliśmy też szacunek dla tego, co ukrywało się pod śmiesznościami. W pewnych balladach odczuwa się intuicyjną pokorę wobec tragizmu życia, wobec sił, których nie rozumiemy i nigdy nie będziemy w stanie zrozumieć. Dla mnie taka pokora to istota religii. Nieważne, pogańskiej czy chrześcijańskiej. Takie ballady były wzruszające, i właśnie te przekładaliśmy na angielski. Podobał nam się na przykład taki fragment starej duńskiej ballady o rycerzu Olofie, mimo niewątpliwego patosu:

Nie zmoże cię topór, ni kusza, ni miecz,
ni oszczep ci w piersi się wbije,
nie zginiesz w topieli ni w ogniu, lecz wiedz,
że żywot zakończysz przez żmiję.

Nie lękaj się bitwy, nie lękaj się strzał,
ni ostrych kłów wilka w noc ciemną,
lecz zważaj na gada, co pełza wśród skał,
z nim walka ci będzie daremną.

Ten fragment pozostał na dłuższy czas sygnaturą naszych spotkań.

Solidarnie bojkotowaliśmy ballady późniejsze, oparte na żywotach świętych. W przyzwoitej starej balladzie nie ma białych gołąbków, które unoszą niewinną duszę do nieba. Nie ma szczęśliwych zakończeń. Jest natomiast akceptacja absurdu.

Cośmy się przy tych balladach naśmiali, to nasze. Szczególnie bawił nas pewien utwór, znany w północnych częściach naszego świata jako ballada o łani. Należy – podobnie jak ballada o Olofie i żmii – do schematu zaczynającego się od motywu wróżby: bohater otrzymuje na wstępie ostrzeżenie, żeby pewnych rzeczy nie robić. Potem ładuje się dokładnie w takie sytuacje, przed którymi go ostrzegano. Jakby mu ktoś za to płacił. Zagadkowe, nieprawdaż? Jednak Olof był jeszcze w miarę do pojęcia, bo przynajmniej przez pewien czas (wprawdzie krótki) starał się stosować do ostrzeżeń. Za to ten Peder z ballady o łani albo coś miał nie w porządku z głową, albo jego życie wewnętrzne było tak głębokie, iż zrozumienie go przekraczało nasze możliwości.

Historia zaczyna się tak: Peder wybiera się na polowanie. Starsza kobieta znająca się na czarach ostrzega go przed zabiciem łani. Do wszystkich innych zwierząt możesz sobie strzelać, powiada, ale do łań nie. W łanię mianowicie zamieniła się, z powodów kompletnie niewyjaśnionych, narzeczona naszego Pedera. Kładzie mu ta mądra niewiasta to w głowę jak łopatą: trzy parafrazy. On posłuchał, pokiwał głową, a potem łaps za łuk i kołczan, i już go nie ma. Pojechał do lasu. Trochę się rozejrzał, patrzy – łania. Strzela i zabija. Zabita łania zmienia się w dziewczynę. Na razie jeszcze możemy mieć zrozumienie dla bohatera, prawda? Nie chciał się chłopak żenić, albo i chciał, tyle że z inną. Ale patrzcie – Peder natychmiast po zabiciu łani-narzeczonej wpada w rozpacz i przeszywa sobie serce strzałą z własnego łuku. To już tajemnica bez rozwiązania... Mnie intrygował też aspekt techniczny tego przedsięwzięcia. Jak tu, jak pragnę kamienia filozoficznego, popełnić samobójstwo strzelając do siebie z łuku? Ale okazało się, że byłem ignorantem. Ian mi wyjaśnił, że przy odpowiednich rozmiarach łuku można przytrzymać cięciwę stopą, nachylić klatkę piersiową pod właściwym kątem nad strzałą, i voilá! Uciążliwe, ale wykonalne. Chciał nawet iść po łuk, żeby mi to zademonstrować, ale powiedziałem, że wierzę mu na słowo. Co do łuków i kusz był ekspertem. Wszyscy już sporo wypiliśmy i bałem się, że jeszcze sobie krzywdę zrobi.

Przy balladach miałem okazję poprawić mój duński, jako że Ian i Richard, urodzeni na wybrzeżu, mówili płynnie po duńsku. Ja ich za to uczyłem francuskiego. Wkrótce dla wprawy prowadziliśmy nasze wieczorne konwersacje w różnych językach. Richard szybko zrobił się po francusku równie gadatliwy jak po angielsku. Opanował sporo wyrażeń niekoniecznie cenzuralnych. Z dużym upodobaniem opowiadał mi o swoich gafach i tak zwanych obciachach. A miał tego sporo na koncie.

