sobota, 25 stycznia 2014

O kotletach i przyszłości Europy, a także o olimpiadzie zimowej



A na Bałkanii tera
Jest wojna jak cholera
I biją się ludziska,
Aż jucha z pyska tryska...

Tak podśpiewywał sobie pan Staszek w tawernianej kuchni, akcentując dodatkowo koniec każdego wersu energicznym uderzeniem tłuczka w... nie było widać, w co, ale prawdopodobnie w kotlet schabowy. Poprzedni kotlet chyba się przypalał, bo z kuchennych regionów buchał gęsty, czarny dym.

Aslak wydobył z wewnętrznej kieszeni marynarki (nie byle jakiej, z firmy Hugona Bossa, tego samego, który swego czasu projektował bardzo ładne czarne mundury) elegancki wachlarz z drzewa sandałowego. Rozwiał nim dym na tyle, że dostrzec można było towarzystwo zgromadzone przy stole. Było mocno przerzedzone.

– Ulf, przynajmniej ty tu jesteś, Ulf! – ucieszył się Aslak. – Powiedz, czy mnie się tylko tak wydawało, czy pan Staszek naprawdę w niepoprawny sposób nawiązał w tej piosence do ostatnich wydarzeń w Europie?

– W Europie? Nie. Wydawało ci się, ty chucherko moje  – komtur czule się uśmiechnął, ale zaraz nasunął na twarz przyłbicę, słusznie sądząc, że stal lepiej go ochroni przed kolejną falą czarnego dymu niż wachlarz Aslaka. – To, co pan Stasio śpiewał, to był tylko cytat z Dobrego wojaka Szwejka – zadudnił z czeluści hełmu.

– A mnie się wydaje, że nie... Pan Staszek raczej nawiązywał do Tacyta, a może i do Herodota – odezwał się nieśmiało Edzio de Saint Pierre i zaraz okropnie się rozkaszlał. – Historia magistra vitae – wydusił z trudem i mimo mrozu wybiegł na świeże powietrze.

– Nieważne – włączył się do dyskusji Ian. – Cytat nie cytat, Tacyt nie Tacyt, ale Ulf słusznie wspomniał o tej powieści pana Haška. Pamiętacie, jak sto lat temu Szwejk przewidywał przyszłość Austrii, a co za tym idzie, Europy?

– Ja pamiętam! – Richard pożyczył od Aslaka wachlarz, zaczerpnął powietrza i wyrecytował:
Wojna z Turkami musi być. (...) Serbia i Rosja dopomogą nam w tej wojnie (...). Może się zdarzyć (...) że w razie wojny z Turcją napadną na nas Niemcy, bo Niemcy i Turcy trzymają z sobą. To takie dranie, że drugich takich nie ma na świecie. Ale możemy się sprzymierzyć z Francją, która od roku siedemdziesiątego pierwszego krzywo patrzy na Niemca. I damy sobie radę. Wojna będzie, więcej nie powiem.[1]

– Przecież nie o Eurrrropę chodzi, Donerrrwetterrr – denerwował się pod przyłbicą komtur, ale jego wypowiedź brzmiała na tyle niewyraźnie, że Ian nie wziął jej pod uwagę.

– Idę czyścić zbroję – zadeklarował i wstał od stołu. – Te kotlety i tak niejadalne będą, nie ma na co czekać.

– Panie Ianku kochany – pan Staszek wynurzył się z kuchni w nieco osmolonym fartuchu – a nie lepiej byłoby z tą wojną poczekać na księdza Edgara i pana ministra Filipa? Jak z tych negocjacji wrócą, to przecież coś więcej będą wiedzieli...

– Akurat – mruknął Ian.

– Właśnie, akurat! – Richard jak zwykle zgadywał myśli przyjaciela. – Oni z tych negocjacji wyjdą najprędzej za miesiąc. Bo, widzi pan, panie Stasiu, w Sali Niebiańskich Narad to taaaki telewizor mają... taaki, że ten nasz ekran się może schować. Normalnie, mówię panu... 99 D tam mają. Więc nie wyjdą, póki olimpiada się nie skończy.

– A ten bokser, co z tym Adamem wygrał, to będzie na olimpiadzie? – zahuczał z głębi hełmu komtur Ulf.

– Raczej nie, bo to olimpiada zimowa – zasugerował Ian, już stojąc w drzwiach tawerny. Spieszyło mu się po zbroję.

