sobota, 31 grudnia 2011

Odcinek 86: Noworoczne pozdrowienia od Bazila


Sprowadzam z Anglii szczepionkę Jennera dla moich chłopców. Wszyscy są szczepieni. Myślę o nich „moi chłopcy”, ale ich nie widuję. Ktoś mógłby moje zainteresowanie młodymi chłopcami źle zrozumieć. Zajmuję się stroną finansową i organizacyjną, a ksiądz Andrzej zdaje mi szczegółowo sprawę z kwestii pedagogicznych. Przy okazji próbuje mi naprostować światopogląd.

– Zupełnie nie rozumiem pana oporu przed spowiedzią, książę – upiera się przy tytułowaniu mnie księciem. Już dałem sobie spokój z protestami. – W pana sytuacji wskazane byłoby pojednać się z Bogiem i wyznać grzechy. To na pewno dobrze by panu zrobiło.

– Ja się z Panem Bogiem nie kłóciłem – uśmiechnąłem się. – A grzechy mam w sensie dosłownym wypisane na twarzy. Po co miałbym jeszcze o nich mówić?

– Ale przecież odczuwa pan potrzebę pokuty – ksiądz Andrzej nie daje za wygraną. – Gdyby nie ta niechęć do praktyk religijnych, to byłby pan, proszę wybaczyć, katechizmowym przykładem skruszonego grzesznika. Ta pańska asceza, ta działalność charytatywna... nie dość, że szczodra, to tak znakomicie przemyślana. Hojni ofiarodawcy się zdarzają, ale nie każdy dba tak, jak pan, o to, żeby nikogo swoją hojnością nie upokorzyć. To wszystko przecież jest w duchu najczystszej chrześcijańskiej pokuty.

–Ja o tym nie myślę w tych kategoriach – uciąłem. – Działam z pobudek czysto egoistycznych. Kiedy sobie uświadamiam, że przyczyniam się do tego, żeby pewna liczba dzieciaków miała jedzenie, dach nad głową i opiekę, a przy tym uczyła się przyzwoitych zawodów i miała jakieś widoki na przyszłość, to jest mi przyjemnie. Po prostu wydaję pieniądze dla przyjemności. Zresztą szkoła jest już samowystarczalna.

– Szkolne gospodarstwo nawet zaczyna przynosić dochód – potwierdził ksiądz.

– A mnie powiodło się parę inwestycji. Otworzymy jeszcze jedną noclegownię. Z jadłodajnią. Może w Lublinie? Mam pewien sentyment do tamtych stron. No i rozszerzymy akcję szczepień przeciw ospie.

– Oczywiście wszystko anonimowo – westchnął ksiądz. – Nie rozumiem pana, książę. Nie chce pan leczyć ani duszy, ani ciała. Nie chce pan dodać splendoru rodowemu nazwisku. Dlaczego przynajmniej szkoły nie nazwać fundacją de Chatreville?

– Bo nie. Taki kaprys. Arystokratyczny. Nasza współpraca opiera się na pełnej dyskrecji, chyba nie muszę księdzu przypominać? Pieniądze odbierze ksiądz u Przewłockiego, jak zwykle. Do widzenia.

– Z Bogiem – powiedział i nakreślił krzyż w powietrzu.

Większość pieniędzy przekazałem... jemu, dla niego niezależność finansowa zawsze była taka ważna... ale zostawiłem sobie tyle, żeby wystarczyło na moje projekty, no i na skromne życie. Izdebka na poddaszu jest przytulna. Od żelaznego piecyka rozchodzi się przyjemne ciepło. Łóżko, stół, dwa krzesła, półka z książkami i parę kołków w drzwiach na moją garderobę. Pieniędzy mi starczy nawet na dożycie do pięćdziesiątki, ale przecież tak długo nie pożyję.