Jak nas jeszcze nie wysyłali na regularne łomoty – zaczął któregoś wieczoru – ale już pora na to się zaczęła zbliżać, to dość często zdarzały się różne manewry poza Yorkiem. Całkiem to było wesołe, takie podchody. Kazali nam raz odszukać oddział nieprzyjacielski dość daleko, w rejonie Northbridge zresztą, w głuchej puszczy – i postarać się wziąć go do niewoli. Ci nieprzyjaciele to mieli być chłopaki z Kingsport. Myśmy mieli wtedy jakieś czternaście lat. Ian był dowódcą. Pojechaliśmy we dwóch na rozpoznanie terenu. Pojeździliśmy trochę i pod wieczór namierzyliśmy ten obcy oddział. Zaczynali rozkładać obóz nad rzeką. Patrzyliśmy z ukrycia. Jak już wyraźnie wyglądało na to, że to żadna zmyłka, tylko że naprawdę będą tam nocować, to wróciliśmy do naszych chłopaków. Komentowaliśmy po drodze, że trochę nie fair, bo ci nieprzyjaciele są sporo starsi od nas. Żaden nie miał chyba mniej niż osiemnaście lat, a niektórzy wyglądali na dwadzieścia i więcej. Ale uznaliśmy, że to może dobrze, że nam komendant podwyższa stopień trudności. Znaczy, uważa, że jesteśmy nieźli i sobie poradzimy.
„Nie dość, że oni są starsi, to jakie mają wyposażenie!” – mówię do Iana.   „Widziałeś ten namiot dowódcy?”
Ian powiada, że ten lord Garrick, co zarządza w Kingsport, przepada za drogimi ubraniami, ozdobnymi czaprakami na konie, rzucającym się w oczy wyposażeniem i tak dalej. Jak komendant taki, to żołnierze podobni. Ale że im dają takie drogie rzeczy na zwykłe manewry, to faktycznie przesada. Pewnie chcą nam zaimponować.
Ian ślicznie zorganizował atak na ten obóz. Wyznaczył po dwóch-trzech naszych chłopaków na każdego ich strażnika. Zaczęliśmy jakieś dwie godziny po północy, bo wtedy ludzie na ogół najtwardziej śpią. Ze strażnikami załatwiliśmy się sprawnie i po cichutku. Paru trzepnęło się w łeb, tak nie za mocno, tyle, żeby ogłuszyć, innym zatkało się gęby. Związaliśmy wszystkich strażników, a nikt z reszty nawet się nie obudził. Chłopaki otoczyli śpiące towarzycho, nad każdym podoficerem stanął jeden z mieczem w pogotowiu. A my z Ianem hop, do tego pięknego namiotu. Ja pierwszy. Złapałem gościa na posłaniu za kark, odwróciłem, zadarłem mu koszulę i trzask go w tyłek.
„Przegraliście, dupa zimna, stawiasz piwo!” – zawołałem. Bo to, widzisz, Edgar, taki manewrowy rytuał. Dowódca strony przegranej dostaje po gołym tyłku przy akompaniamencie tej formuły i stawia wszystkim piwo w najbliższej gospodzie. Jeśli jest niebogaty, to się chłopaki zrzucają, ale dyskretnie, bo tradycję trzeba zachować.
Ian zapalił sobie niedużą pochodnię, żeby się po tym eleganckim namiocie rozejrzeć. Patrzymy, a ten gość, co dostał w tyłek, to starszy facet, koło czterdziestki. Przy posłaniu wielkie, ozdobne siodło, a na siodle leży fioletowa sutanna. O żesz ku... kułka nakrapiana!
Ukłoniliśmy się. Ian mówi, że ogromnie jego ekscelencję przepraszamy. Jesteśmy z królewskiego garnizonu w Yorku. Zaszła pomyłka przy manewrach. Naprawdę nie wiemy, jak przepraszać... Przykląkł na jedno kolano, pochyla się, żeby pocałować biskupa w pierścień. A ten łup go w gębę. Ja też przykląkłem i mówię, że to ja jestem winien i żeby mnie ukarać. Ale już nas tylko zrugał od ostatnich. Całkiem nie po biskupiemu.
Narzucił sutannę, wyszedł i zobaczył to manewrowe pobojowisko. Naszym chłopakom zrzedły miny.
– Ja tłumaczę biskupowi – wtrącił Ian – że cała odpowiedzialność spoczywa na mnie. Ja tym wszystkim kierowałem. I zastanawiam się, co on z nami zrobi. Ale tylko nam kazał, za przeproszeniem, „spierdalać do Yorku”. Tak się właśnie wyraził, znów nie po biskupiemu. Pewnie głupio mu było, że garstka czternastolatków tak sobie bez trudu z jego strażą poradziła. A jakby nas postawili przed sądem, to jeszcze wyszłoby na jaw, że dostał od Richarda po tyłku. Dla księcia Kościoła to by była za duża kompromitacja.
– Przyznaliśmy się do tej sprawy naszemu komendantowi w Yorku – opowiadał Richard – bo nie byliśmy pewni, jakie z tego jeszcze mogą wyniknąć konsekwencje. Może przyjdzie oficjalna skarga z diecezji, zastanawialiśmy się. No i uważaliśmy, że musimy być uczciwi. Tylko o tej dupie biskupa już nic nie mówiliśmy. Byliśmy pewni, że i bez tego będzie karcer o chlebie i wodzie, albo i co gorszego. Ale komendant się tylko uśmiał. Powiedział, że w gruncie rzeczy to jego wina, bo powinien był nam dać dokładniejsze instrukcje co do tych nieprzyjaciół. I jakoś nam uszło na sucho. Tyle, że w rok później przy bierzmowaniu tak dostaliśmy od biskupa po gębach, że nam świeczki w oczach stanęły.
– A pamiętasz, Ian, ten turniej na Wielkanoc dwa lata temu? – kontynuował. – Chociaż może nie chcesz, żebym o tym opowiadał? Bo to już było straszne.
– To był obciach, jakiego świat nie widział – zgodził się Ian. – Gorszy od tych manewrów, bo wtedy narobiliśmy sobie wstydu tylko przed biskupem i chłopakami. A na tym turnieju tośmy się skompromitowali na oczach króla i całej angielskiej arystokracji. Trudno powiedzieć, który bardziej.
– To się w miarę równo rozłożyło – powiedział Richard. – Ale wina była po mojej stronie. Jak zwykle.
– No to opowiadaj – westchnął Ian. – Ty masz lepsze gadane, zwłaszcza po francusku.
– Pewnie wiesz, Edgar – zaczął Richard – że od pewnego czasu jest taka moda, żeby na turniejach występować w barwach damy swojego serca. Ja nigdy tego nie robiłem, bo po pierwsze uważam, że to śmieszne, a po drugie, żadnej uwielbianej damy na stałe nie miałem, nie mam i chyba mieć nie będę. Bardzo jestem pod tym względem niestały. Ale Ian jakieś dwa lata temu zapałał nagłym uczuciem do pewnej panny, z którą wytańcowywał podczas imprez noworocznych w Sleighstone. Nazwiska ani imienia nie wymieniam, dyskrecja w takich sprawach – rzecz święta.
Akurat tego roku miał się w Yorku odbyć wielki turniej, taki, jaki się organizuje raz na cztery lata. Prawie jak olimpiada w starożytnej Grecji. Biorą w nim udział głównie angielscy rycerze, ale i trochę gości ze Skandynawii, Francji i Niemiec. Impreza wielka. Zajmuje cały tydzień po Wielkanocy, a finałowe walki są w sobotę przed niedzielą przewodnią. Najpierw juniorzy, potem seniorzy. Cała angielska arystokracja się zjeżdża.
No i ta panna, która się Ianowi tak spodobała – rzeczywiście ładna była, trzeba przyznać – wymogła na nim, żeby, jeżeli się zakwalifikuje do finału, walczył jako jej rycerz, czyli ze wstążeczką z jej herbem i imieniem przypiętą do hełmu. Ja od razu sobie pomyślałem, że Ian w niewłaściwym miejscu ulokował uczucia. Ze względu na to jej zastrzeżenie, że ma walczyć w jej barwach, jeżeli przejdzie do finału. Tylko jako potencjalny zwycięzca ją interesował. Ale nic nie mówiłem, bo to i tak nie miałoby sensu. Jeszcze Ian by pomyślał, że mu zazdroszczę. Kiedy on jest zakochany, to rozsądnymi argumentami nie sposób do niego trafić, trzeba po prostu cierpliwie czekać, aż mu przejdzie.