– Chuchrrro, nie bokser... – wygłosił pogardliwie komtur i pogłaskał dwugłowego orła.






[1] Podziękowania za opublikowanie tekstu Szwejka dla http://republikaczeska.republika.pl/index_pliki/pdws.pdf

wtorek, 14 stycznia 2014

Jeszcze parę odcinków Legendy o Chciwym Albanie Pani Asia opublikuje, ale nie wszystkie, che, che, bo kobita złośliwa jest... (to był diaboliczny śmiech biskupa Rolanda, który skorzystał z chwilowej nieobecności Richarda w tawernie. Przy nim nigdy by złego słowa na Panią Asię nie powiedział).

Zatem zapoznajmy się z kolejnym odcinkiem powieści.

***

– Richie!
– Mhm?
– Jak myślisz, co to znaczy, kiedy człowiekowi przyśni się wielka żaba?
– Wielką żabę we śnie widzieć: francuską księżniczkę poślubisz – odparował Richard bez namysłu.
– Czemu francuską?
– Bo we Francji żaby są dorodniejsze, niż u nas, więc się zamieniają w dorodne księżniczki. A ja ci dobrze życzę.
– Cha, cha! A tobie coś się śniło?
– Ja miałem niesamowicie fantastyczny sen: wyobraź sobie, wchodziłem po sznurowej drabince na księżyc. Pojęcia nie mam, co to może znaczyć.
– Po drabinie na księżyc wchodzić: niechybnie na głowę upadniesz.
Kolejny wybuch tłumionego śmiechu.
– Na głowę to już ci nic nie pomoże ani nie zaszkodzi, ale jak z ręką?
– Lepiej. Palce mam dużo mniej spuchnięte.
– Pokaż. No, miecza jeszcze byś porządnie nie utrzymał, ale jest lepiej niż wczoraj. Richard... jakbyś, nie daj Boże, stracił rękę, to ja swoją też bym sobie uciął.

To już nie brzmiało jak żart i trochę się zawstydziłem, że ich podsłuchuję, ale chwila nie była właściwa na ujawnianie, że nie śpię. Słuchałem więc dalej.

– Nie mów takich rzeczy. Jakby jeden z nas został kaleką, to przecież tym ważniejsze byłoby, żeby ten drugi zachował sprawność, nie?
– Gdybyś stracił rękę w bitwie, to co innego... Ale w ten sposób...
– Nie straciłem, więc przestań gdybać, kuropatwa nieopierzona! I zmień temat, bo obaj się rozkleimy, znów dostaniemy gorączki i do świętego Marcina stąd nie wyjdziemy. A pomyśl sobie o pieczonych gąskach twojej mamy... nadziewanych jabłuszkami...
– Zamknij się, ty przybłędo podstępny! Mnie i bez twoich insynuacji żołądek do krzyża przysycha!
– Wiem, wiem, Ianku, kaszki mannej się nie możesz doczekać...

Uznałem, że mogę przestać udawać sen. Otworzyłem oczy i uniosłem głowę.

– O, obudziłeś się! – Richard wydawał się niezmiernie ucieszony. – We śnie podobno kości szybciej się zrastają, ale ty już przespałeś całą dobę. Chcesz pić czy wręcz przeciwnie?

Niestety odczuwałem obie potrzeby. Pomogli mi i w jednej, i w drugiej sprawie, zupełnie bez oporów. Potem mi się przedstawili. Imiona już znałem, a oba nazwiska też mi się nieraz obiły o uszy. Miałem do czynienia z młodzieńcami z tak zwanych szlachetnych rodów.

– Arvid MacCullough – wyrzekłem i z pewną obawą oczekiwałem reakcji. Ale oni chyba nie wiedzieli, że Arvid MacCullough senior został swego czasu – słusznie czy niesłusznie – uznany za zdrajcę i skazany na banicję. Jeżeli wiedzieli, to nie dali tego po sobie poznać.
– Jesteś Szkotem? – spytał Richard z sympatią. – Ja w połowie też. Moja matka była z domu MacAlister. A przy jakiej okazji tak cię połamało?