Trochę szkoda, że nie mogę pracować w szkole. Widziałem ją tylko na rysunkach. Miło byłoby pracować w szkolnej kuchni, a może i uczyć co zdolniejszych chłopców francuskiego. No, ale z moim choróbskiem to niemożliwe. Sprawy finansowe i organizacyjne dużo czasu nie zajmują. Więc piszę.
Zapisałem już siedem brulionów. Nie jest to oczywiście całkowicie oryginalne, trochę w tym Swifta, trochę niemieckich romantyków, echa opowieści o świętym Graalu i pieśni Nibelungów też się tam pałętają. Ale co to szkodzi, i tak nikt oprócz mnie tego nie przeczyta.

Nie potrafię tej opowieści skończyć, bo wtedy rozstałbym się z nim.

W mojej historii przyjaciele się nie rozstają. Czego ja z nimi nie wyrabiam! Gnam ich przez morza i pustynie, i przez tropikalne dżungle. Walczą z Beduinami, zawierają przymierza z Pigmejami, co rusz są o krok od śmierci – najgorzej było, jak jednego ugryzła czarna mamba; co ja się naszukałem po bibliotekach i antykwariatach, żeby znaleźć antidotum. Bo żaden z moich bohaterów nie powinien umrzeć.

No więc rozumiesz, wyimaginowany czytelniku, jaki kicz tworzę?

Oni oczywiście szukają skarbu. Stara cygańska królowa wywróżyła im, że znajdą największy skarb na świecie. Znajdą go w gnieździe Feniksa. Kłopot z tym, że nikt nie wie, gdzie ten Feniks się gnieździ. Ale dzięki temu mogę nie kończyć opowieści.

Za to kończę obiad. Nie gotuję sam, gotować tylko dla siebie to żadna przyjemność. Przynoszą mi obiady z narożnej knajpki. Trochę przypomina „Coq au vin”, jedzenie mają zupełnie przyzwoite, chociaż nie takie dobre, jak u państwa Claudetów. Ale dzisiejsze pierogi były naprawdę smaczne. Dolewam sobie wina i zaczynam pisać.

Opowieść właściwie pisze się sama. Już jest po północy.

Przyjaciele są zmęczeni. Głowy im posiwiały, a twarze się pomarszczyły przez te ciągłe zmiany klimatu. Dają za wygraną. Wracają do małego domku w górach, który bardzo dawno temu opuścili. Ściany są szarozielone od porostów, dach pokryty mchem. Zimno. Rozpalają ogień na kominku. Gryzący dym wypełnia izbę. Oczywiście komin zapchany. Przy próbach oczyszczania wypada z niego metalowe pudełko. A w nim jest stara, trochę pogięta ustna harmonijka.

No nie, Bazil, ustna harmonijka w średniowieczu? Toż to anachronizm. Może flet albo fujarka? E, nie, głupie skojarzenia może wzbudzić, a poza tym rozedmy płuc chłopaki dostaną. Niech będzie lutnia. Jak kicz, to kicz. Zresztą, jaki inny instrument mogliby znaleźć w kominku? Wiolonczelę?

Kiedy się trąci struny tej starej lutni, to wszędzie tam, gdzie dobiega jej dźwięk, robi się wiosna. W ludzkich duszach też. Łachmany zmieniają się... nie w złociste szaty, ale w przyzwoite, całe i czyste ubrania. Uśmiechnięci kucharze szeroko otwierają drzwi knajpek i zapraszają wszystkich do środka. Przekupki na rynku rozdają dzieciom ciepłe bułki i pachnące serdelki, a dzieciaki częstują nimi zgłodniałe psy i koty, i rzucają okruszki gołębiom.

Zatem przyjaciele znaleźli skarb, największy skarb na świecie. Ale nie można na tym skończyć opowieści, bo przecież niemoralne byłoby ograniczenie działania czarodziejskiej lutni do rodzinnej wioski moich bohaterów. Więc przyjaciele muszą znów wyruszyć w świat, chociaż tak bardzo są zmęczeni. Tak jak ja. Ciężko mi oddychać. Już świta. Może wyjść zaczerpnąć świeżego powietrza? Nie. Jeszcze chwila.
Przedmioty martwe też mają ograniczony czas życia. Stara lutnia brzmi coraz słabiej, w drewnie zarysowują się pęknięcia. Któregoś ranka, kedy obaj przyjaciele odpoczywają nad rzeką, w cieniu wierzby, lutnia rozpada się w proch. Ale to, co miało życie, ma duszę. Na zawsze.