Ian wcale się nie obruszył, tylko twierdząco pokiwał głową i dobrodusznie się roześmiał.

– Do finału się zakwalifikowaliśmy bez problemu, co było raczej do przewidzenia – opowiadał dalej Richard. – To się okazało w czwartek, więc mieliśmy jeden dzień na ostateczne przygotowania. Trenujemy, ale ja jakoś ciągle wygrywam.
– Bo on jest niemożliwy – wtrącił Ian. – Żeby tylko wygrywał. Ale on na dodatek przeciwnika ośmiesza. Nabiera człowieka, żeby się z całej siły zamachnął w jedną stronę, a w ostatnim momencie się okręca i atakuje z zupełnie innej. W wiekszości przypadków traci się równowagę i leci na nos. I nie sposób przewidzieć, kiedy on to zrobi, bo za każdym razem inaczej zaczyna.
– No i mieliśmy problem – ciągnął Richard. – Obaj myślimy o jednym, ale każdemu głupio zacząć o tym mówić. Przecież nie zaproponuję, że dla pozoru przegram, bo jeszcze się obrazi, myślę sobie. W końcu aż o tyle lepszy nie jestem. A jemu też nie wypada mi sugerować, żebym mu dał wygrać.
– Wreszcie przełamałem wstyd – uzupełnił Ian – i mówię: „Wygrać możesz, przybłędo, twoje słuszne prawo, ale przynajmniej zrób to w taki sposób, żebym jakiś honor zachował.”
– Ja na to, że mu chciałem zaproponować, że przegram, ale to by było nieuczciwe – kontynuował  Richard. – „Zróbmy tak”, powiadam. „Ułóżmy sobie program na jakieś dziesięć minut. Coś jak układ baletowy, żeby było ładne przedstawienie. A potem walczmy naprawdę i któremu się uda, to się uda. Ale nie będę robił tych sztuczek z wytrącaniem z równowagi. Nawet jeżeli wygram, to będzie przedtem elegancka walka.” Ian się zgodził. Zabrałem się za planowanie naszego występu.
– Ćwiczymy – wtrącił Ian – ale on jest dla mnie za szybki. „Zredukuj trochę tempo, kurr…ku kościelny pozłacany” – mówię. On próbuje, ale ma to widać na poziomie odruchu. Za chwilę się zapomina i znowu się kręci jak fryga. Co to jest ta fryga, nie mam pojęcia, ale rozumiesz, o co chodzi.
– Niestety tak było – potwierdził Richard. – Ale w sobotę rano, tuż przed walką, wpadłem nagle na genialny pomysł. „Słuchaj, Ian – mówię –  wyjątkowo będę walczył w hełmie. Wiesz, że tego nie cierpię. Jak będę miał żelastwo na głowie, to automatycznie będę powolniejszy.” Mam bardzo ładny hełm po ojcu, z mediolańskiej stali. Bardzo go szanuję, bo ojciec miał go na głowie, kiedy zginął, ale używać go nie lubię. Parę razy się zdarzyło, że ktoś go ode mnie pożyczał na specjalne okazje, bo jest naprawdę elegancki. Poza królem i królewiczem nikt więcej w całym Yorku nie ma mediolańskiego hełmu.
 „Idź, Ian – zawołałem zatem – ja zaraz przyjdę, lecę po hełm!” Pognałem do zbrojowni. Jako że hełmu prawie nigdy nie używałem, leżał gdzieś głęboko na najwyższej półce. Sięgnąłem po niego... a tu już trąbią z dziedzińca! Pędzę, po drodze wkładam hełm, zapinam sprzączki. Wpadłem spóźniony na dziedziniec, ukłoniłem się z biegu, wyciągnąłem miecz i zacząłem tak, jak przećwiczyliśmy. Ian spojrzał na mnie i stanął jak, za przeproszeniem, baran. Stoi i patrzy gdzieś w górę zamiast na mój miecz. A ja już nie mogłem powstrzymać ciosu, bo mieliśmy zacząć bardzo efektownym akcentem i solidnie się zamachnąłem. Ianowi miecz z ręki wylatuje, on sam leci na nos. Cała widownia się śmieje. Pomagam mu wstać. „Bierz miecz, fajtłapo – mówię – i skoncentruj się, zaraz to złe wrażenie zatrzemy.” Ale król podnosi rękę. Przeciwnik rozbrojony, więc dalszej walki nie będzie. Ja wygrałem. Masz ci los, tyle zachodu na nic.
Widownia już nie ryczy, ale ciągle słychać jakieś zduszone chichoty. I ci wszyscy, co się śmieją, patrzą jakby bardziej na mnie niż na Iana.
„Richardzie Northbridge” – mówi król uroczyście, ale widzę, że też powstrzymuje śmiech – „ogłaszam cię zwyciezcą turnieju juniorów. Odbierz wieniec zwycięzcy z rąk damy twojego serca.”
Dwóch paziów przeciska się z wieńcem przez widownię i widzę, że go podają żonie komendanta garnizonu. Przystojna kobieta, ale swobodnie mogłaby być moją matką. Dobrze po czterdziestce. Niedawno się z komendantem pobrali. Była wdową po bardzo zamożnym ziemianinie i plotkowano, że komendant poleciał na jej pieniądze. Ale ja nie wierzyłem, bo jak na swój wiek była całkiem atrakcyjna. I sympatyczna. Zresztą to nieważne, ważne było, że zaszła jakaś straszliwa pomyłka! Teraz to ja stanąłem jak baran. Ian mnie szturcha. „Idź, głupku – mówi szeptem. – Nie rób kobiecie afrontu. Już i tak jest fatalnie.”
Czuję, że jestem czerwony jak burak, ale idę. Zdejmuję hełm. Patrzę, a na nim rzeczywiście herb pani komendantowej i wstążeczka z napisem „Lady Eleonore Burnett”. Bo krótko po Bożym Narodzeniu komendant ode mnie pożyczył hełm, kiedy się wybierał na turniej do Castle. To było zaraz po jego ślubie.
Komendantowa zawiesiła mi wieniec na szyi, ja ją pocałowałem w rękę, prosząc w myślach Boga, żeby się ziemia pode mną rozstąpiła. A lady Burnett cała w uśmiechach, po głowie mnie gładzi, całuje w oba policzki, gratuluje.
Wymówiłem się od toastów, uciekam do siebie, ale zaszedł mi drogę komendant. Tak się śmiał, że aż łzy mu z oczu płynęły. „Ja nie rozumiem – mówi – jak przy takim gapiostwie jak twoje można być takim świetnym szermierzem. Gapa z ciebie i dupa wołowa na wszechświatową skalę. Ale po prawdzie, to ja cię tak urządziłem. Zapomniałem zdjąć z twojego hełmu te fatałaszki, zanim go położyłem na półce. Trudno, stało się. Teraz się tylko, broń Boże, nie wygadaj. Dama cała szczęśliwa, że takie ma powodzenie u młodych chłopców. Dla uszczęśliwienia kobiety honorowy mężczyzna wszystko musi znieść.”
„Ale Ianowi powiem – zastrzegłem. – On też sobie wstydu narobił. Jak zobaczył tę wstążkę, to go zamurowało, i dlatego wyszło, jak wyszło. Ian ma prawo wiedzieć, jak naprawdę było.”
– A ja o tej sprawie, oczywiście pod sekretem, powiedziałem damie mojego serca – dodał Ian. – I chwała Bogu, wyleczyłem się ze źle umieszczonego uczucia. Dziewczyna nie okazała za grosz poczucia humoru. Była tylko zła, że tak się skompromitowałem.
– Myślałem, że chłopaki w kantynie suchej nitki na mnie nie zostawią – zakończył Richard – a tu wcale nie. Nigdy przedtem się takim prestiżem nie cieszyłem.