Opowiedziałem pokrótce swoją historię. Od ponad dziesięciu lat – od śmierci ojca –  mieszkałem z matką u jej krewnych w Bretanii. Szkocji prawie nie pamiętałem... Wczesną jesienią przyszła wiadomość, że zmarł mój wuj, brat matki. Nie miał dzieci, my byliśmy jego najbliższymi krewnymi, zatem zapisał mi swój szkocki majątek. Wybrałem się w drogę, aby te włości przejąć. Statek miał zawinąć po wodę i prowiant do Newhaven, był już dość blisko brzegu, kiedy nagle rozpętał się sztorm. Byłem nieostrożny, nie miałem dużego doświadczenia w morskich podróżach... no i fala zmyła mnie z pokładu, w panującym zamęcie chyba nikt tego nawet nie zauważył. Pamiętam, że morze długo tłukło mną o przybrzeżne skały... Właściwie nie wiem, jakim cudem wygramoliłem się na brzeg.

– Przy dużym zagrożeniu tak bywa. Znajduje człowiek czasem w sobie takie siły, których się nawet nie domyślał – zauważył Richard.
– Zajęli się mną jacyś rybacy spod Newhaven, zanieśli mnie do księdza. On uznał złamanie nogi za tak skomplikowane, że sam się nie odważył jej składać. Obawiał się, że mógłby ze mnie zrobić kalekę na całe życie. Polecił mnie zawieźć do lazaretu w Yorku, i tym sposobem się tu znalazłem – zakończyłem.
– Szczęście w nieszczęściu, że tu trafiłeś – zawyrokował Ian – ale diabelnie niemiłą miałeś przygodę. Mogę to sobie wyobrazić. Brr! Ja chorowałem na szkarlatynę i takie właśnie rzeczy mi się zwidywały w gorączce. Wydawało mi się, że miotają mną ogromne, wzburzone morskie fale. Okropne to było.
– No, Ian nieźle się namęczył – dodał ze współczuciem Richard. – Był jedną nogą na tamtym świecie.

– A tobie co było? – zwróciłem się do Richarda. – Też szkarlatyna?
– Nie – Ian ubiegł odpowiedź przyjaciela – nie, on się rozchorował przeze mnie. Kiedy miałem gorączkę i walczyłem z tymi falami, to dostałem takiej fiksacji, że ciągle musiałem Richarda trzymać za rękę.  Wydawało mi się, że kiedy ją puszczę, to utonę. Biedak nawet ze spokojem nie mógł pójść za potrzebą, bo jak tylko zauważałem, że go przy mnie nie ma, to zaczynałem wrzeszczeć i nie przestawałem, dopóki go znowu nie złapałem za rękę. A delikatnie tego bynajmniej nie robiłem. Poorałem mu paznokciami dłoń i przedramię do żywego mięsa, no i dostał jakiegoś zakażenia. Kiedy mnie się polepszyło, to on leżał w malignie, a ojciec Jakub zmieniał mu opatrunki z taką miną, że należało się spodziewać najgorszego. Możesz sobie wyobrazić, Arvid, jak się czułem. Czarna rozpacz, ani jeść, ani spać. Dostałem jakichś potwornych bóli brzucha...

– I tak to szło przez prawie dwa tygodnie – włączył się Richard. – Kiedy jednemu robiło się lepiej, to drugiemu gorzej. Dopiero przedwczoraj jednocześnie się nam obu poprawiło. I dlatego jesteśmy tacy wygłodzeni, bo przez tyle czasu jak jeden nie mógł jeść, bo walczył z gorączką, to drugi też prawie nie jadł ze zmartwienia. A ojciec Jakub Iana teraz trzyma na ścisłej diecie za względu na to, że miał z niewyjaśnionej przyczyny te bóle żołądka.

Zgodnie z powiedzeniem „o wilku mowa” do sali wkroczył siwy zakonnik, którego twarz przypominałem sobie jak przez mgłę. Musiał być tym rygorystycznym ojcem Jakubem.

– Jak tam nowy pacjent? – zainteresował się i poddał mnie szczegółowym oględzinom. Potem wlał kilka kropel brunatnego płynu do kubka z wodą i kazał mi wypić tę miksturę.

– Uśmierzy ból – wyjaśnił. – A jak się czuje młody kwiat angielskiego rycerstwa? Nie gorzej niż wczoraj? Pokaż rękę, Richard. No, coraz lepiej, coraz lepiej...

Zabrał się za zmianę opatrunku.