Opowiadanie tego rodzaju głupich historii było naszą wspólną pasją. Kiedy brakowało już wydarzeń autentycznych, to razem wymyślaliśmy najróżniejsze absurdalne scenariusze.

Innym wspólnym mianownikiem były witraże. Oni prawdziwych witraży nigdy nie widzieli, bo te niby witraże w opactwie w Yorku to można o dupę roztrzasnąć. Przepraszam za dosadne wyrażenie, ale na to tylko zasługują. Pokazałem pewnego dnia moim przyjaciołom mój szkicownik z Francji. Ogromnie ich moje rysunki zafascynowały, zwłaszcza Richarda.
W naszych warunkach życia szkło było trudno zdobyć – butelki po winie trzeba było wykorzystywać do ponownego transportu, bo wino przywożono do portu w beczkach – ale ja zawsze zachowywałem odłamki, kiedy coś ze szkła laboratoryjnego mi się stłukło. Przez tyle lat trochę się nazbierało, w różnych kolorach. Nie mam dużych zdolności plastycznych, ale w celach poglądowych skonstruowałem maleńki witraż z prostym motywem roślinnym. Mniszek lekarski. Trochę zabawy z kolorystyką tła. Chodziło mi o to, żeby zobaczyli efekty świetlne, bo te ze szkiców nie wynikały. Byli zachwyceni. Richard na dłuższy czas zaniemówił, co u niego było oznaką najwyższego stopnia zaangażowania emocjonalnego. Oglądał ten moj maleńki witrażyk pod wszystkimi możliwymi kątami.
– Gdybym kiedyś mógł zajmować się czymś takim – powiedział w końcu, cicho i poważnie – to już chyba niczego więcej bym sobie nie życzył.


Powstała w tym kontekście fraza „motyw na witraż”. Mówiło się tak, kiedy zobaczyło się coś szczególnie malowniczego bądź kojarzącego się z alegorią biblijną albo żywotami świętych. Trochę oczywiście było z tym żartów, ale nigdy nieprzyzwoitych. Witraże w sposób naturalny uplasowały się w sferze sakralnej. Z ballad można było się nabijać bez ograniczeń, ale z witraży nie.

środa, 28 stycznia 2015

Witraż z jednorożcem

Drodzy Czytelnicy,

wygląda na to, że Wydawnictwo, które opublikowało mój "Witraż", znikło z powierzchni Ziemi; jeżeli to nieprawda, to proszę, aby Wydawnictwo się odezwało.

Bardzo ucieszyły mnie komentarze Czytelników, którzy zapoznali się na Portalu Literackim z "pendantami" do "Witraża" ("Niezapominajki", "Legenda o Chciwym Albanie"); dostałam wiele maili z pytaniami, co stało się z moimi bohaterami. Polecałam Czytelniom kupienie książki, ale okazało się, że znikła razem z wydawnictwem.

Nie mam środków na wydanie "Witraża" w formie tradycyjnej, więc zaczynam tu publikować w odcinkach jego centralną część. Tym, którzy lubią moich bohaterów i moje "quasi-fantasy", życzę przyjemności.

Pozdrawiam,

"Pani Asia"


Witraż z jednorożcem

Pierwsze uśmiechy

Większość ludzi zaczyna opowiadanie o swoim życiu od wspomnień z dzie-
ciństwa. Moje dzieciństwo było na tyle nieciekawe, że mogę skrócić ten rozdział.

Zwierzęta zazwyczaj opuszczają chrome młode. To takie prawo natury. Moi rodzice nie byli zwierzętami, w każdym razie nie w sensie biblijnym, ale nie byli pozbawieni zdrowego instynktu eliminacji stworzeń chromych i cherlawych. Reprezentowali jednak dwie z pięciu najbardziej elitarnych rodzin w państwie, byli blisko spokrewnieni z panującą dynastią i odebrali za młodu adekwatne wykształcenie. W takim kontekście pozbywanie się niepożądanego potomstwa odbywa się w sposób cywilizowany. W dzisiejszych czasach w porządnych rodzinach nie zabija się nieudanych dzieci. Wyjściem jest kariera duchowna (niby to kalek nie przyjmuje się do zakonów i nie udziela się im święceń, ale ja jestem żyjącym przykładem na to, że owe zasady da się ominąć). Jeśli dziecko jest kompletnym debilem, to po prostu zostawia się je na przechowanie w kościelnej instytucji.

Mnie nie uznano za kompletnego debila, bo mimo że czołgałem się niesprawnie przez trzy pierwsze lata życia, a potem z trudem poruszałem się o kulach, to zdradzałem widać objawy życia duchowego. Byłem jednak, nie oszukujmy się, mocno nieudany. Kiedy tylko stwierdzono, że mogę załatwiać potrzeby fizjologiczne bez opieki nianiek, ubrano mnie (forma bezosobowa nie jest bez znaczenia – nie pamiętam, kto mnie dotykał i ubierał) w miniaturowy habit i umieszczono w zakonie reguły świętego Augustyna.

Nie miałem kontaktu z rówieśnikami, bo trafiłem tam jako pięciolatek. Nowicjusze mieli po piętnaście-szesnaście lat. Mnie chroniły pieniądze oraz reputacja rodziców i krewnych, nikt mi krzywdy nie robił, ale i nikt nie wiedział, jak ze mną postępować. Powierzano mnie najmłodszym zakonnikom, a ci chcieli mieć spokój i zajmować się czym innym. Najbardziej interesowały mnie książki (dawali mi co gorsze manuskrypty do tak zwanej zabawy) i zioła w ogrodzie. Byłem dość zadowolony z sytuacji i może nigdy nie wychyliłbym nosa poza klasztor w Yorku, gdyby nie pojawił się pewnego dnia brat Raymond z Francji.

Brat Raymond najwyraźniej miał jakieś sprawy do załatwienia z przeorem, ale ni stąd, ni zowąd zjawił się przy mnie, kiedy siedziałem w najciemniejszym kącie prezbiterium i próbowałem szkicować wzory witraży. Miał gęste ciemne włosy i sympatyczny uśmiech. Jednak byłem przyzwyczajony, że ludzie przy pierwszym kontakcie traktują mnie jak idiotę, nawet jeżeli wyglądają miło, więc nastroszyłem się na wszelki wypadek.
– We francuskich kościołach witraże są o wiele lepszej jakości – powiedział z zabawnym akcentem.

Przynajmniej nie zaczął od głupich pytań.
– Chciałbym kiedyś zobaczyć Francję – odpowiedziałem nieco sztywno po francusku. Uczyłem się trochę z tekstów, a trochę przysłuchując się francuskim nowicjuszom, których paru się na przestrzeni ostatnich lat zdarzyło. – Podoba mi się francuska poezja.

Nie zdziwił się, że trochę znam francuski. To był kolejny plus dla niego.
– Wiem, że nazywasz się Suffolk. Twoi rodzice nie mieliby problemu ze sfinansowaniem podróży. Może zgodziliby się, żebyś parę lat spędził we Francji. Podszlifujesz język, a i inne rzeczy mogą ci wyjść na pożytek. Zobaczymy, co się da zrobić – powiedział, tym razem po francusku.

Rzadko się uśmiechałem, ale teraz uśmiechnąłem się do niego.

Miałem szansę na pierwszą w życiu przyjaźń, ale los chciał inaczej. Niecały miesiąc po naszym przybyciu do Montpellier brat Raymond zaraził się tyfusem i umarł. Do tej pory codziennie się za niego modlę.

Spędziłem w Montpellier sześć lat. Trochę też podróżowałem po Francji i Włoszech. Pobyt przyniósł mi, tak jak to brat Raymond przewidział, bardzo dużo korzyści. Przede wszystkim ojciec szpitalnik – niesłychanie zręczny chirurg – kilkoma przemyślnymi operacjami i najróżniejszymi zabiegami rehabilitacyjnymi doprowadził moją koślawą nogę niemal do stanu używalności. Trwało to trochę, ale po upływie półtora roku nie musiałem już poruszać się o kulach. Utykałem, ale wystarczała mi lekka laska, a na krótszych odcinkach nawet i jej nie potrzebowałem. Może to właśnie brat Raymond miał na myśli, mówiąc o korzyściach z wyjazdu. Nie chciał pewnie, abym robił sobie za wielkie nadzieje, i dlatego nie wspomniał o umiejętnościach ojca Celestyna.

Dobrze się czułem w Montpellier, a wyjazdy do Włoch i Paryża były ogromną atrakcją. Zachłannie studiowałem sztukę i architekturę. Ale dominowała fascynacja medycyną. Spędziłem przecież pierwszy rok w lazarecie. Mimo bólu nogi szwendałem się ciągle o kulach za ojcem Celestynem i jego asystentami, dopytywałem o wszystko i zapewne byłem uciążliwy jak drzazga w tyłku. Ale jakoś nie dawali mi tego odczuć i cierpliwie odpowiadali na moje pytania, nie wyganiali mnie z laboratorium, a z czasem zaczęli mi pozwalać pomagać przy zabiegach chirurgicznych. Przez ostatnie dwa lata w Montpellier byłem już pełnoprawnym asystentem.