– My już jesteśmy zdrowi, bandaże i okłady sam mu mogę zmieniać – zapewnił gorliwie Ian. – Może by nas ksiądz stąd wypuścił? – dodał przymilnie.
– Zdrowi, akurat. Wystarczy spojrzeć – mruknął ojciec Jakub. – Do niedzieli krokiem się stąd nie ruszycie. W niedzielę zobaczymy. Jeżeli każdy będzie miał za sobą trzy dni bez gorączki, to może. Okaże się.
– W takim razie... – Ian nagle zerwał się na równe nogi i runął na kolana przed zakonnikiem – W takim razie... Ksiądz mi już dawał ostatnie namaszczenie, ale niech mnie ksiądz jeszcze raz pobłogosławi na ostatnią drogę, błagam księdza! I niech mi ksiądz z łaski swojej powie, czy może mi odpuścić grzech jeszcze niepopełniony?
– Ian, dziecko – zakonnik był wyraźnie zaniepokojony – co ci jest? – Dotknął lekko czoła chłopaka. – Temperatura trochę podwyższona, ale nie na tyle, żeby majaczyć... Wstawaj, mój drogi...
– Nie wstanę! Nie wstanę, dopóki ksiądz mi nie odpuści zbrodni, którą zapewne popełnię!
– Ja też nie wstanę! – Richard padł na kolana obok przyjaciela. – Niech i mnie ksiądz udzieli ostatnich sakramentów!
– Oszaleli, jak mi Bóg miły... Chyba wam naprawdę gorączka umysły zmąciła – wyszeptał mnich.
– Nie, proszę księdza. Myślimy zupełnie jasno i właśnie dzięki temu zdajemy sobie sprawę z grozy sytuacji – wygłosił patetycznie Ian. – Chodzi o tę dietę, ojcze Jakubie. Ja umieram z głodu, a ksiądz wie, jaki Richard jest szlachetny. On sobie jedzenie od ust odejmuje, żeby mnie ratować, i przez to sam jest zagrożony śmiercią głodową. Zatem jeśli sprawy dalej będą szły tym torem, spowoduję zgon najlepszego przyjaciela, a potem umrę z żalu. A jeżeli odrzucę jego ofiarność, to też umrę.

– A ja wtedy padnę trupem przy marach Iana – uzupełnił Richard z grobową powagą. – Więc widzi ksiądz, że nasze położenie jest beznadziejne. Jakby się nie obrócić, to jeden umrze z głodu, a drugi z rozpaczy.

– Przestańcie się wygłupiać, jeden z drugim – burknął surowo ksiądz. – Wstawać i do łóżek. To powiadasz, Ian, że zjadasz porcje Richarda? I żołądek cię po jedzeniu nie boli?
– Boli tylko przed jedzeniem. Z głodu – zapewnił Ian.
– Hm, hm... Niech ci będzie... Każę wam wszystkim dać na śniadanie jajecznicę.

– Księdza należałoby w trybie przyśpieszonym wynieść na ołtarze! Sancto subito!– wykrzyknął radośnie Ian.

*** (...)

Lazaretowa znajomość okazała się nader korzystna, bowiem szybko zauważyłem, że Ian był nieformalnym przywódcą zamkowej młodzieży. Uważał za swój obowiązek roztaczać nade mną opiekę, zatem dobrze mi się działo. Na dodatek szybko zdobyłem popularność dzięki znajomości francuskich wariantów gry w kości i w karty. Ian i Richard nie uczestniczyli w zabawach hazardowych. Grali tylko w szachy. Uważałem to za przejaw zarozumialstwa. Oni pod każdym względem musieli się wyróżniać. Mimo to koledzy zdawali się ich lubić, ale pewnie po prostu bali się z nimi zadzierać. Uchodziły tej nierozłącznej dwójce wszystkie dziwactwa na sucho tylko dlatego, że Iana nikt nie był stanie położyć na łopatki, a z Richardem na miecze potrafił wygrać tylko Ian, a i to nieczęsto.

Nie można jednak zaprzeczyć, że mieli pewne talenty towarzyskie, które dostarczały rozrywki w długie zimowe wieczory. O muzycznych uzdolnieniach Iana już wspomniałem; Richard miał natomiast w zapasie mnóstwo najrozmaitszych historii – i zabawnych, i strasznych.

Pamiętam szczególnie pewien wieczór w początkach lutego. Za oknami świetlicy rycerskiej młodzieży szalała zamieć. Wicher wył i skowyczał jak stado głodnych wilków. Gra w kości szła niemrawo, gdyż był to jeden z ostatnich dni przed wypłatą żołdu i w sakiewkach większości towarzystwa widać było dno. Ianowi pękły dwie struny przy lutni, więc na muzykę nie można było liczyć, a rozmowa też się jakoś nie kleiła.

– Nudno jak licho – stwiedził Rupert Lancaster. – Jeden Northbridge by na to coś poradził, a jak na złość go nie ma. Nie wiesz, Ian, gdzie on się podziewa? W wigilię Matki Boskiej Gromnicznej na dziewuchy chyba nie polazł?!
– Warty sprawdza – rzucił Ian i wstał od stołu. – Pecha miał, w taką pogodę akurat na niego wypadło. Powinien już wrócić. Pójdę sprawdzić, czy go z murów nie zwiało.
– Prawie zwiało – rozległo się od progu. Richard ściągał zaśnieżoną opończę. – Uratowały mnie modlitwy pobożnych przyjaciół.
Usiadł przy palenisku i zaczął rozgrzewać dłonie nad ogniem. Podsunąłem mu kubek grzanego wina.
– Opowiedz jakąś historię w rewanżu za nasze modlitwy – odezwał się wspomniany Lancaster. – Taką, która pasowałaby do tej zawieruchy. Wiesz: mrożącą krew w żyłach. I dłuuugą.

Całe towarzystwo z zapałem poparło tę propozycję.
– Jeszcze się człowiek nie rozgrzał, a już mu każą krew mrozić. Dobra, za chwilę... muszę poszukać natchnienia.

Powiódł wzrokiem po twarzach obecnych i zatrzymał spojrzenie na mojej. Poczułem się nieswojo. Przez chwilę zdawało mi się, że jego wąskie, zielone oczy zaświeciły w półmroku jak wilcze ślepia.

– Już mam – stwierdził. – Opowiem wam historię, którą słyszałem od mojego pradziadka. Rozegrały się te wydarzenia w rodzinnych stronach Arvida, na szkockim wybrzeżu, w okolicach zamku Culloden...

Drgnąłem. Tak właśnie nazywał się zamek, który miał mi przypaść w udziale... a głowę bym dał, że nikomu nie wymieniłem jego nazwy.

– Nie wstawiaj głodnych kawałków, Richie – przerwał Geoffrey Forester. – Przecież nie dalej niż tydzień temu zamawiałeś mszę na dwunastą rocznicę śmierci swojego pradziadka. Jak możesz pamiętać, co ci opowiadał, kiedy miałeś pięć lat?

– Albo bujasz, albo ta historia wcale nie będzie straszna – poparł Forestera Johnny Hawsthorne. – Kto by takiemu małemu dziecku opowiadał o rzeczach mrożących krew w żyłach?

– Właśnie mój pradziadek. Wcale nie zmyślam – odparł wesoło Richard. Nie obraził się; on się chyba nigdy na nikogo nie obrażał. – Ja od dziecka mam, nie chwaląc się, dobrą pamięć...

Tym razem przerwał mu gremialny ryk śmiechu. Znałem jego przyczynę: Richard słynął nie tylko jako najlepszy szermierz, ale i jako najbardziej roztargniony chłopak w królewskim garnizonie.

– ...mam dobrą pamięć do ballad i opowieści, więc mi jej na nic innego nie starcza – ciągnął Richard niezrażony. – A ta historia, którą chcę wam przytoczyć, szczególnie mi się wryła w pamięć, bo moja matka usłyszała jej zakończenie i, choć była osobą o gołębim sercu, zaczęła robić pradziadkowi bardzo ostre wymówki. Mocno go zbeształa za to, że małemu, wrażliwemu chłopczykowi opowiada takie rzeczy przed snem. A potem nastąpiła osobliwa wymiana zdań, którą zapamiętałem słowo w słowo, ale której bardzo długo nie potrafiłem zrozumieć.

Wszyscy czekali w napięciu na ciąg dalszy.

– Otóż pradziadek cierpliwie wysłuchał zarzutów, po czym wyrzekł: „Wszak zawsze byłaś cnotliwą żoną, droga Magdaleno, nieprawdaż? Zatem nie ma powodu do obaw”. Mama z oburzeniem zapytała, co ma jej wierność małżeńska do tego, że ja pod wpływem strasznych opowieści dziadunia prawdopobnie zacznę moczyć łóżko. „A bardzo dużo, moja Magdaleno, bardzo dużo”, odparł pradziadek. „Richie nie nasiusia do łóżka, jeżeli naprawdę jest potomkiem Northbridge’ów”.