Poczyniłem też trochę doświadczeń mniej chwalebnych. Nie miałem z tego powodu zbytnich wyrzutów sumienia, a i spowiednik nie był dla mnie surowy. Może to taka augustiańska tradycja, że wybryki nowicjuszy traktuje się z pobłażaniem, myślałem. Święty założyciel naszego zakonu też na niejedno sobie w młodości pozwalał. Miałem zresztą szczery zamiar traktować obietnicę czystości poważnie po złożeniu definitywnych ślubów zakonnych i przyjęciu święceń. Nigdy nie lubiłem hipokryzji. Uważałem jednak, że jako medyk powinienem przedtem zdobyć praktyczną orientację co do wszystkich funkcji fizjologicznych ludzkiego organizmu.

Żyło mi się zatem przyjemnie, zwłaszcza, że znajdowałem duże upodobanie w lokalnych gatunkach wina. Niemało się zdziwiłem, kiedy przeor poinformował  mnie, że otrzymał listy z klasztoru w Yorku oraz od mojego ojca, wzywające mnie do powrotu do Anglii. Rodziciel oczywiście nie pofatygował się napisać do mnie osobiście. Trzeba było jednak wracać. Trochę się zastanawiałem, po licho im tam jestem potrzebny, ale sprawa stała się zrozumiała, kiedy dowiedziałem się, że przeor kilka miesięcy wcześniej napisał do Yorku oraz do mojego pana ojca o moich jakoby niesłychanych zdolnościach i postępach – zakładałem, że tych z kategorii chwalebnych. Zdradził też, że przeor z Yorku polecił mnie na stanowisko wychowawcy młodych królewiczów – ze względu na moją znajomość języków i ogólną chwalebność. No tak. Najprawdopodobniej ukochany ojciec uznał, że – skoro nie okazałem się debilem – przyda mu się, jeżeli na trochę umieści mnie na dworze w Yorku, żeby zacieśnić nieco rozluźnione więzy z królewskimi krewniakami, no i mieć na miejscu rodzinne oczy i uszy. Niech się po mnie za dużo nie spodziewa, pomyślałem. Mogę tam posiedzieć rok czy dwa, ale potem już się postaram, żeby wrócić do Francji.

Kiedy ponownie znalazłem się w Yorku, miałem prawie osiemnaście lat i wkrótce przyjąłem święcenia kapłańskie. Właściwie należało odtąd zwracać się do mnie „ojcze Edgarze”, ale na szczęście mój młody wiek sprawiał, że wszyscy jakoś spontanicznie wybierali formę „brat”. Miałem nadzieję, że jeszcze długo nikt się nie połapie w tej nieprawidłowości. Zostać ojcem mając osiemnaście lat to zdecydowanie za wcześnie.

Moje obowiązki w Yorku nie były uciążliwe. Najstarszy królewicz był niewiele ode mnie młodszy, średnio zdolny i dość arogancki, jak to piętnastolatek, ale młodszy, siedmioletni Harald, był przemiłym dzieciakiem, ciekawym wszystkiego i chętnym do nauki. Poświęcałem mu dużo czasu. Wkręciłem się też oczywiście do lazaretu. Przydzielono mi na mieszkanie dwie obszerne i wygodne komnaty. W jednej z nich urządziłem całkiem przyzwoite laboratorium.

Dwór w Yorku był duży, dość ponury architektonicznie, ale pełen życia i hałasu, i moich rówieśników. Większość z nich to byli prości żołnierze, ale była też elita – synowie arystokratów i rycerzy. Istniała oczywiście różnica między elitą prawdziwą – ci byli ode mnie starsi i już pasowani na pełnoprawnych rycerzy – a elitą młodzieżową, która jeszcze trochę musiała poczekać na swoje święcenia. W owej młodzieżowej elicie rej wodził niejaki Ian Sleighstone, potomek rodu bardzo zamożnego i z tradycjami, chociaż nie takimi jak mój. A tam, gdzie był Ian, z reguły był i Richard Northbridge.

Zostałem, rzecz jasna, przedstawiony elitom – jakby nie było, sam byłem elitarny – ale odbyło się to oficjalnie i bez konsekwencji. Miałem swoje zajęcia i trzymałem się z daleka od młodych wojowników. Podejrzewałem wszystkich tych hałaśliwych i wywijających mieczami osiłków o prymitywność, a poza tym nie bardzo wiedziałem, jak i o czym miałbym z nimi rozmawiać. Moja ułomność i mój habit dodatkowo mnie od nich oddzielały.

Kilka dni przed Bożym Narodzeniem zapukał do moich drzwi wspomniany Ian Sleighstone. Był z nim ten jego nieodłączny kumpel Richard. Zdziwiłem się. Wyjaśnili, że mają w tym roku świąteczny urlop i jutro jadą do rodziców Iana na wybrzeże. Będą przejeżdżali przez Newhaven. Przy takiej okazji zawsze się załatwia kolegom jakieś drobne sprawunki, w porcie można dostać taniej sporo zamorskich rzeczy, o które nie zawsze łatwo w Yorku. Jeżeli ktoś ma do wysłania list za granicę, to też szybciej i pewniej jest dać go jakiemuś znajomemu żeglarzowi. Pomyśleli, że może mam do wysłania jakiś list do Francji. Zima w tym roku jest łagodna, statki kursują regularnie... Może czegoś innego mi potrzeba? Żaden kłopot...

Byli naprawdę sympatyczni, wysławiali się swobodnie i z ogładą. W naturalny sposób wspomnieli o załatwianiu sprawunków „kolegom”. Jeszcze nikt nigdy nie traktował mnie jak kolegę. Nawet w lazarecie w Montpellier. Zajmowałem tam pozycję pomiędzy asystentami a doświadczonymi medykami – ci pierwsi trzymali się ode mnie na dystans, bo uważali, że ci drudzy mnie faworyzują, a dla tych drugich byłem zbyt młody.

Uznałem, że muszę trochę zrewidować moje uprzedzenia do osiłków z mieczami. Podziękowałem, powiedziałem, że to bardzo miło z ich strony. Rzeczywiście powinienem napisać parę słów do Montpellier. A w dodatku zawsze mam za mało dobrego pergaminu. Więc gdyby mogli... i ewentualnie trochę przyzwoitego francuskiego wina. Mam wprawdzie zapas, ale skoro jest okazja uzupełnić... À propos, może mają ochotę na kubek wina?

Mieli. Nie siedzieli długo, bo zamierzali wyjechać przed świtem, ale było naprawdę wesoło. Podobało mi się, że zupełnie ich nie krępował mój status duchownego. Podobał mi się też zmienny ton rozmowy, od wygłupów po sprawy zupełnie poważne. Nie da się ukryć, polubiłem ich, że tak powiem, od pierwszego wejrzenia, bo to wcześniejsze wejrzenie się nie liczyło. Od tego dnia zaczęła się nasza – dla mnie pierwsza w życiu – przyjaźń.

Zabawnie się nawzajem uzupełniali, zarówno pod względem usposobienia, jak i wyglądu. Ian miał aparycję adekwatną do pozycji lidera. Typowy nordyk, taki młody bóg z Åsgårdu albo bohater skandynawskiej ballady. Dodać szkarłatny płaszcz i siwego rumaka (w praktyce miał kasztanka), i tylko go wysyłać w sukurs uciśnionym dziewicom.

Richard był równie wysoki jak Ian i właściwie też dobrze zbudowany, ale wydawał się drobniejszy i szczuplejszy od przyjaciela. Może wpływał na to jego sposób bycia i poruszania się. Często, kiedy na nich patrzyłem, nasuwało mi się porównanie z figurkami szachowymi. Ian – fizycznie i metaforycznie – przemieszczał się zdecydowanie i po liniach prostych, jak wieża albo hetman. Richard natomiast pętał się – jak to określał Ian – po tej, przepraszam za szablon stylistyczny, szachownicy życia jak skrzyżowanie gońca z konikiem, w zygzakach, podskokach i piruetach. Był wesoły, gadatliwy, wyrastał tu i tam jak spod ziemi i miał swoisty chochlikowaty wdzięk. Właściwie nigdy nie potrafiłem opisać jego twarzy. Czasami wydawało się, że ma raczej kwadratową szczękę o energicznym zarysie, to znowu, że ma szczupłą twarz o wąskim podbródku. Taki był jakiś niedookreślony. Pewne było tylko to, że miał jasną cerę, czarne włosy, proste ciemne brwi i oryginalne, wąskie, podłużne oczy. Też niedookreślone co do koloru – czasem wydawały się zielonkawe, czasem brunatne. Zawsze jednak były miłe i szczere. Człowieka o takich oczach musiało się lubić; tak mi się przynajmniej zdawało.

Co do pozycji społecznej i majątkowej, też brakowało mu stabilności. Z czasem poskładałem sobie jego historię, bo akurat o tym nie lubił dużo mówić. Pochodził z rodu niewątpliwie starego i zasłużonego, ale niezbyt zasobnego. Mieli ładny herb: jednorożec pochylający się nad różą. Northbridge to był kiedyś niewielki drewniany dwór z maleńką wioseczką w lasach na wybrzeżu. Przed ośmiu laty spaliła to wszystko wataha wikingów, a mieszkańców po części wyrżnęła, po części wzięła w niewolę. Ojciec Richarda zginął. Matka umarła kilka lat wcześniej. On sam ocalał, bo ojciec zdążył wysłać go z domu razem z młodszą siostrą z poleceniem umieszczenia małej w bezpiecznym miejscu, a potem sprowadzenia pomocy z Yorku. Nic z tego nie wyszło, chociaż dziesięcioletni Richard bardzo się starał. Pomoc przybyła tylko po to, aby sobie obejrzeć trupy i kupę popiołów. Bezpieczne miejsce też nie okazało się bezpieczne i po dziewczynce ślad zaginął. Taka smutna historia, jakich sporo się zdarza w naszych czasach. Richard został na dworze w Yorku, gdzie zaprawiano go do tego, by z czasem odpłacał machaniem mieczem za wikt i dach nad głową. Formalnie był właścicielem Northbridge, ale w praktyce był tam tylko las, którym popioły od dawna zarosły. Nie miał właściwie grosza przy duszy, więc widoki na zagospodarowanie posiadłości były raczej odległe. Liczyć z czasem mógł na ewentualne łupy wojenne i jakieś tantiemy za wierną służbę. Na razie pozostawał mu los, nie oszukujmy się, żołdaka, nawet nie całkiem płatnego. Czasem dziwiło mnie, że potrafi być taki wesoły. Ale to był chyba warunek przeżycia. Zresztą ja też nie miałem radosnego dzieciństwa, a chęci do śmiechu jakoś mi nie brakuje.

Od czasu do czasu zdarzało się, że jakiś nowo przybyły osiłek aspirujacy do wyższej pozycji w grupowej hierarchii próbował drażnić Richarda na temat jego pochodzenia i biedy. Nie bywałem często w kantynie młodzieżowej elity, bo miałem wrażenie, że tylko Ianowi i Richardowi nie przeszkadza mój habit, i nie chciałem chłopaków krępować. Ale niekiedy na trochę tam zaglądałem i przyglądałem się interakcjom.