Ogólną wesołość, jaka po tych słowach zapanowała, oraz dywagacje nad tym, jak to było z małym Richardem i stanem jego pościeli, przerwał wreszcie Ian.

– Cicho, chłopaki! Chcecie posłuchać tej opowieści, czy nie?

W kantynie zrobiło się jak makiem zasiał.

– Tylko nie miejcie do mnie żalu, jeżeli któremuś się w nocy przytrafi niemiła przygoda... – błaznował Richard. Nagle spoważniał i zaczął mówić niższym niż zwykle głosem:
Na szkockim wybrzeżu, kilka mil na północ od zamku Culloden, mieszkał w samotnej chacie na pustkowiu pewien wieśniak, zwany Chciwym Albanem. Skoro Szkoci nadali komuś przydomek „chciwy”, to można sobie usposobienie takiego człowieka łatwo wyobrazić...

W tej historii nic strasznego jeszcze się nie zdarzyło, ale mnie ciarki przeszły po plecach. Wzdrygnąłem się kolejny raz.

– Nie obrażaj się, Arvid, wiesz, że ja też mam szkockich przodków – wtrącił Richard zwyczajnym, pogodnym głosem i  zaraz powrócił do złowrogiego tonu opowieści.

Chciwy Alban myślał wyłącznie o pieniądzach i o tym, jaki niesprawiedliwy jest los, który uczynił go zwykłym wieśniakiem, w dodatku gospodarującym na marnej szkockiej ziemi. Każdy grosz zarobiony na sprzedaży wełny i serów oglądał kilkanaście razy i chował do skrzyni. Namówienie go na najdrobniejszy wydatek graniczyło z cudem. Jego żona i dwoje dzieci – chłopiec i dziewczynka – chodziły obdarte, bose i wiecznie głodne, bo i im, i sobie skąpił jadła. Lubił mięso, ale zarżnięcie jagnięcia wydawało mu się wielką rozrzutnością, bo przecież mogła z niego wyrosnąć owca, dająca wełnę i mleko na sery, a za to z kolei można było uzyskać nowe grosze. Mimo jego chorobliwego skąpstwa – a może właśnie wskutek niego – w gospodarstwie jakoś mu się nie darzyło. Zaniedbywał pola i dobytek, bo nieustannie rozmyślał nad sposobami zdobycia pieniędzy.

Pewnego jesiennego dnia Alban stwierdził, że los dotknął go boleśniej niż kiedykolwiek: z pastwiska zginęła bez śladu owca, i to ta, która dawała najwięcej mleka. Chciwiec był oczywiście sam sobie winien, bo ze skąpstwa nie trzymał psa owczarka – psa przecież musiałby karmić mięsem – zaś jego pięcioletni synek, któremu najczęściej powierzał owce, nie był w stanie upilnować całego stada.
Niegodziwy skąpiec zbił syna tak mocno, że dzieciak na dłuższy czas stracił mowę. Następnego dnia Alban sam udał się z owcami na pastwisko, uzbrojony w topór i zdecydowany dać nauczkę rabusiowi, gdyby ten się pojawił.

Wrócił do chaty późną nocą, bez owiec. Na ramieniu miał krwawą ranę, wyglądającą jakby pozostawiły ją zęby jakiegoś olbrzymiego drapieżnika. Kiedy żona z przerażeniem zaczęła wypytywać go, co się stało, wpadł w szał, zupełnie jakby zamienił się w dzikie zwierzę. Rzucił się na biedną kobiecinę niczym wilk. Na szczęście dla niej zataczał się jak pijany i większość ciosów trafiała w powietrze – widać osłabił go upływ krwi. Udało jej się ogłuszyć go polanem. Chwyciła na ręce synka i na oślep wybiegła z chaty.

wtorek, 7 stycznia 2014

Zaczyna się nowa powieść

Motto:

Wąwozy skaliste, karłowate kolące krzewy
i śpiewy winobrańców za górą, miodowe płynne śpiewy.
Muzyka owadów malutkich w misterną utkana canzonę.
Oczy nieprzezroczyste oprawne w twarze spalone.
Żar krwi nieznośny! I walka zażarta z prastarym sumieniem...
Pokusy cięższe od góry... Grzechy pokryte rycerskim milczeniem.
Samotność... I aż z dna nieb nagła paląca odpowiedź...
I łzy. I padnięcie w proch. I żarliwa dziecięca spowiedź.
I kaptur... I szaty bure, brudne, spiekłego koloru...
I szczęście jak symfonia rozległe w kamiennej orkiestrze klasztoru.