Richard zajmował w grupie pozycję dość wysoką jako najlepszy przyjaciel wodza i najlepszy szermierz. Przy szermierce robił takie akrobatyczne sztuczki, że trudno było zdecydować, co tu jest na poważnie, a co nie. Bardzo lubiłem na to patrzeć. To był swego rodzaju balet. Ian był lepszy w posługiwaniu się bronią wymagajacą stabilności i skupienia – jego specjalnością były kusze i łuki. O ile pozycji Iana nikt nie kwestionował – nazwisko, pieniądze, aparycja, siła, stabilność i tak dalej – o tyle Richarda próbowano od czasu do czasu strącić na niższą grzędę, unikając szermierki, bo przy szermierce wygrywał. Prowokowano go do mordobicia przy alkoholu. On zaś stosował specyficzną taktykę: wszystko obracał w żart. Nie widziałem, żeby wdał się w bójkę, a w takich środowiskach bójki to przecież chleb powszedni. Typowa interakcja między Richardem a prowokatorem wyglądała na przykład tak: osiłek w czymś tam się z Richardem nie zgadza, i zaczyna w stylu:
– Ty, Northbridge, nie gadaj tyle. Skąd my mamy wiedzieć, czy ty w ogóle masz prawo tu siedzieć? Nie wiadomo nawet, czy nazywasz się Northbridge. Sygnet każdy może ukraść. Ja się zastanawiam, co z ciebie naprawdę za jeden.

Chłopaki zacierają ręce, bo myślą, że tu już będzie mordobicie, a Richard patrzy na osiłka z zainteresowaniem.
– Wiesz, ja się też zastanawiam – mówi łagodnie. – Mam ostatnio duże problemy z tożsamością. Jak coś wymyślisz, to powiedz, dobra?

Tu włącza się Ian:
– Taki kryzys tożsamości u młodzieńca niewiadomego pochodzenia to rzecz poważna. Niekiedy wdają się pierwiastki demoniczne. Ja Northbridge’a, czy jak mu tam naprawdę, też od pewnego czasu obserwuję. On tylko od poniedziałku do czwartku jest podobny do człowieka, a w piątki od zachodu słońca zaczyna tak jakoś strasznie zezować. To mu zostaje do niedzieli. W większe święta na dodatek rusza uszami.

Chłopaki już się pokładają ze śmiechu, a Richard przejmuje inicjatywę:
– Ty też na to zwróciłeś uwagę, Ian? Ja czasami sam się siebie boję. A w ostatnią sobotę – dramatycznie zawiesza głos – jak się napiłem i wyrżnąłem głową w drzwi, to mi się całkiem czarno zrobiło przed oczami. Może ja jestem podrzutkiem z Abisynii?

Tu już prowokator musiał przyłączyć się do ogólnej wesołości, albo przynajmniej udać, że to robi, bo całkiem straciłby twarz. I tak temat niewiadomego pochodzenia wkrótce umarł śmiercią naturalną. Był zresztą absurdalny, bo żaden chłopak z nieszlacheckiego rodu nie posługiwałby się tak sprawnie mieczem i łaciną jak Richard, kiedy znalazł się w Yorku. Zostało po tych zaczepkach tyle, że Ian w chwilach szczególnej serdeczności nazywał przyjaciela przybłędą albo baronem z pogorzeliska.

Okazywali sobie dużo serdeczności, ale nie było między nimi związku fizycznego. Nie było nawet jakichś przelotnych epizodów erotycznych, które bywają dość częste wśród skoszarowanych nastolatków. Była to przyjaźń absolutnie nieerotyczna. Wiem to z całą pewnością.

Do moich obowiązków zawodowych należało spowiadanie i uczenie katechizmu najmłodszych chłopców: jedenasto– i dwunastolatków. Nad duszami starszych mieli pieczę dwaj kapelani, ojciec Arnold i ojciec Jakub. Przed Wielkim Postem i na jego początku zawsze dużo czasu schodzi na spowiadanie. Wieczorem w Środę Popielcową, kiedy już myślałem, że koniec na dzisiaj, pojawił się przy moim konfesjonale najpierw Ian, a potem Richard. W pierwszej chwili pomyślałem, że to jakiś kawał, i trochę się zjeżyłem, bo nie pozwalam na żarty z sakramentów. Ale to było jak najbardziej na poważnie. Uparli się, żeby spowiadać się przede mną.

Miałem wątpliwości co do tego, czy możliwa jest prawdziwa przyjaźń spowiednika z penitentem. Ja miewałem w życiu dobrych spowiedników, jednak wszyscy byli ode mnie dużo starsi i nasze relacje były poprawne, ale wyłącznie profesjonalne. Trochę się obawiałem, że o ile mój habit dotąd Ianowi i Richardowi nie przeszkadzał, to teraz zacznie – w połączeniu z moją wiedzą o ich skrytych myślach i uczynkach. Bałem się też odpowiedzialności. Sam jeszcze jestem szczeniak, myślałem. Co będzie, jeżeli ich niechcący sprowadzę na manowce? Próbowałem im któregoś wieczoru wyperswadować ten pomysł ze spowiadaniem się u mnie.

– Wiecie – zacząłem – myślę, że jednak lepiej by było, gdybyście dalej spowiadali się u ojca Arnolda. On ma więcej doświadczenia. Ja mam wrażenie, że dla mnie to za duża odpowiedzialność, i że temu nie podołam. Obawiam się, że to się będzie odbywać na zasadzie „wiódł ślepy kulawego”, chociaż to ja jestem kulawy.
– Edgar – odezwał się Richard trochę nieśmiało – mnie nie wypada dawać ci rad czy cię krytykować w tych sprawach, bo głupi jestem. Ale pamiętam z czasów, kiedy byłem dzieciakiem i przygotowywałem się do pierwszej komunii, że kapłan udzielający sakramentów jest przede wszystkim narzędziem Ducha Świętego. Nie gniewaj się, ale może ty masz do Ducha Świętego za mało zaufania?

Miał rację, co tu gadać.
– Trafiłeś, Richard – powiedziałem. – Niestety trafiłeś w dziesiątkę. Mam za mało zaufania. Będę nad tym musiał popracować. Też się wyspowiadam. Potrzeba mi więcej zaufania i pokory. Będę się o to modlił. A skoro naprawdę chcecie, żebym był waszym spowiednikiem, to niech tak będzie. Muszę tylko pamiętać, że Bóg prowadzi rękę pokornego.

– Bóg prowadzi rękę pokornego – powtórzył powoli Richard. – Wiesz, to dobre motto dla szermierza.

C.d.n.