Kazimiera Iłłakowiczówna : „Roger”, Portrety imion.
wyd.1 Poznań 1957, Wydawnictwo Poznańskie

Legenda o Chciwym Albanie

Ból. Ból w całym ciele. Ale inny niż wcześniej. Teraz był tępy, ukryty pod zdrętwiałą powłoką. Zapewne zaaplikowano mi silne środki uśmierzające.

Ani noga, ani ramię nie słuchały moich poleceń. Na chwilę otworzyłem oczy. Powieki przynajmniej nie odmówiły mi posłuszeństwa. Lewa ręka i noga znajdowały się we właściwych miejscach, ale moje wysiłki, aby nimi poruszyć, napotykały na bierny opór.
Leżałem w kamiennej, sklepionej sali, oświetlonej dwoma oknami o zaokrąglonych zwieńczeniach i dość grubych szybach. Po mojej prawej stronie stało pięć pustych, czysto zasłanych łóżek. Naprzeciw mnie – podobne łóżka, ale dwa z nich nie były puste.

Na sąsiadujących ze sobą posłaniach na wprost mnie siedzieli dwaj chłopcy mniej więcej w moim wieku. Jeden płowowłosy, drugi o kruczoczarnej czuprynie. Ten o ciemnych włosach miał zabandażowane prawe przedramię. Pochylali się nad szachownicą ustawioną na niskim stoliku między łóżkami. Wszystko wskazywało na to, że toczyła się na niej zażarta walka.
Przyglądałem im się spod wpółprzymkniętych powiek. Nie chciałem, aby zauważyli, że nie śpię. Nie miałem najmniejszej chęci na zawieranie nowych znajomości. Na szczęście nie zwracali na mnie uwagi, byli pochłonięci tym, co działo się na szachownicy.

Obaj najwyraźniej nieźle się przechorowali, bo mieli bardzo blade twarze, zapadnięte policzki i podsinione oczy, ale, jak się wkrótce okazało, humor im dopisywał. Zacząłem wsłuchiwać się w ich przyciszone komentarze.
– O, ty bezczelny!
– Cha, cha... Teraz roszadka...
– Żadne roszadki ci nie pomogą, baronie ze spalonego dworu! Żegnaj się ze swoją damą...
– Dałeś się nabrać, wielki strategu! Szach i mat!
– O żesz ty... Niech cię kuropatwa kopnie!

Parsknęli śmiechem.
– Ciicho – zreflektował się blondyn. – Obudzimy tego chłopaka. Powinien dużo spać, bo we śnie kości się szybciej zrastają.
– To tobie dawno żebra powinny się były w jedną kość pozrastać!

Znów wybuchnęli przyciszonym śmiechem. Po chwili skrzypnęły drzwi. Wszedł pachołek z tacą. Szybko zamknąłem oczy. Na jedzenie też nie miałem najmniejszej ochoty.

– Nowy pacjent śpi, tak jak ojciec Jakub przypuszczał – usłyszałem. – Dla sir Iana rosołek, no bo dieta... Ale sir Richard powinien jeść jak najwięcej, tak ojciec Jakub przykazał. Niech panowie będą łaskawi trochę odsunąć szachownicę.

Poznałem zatem imiona moich niezbyt pożądanych towarzyszy niedoli. Znów zacząłem obserwować izbę spod uchylonych powiek. Służący postawił przed Ianem – tym jasnowłosym – małą cynową miskę, a przed jego kolegą półmisek, w którego centrum królowała pieczona kura.

Ledwie drzwi zamknęły się za pachołkiem, Ian zdecydowanym ruchem odsunął miskę, a Richard przesunął półmisek na środek stołu.
– Jedz – zachęcił, a jego towarzysz rzucił się na kurę jak zgłodniały wilk. Przez dłuższy czas słychać było tylko trzask  łamanych kurzych kostek. Zacząłem pogrążać się w półśnie, ale wyrwała mnie z niego nagła replika:
– O rany, Richard, przepraszam! Na amen się zapomniałem, prawie nic ci nie zostawiłem...
– Jakoś przeżyję.
– Może poproś o dokładkę.
– Coś ty, wtedy by się wydało. Ojciec Jakub nie uwierzy, że sam potrafiłbym zjeść dwie kury. Chcesz, żeby nas zaczął pilnować przy jedzeniu?
– No nie, ale będziesz głodny.
– Mówiłem, że jakoś przeżyję. Mamy jeszcze ten rosół.
Nastąpiły odgłosy uderzania łyżkami o miskę, które dość szybko umilkły.
– Rosół jak rosół, ale ta kaszka manna... – odezwał się Richard.
– Właśnie – zgodził się ponuro Ian. – Jak stąd wreszcie wyjdę, to już nigdy tego świństwa do ust nie wezmę.
– To co teraz robimy? Gramy dalej w szachy?
– E, już mi się nie chce. Ułóżmy lepiej jakąś piosenkę.
– Dobra. O czym?
– O czymkolwiek. Choćby o kaszy mannej.
– Ależ, Ian! To niesmaczne!

Znów zaczęli dusić się ze śmiechu. Ich dalsze szepty były tak ciche, że do mnie prawie nie docierały. Co parę chwil przerywały je chichoty. Było to nieco irytujące, ale zdziwieniem stwierdziłem, że mimo wszystko zaczynam odczuwać do tych niepożądanych towarzyszy coś w rodzaju sympatii pomieszanej z zazdrością. Nigdy dotąd nie zetknąłem się z ludźmi, między którymi panowałoby tak pełne porozumienie. Odnosiłem wrażenie, że ciągłe przerzucanie się żartobliwymi replikami było dla nich czynnością tak naturalną i niezbędną do życia, jak oddychanie.

Szepty z przeciwka stawały się coraz mniej wyraźne, aż rozpłynęły się w ogarniającej mnie mgle.

Ocknąłem się, gdy na moje posłanie padły pierwsze promienie słońca. Moich sąsiadów też obudziły, bo niemal natychmiast zostałem mimowolnym świadkiem kolejnej absurdalnej pogawędki.

(ciąg dalszy nastąpi)

poniedziałek, 6 stycznia 2014

Trzej Królowie i prezenty poświąteczne

– Co tak tupie, panie Stasiu? Jeża pan sobie sprawił? – spytał leniwie Ian, pochłaniając kolejnego pączka z ajerkoniakiem.

– Parada... – odmruknął równie leniwie Richard, pochłaniając kolejny ajerkoniak bez pączka.

– Jeszcze się zwyrrrodnialcom nie znudziło – komtur Ulf konsumował koniak bez żadnych przedrostków ani dodatków.

– A nieprawda, Ulf! – Zaszczebiotał swoim zwyczajem Aslak. – To nie zwykła parada. Trzej królowie przyjechali na wielbłądzie.

– Trzygarbnym? To fajnie! – biskup ocknął się z drzemki. – Murzyn też jest?

– Tfu, znów niczego nie uszanują – mruknął pan Staszek, a głośno powiedział: – Teraz nie będzie dyskusji o wielbłądach ani o Murzynach. Trzej królowie przywieźli prezenty, jak się należy. Od Pani Asi. Pamiątki z podróży. I pełnomocnictwo takie mają, żebym ja prezenty rozdzielał.

Wszyscy zastygli w oczekiwaniu, a pan Staszek zaczął powoli wyjmować prezenty z sakiew Trzech Króli.
Galago, czyli bush baby, czyli otolemur, z ZOO w Berlinie. Chyba dla pana Rysia, ale może lepiej w palmiarni by się czuł?

 – Nasionka z Amsterdamu, to pewnie po to, żeby zasadzić w palmiarni panów Edka i Aslaka.

 – Cebulki tulipanów... che, che... też z Amsterdamu, wysoka jakość, w palmiarni można zasadzić, ale tulipany, che, che,  lepiej się czują na wolnym powietrzu...

– Makowiec hermetycznie zamknięty... Pan nie krzyczy, panie Ianku, to na pewno dla pana. Pan pana Ryśka nie bije... Wstyd, żeby się bić o makowiec, w dodatku po świętach. I na koniec książeczka...