Dusza lutni zamieszkała w rzece i kiedy się bardzo, bardzo uważnie wsłuchać, to można ją usłyszeć.
No, a obaj przyjaciele? Robili się coraz bardziej przezroczyści.

– Nie widzę cię – powiedział Jean.
– Nie szkodzi – odparłem. – Przecież jesteśmy razem.

Znad rzeki uniósł się leciutki obłok, podobny do anielskich skrzydeł.

Tak. Tak się kończy moja opowieść. Teraz tylko spalę bruliony. Wcale mi nie jest smutno. Pójdę nad rzekę. Kiedy się bardzo, bardzo uważnie wsłucham, to na pewno...

czwartek, 29 grudnia 2011

Odcinek 85: Pod mostami Paryża, czyli „It is cold outside”



– Przyłóż sobie Kiciusia – poradził Richard.

– Kocia skórka w zasadzie pomaga na lumbago, ale na szczękę nie zaszkodzi – zgodził się święty Edgar. – Opowiadaj swoją wersję, Jean.

– Ja nie jestem od gadania, tylko od dowodzenia armią. Tyle wam powiem, że synek pani Asi swój rozum ma. Jemu się grób Cesarza bardziej od wszystkich Luwrów podobał.  

– Cesarz był kurduplem, ale grób to mu, kurrropatwa, odstawili jak... – wymamrotał Bazil zza Kiciusiowego futerka. Na szczęście futerko stłumiło ostatnie słowa, które dziwnym trafem przypominały narzecze Majów. Ze względu na trudności artykulacyjne Bazil skopiował link z wikipedii:

– No i sami widzicie, do czego demokracja prowadzi – szepnął Edzio, ale zagłuszyły go dźwięki pięknej francuskiej piosenki. Nigdy nie zostało wyjaśnione, kto włączył Ipoda.

Odcinek 84: Paryż i koniec świata



– Przestań, Bazilku – powiedział... nie, nie porucznik Jean, ale święty Edgar.

Bazil posłusznie przestał się wachlować tęczowymi skrzydełkami, ale jakoś nie mógł ich usunąć z ramion.

– Bo, proszę księdza – usprawiedliwił się – jak ja na dzisiejszą młodzież patrzę, to się robię taki ambiwalentny. Z jednej strony się cieszę, a z drugiej nie. I dlatego mi skrzydełka trzepoczą.

– Pederrrrasta, a akurrrat ma rrację – poparł Bazila komtur Ulf.

– To po co patrzysz? – spytał rzeczowo Ian.

– Muszę. Bo pani Asia z synkiem do Paryża pojechała. I pod wszystkie mosty zaglądała, mówię wam, pod wszystkie! Teraz mi wierzy, że mieszkałem pod Pont Neuf. A przedtem nie wierzyła. I książkę o mnie napisze.

– Przecież tych jej książek nikt nie czyta – burknął hrabia Filip.

– Bo do tej pory były o was. O mnie i o Jeanku to każdy będzie chciał przeczytać. Temat na czasie.

Paweł spokojny, nie wadził nikomu/Gaweł najdziksze wymyślał swawole... – zauważył Edzio, głaszcząc żółwia. – Ale w tej poprzedniej książce przecież było o mnie i o Aslaku. I nie pomogło.

– To już sam do siebie miej pretensję, nie do pani Asi!

– Richie, nie każdy jest taki kozak, jak ty...

– Panowie się przestaną kłócić – pan Staszek zaopatrzył towarzystwo w zupę cebulową, profesjonalnie zapiekaną z grzankami i serem. – Pan Bazil nie wyjaśnił, o co chodzi z tą ambiwalencją. I z młodzieżą. Od tych zmian tematów to mnie ciśnienie skacze.

– Chodzi o to – Bazil spróbował zupy i trochę się skrzywił. – Panie Stasiu, mówiłem, że do cebulowej ma być chèvre, a pan wziął cheddar. Więc chodzi o to, że ta młodzież taka jest tolerancyjna, że ja, za przeproszeniem, z Jeankiem ślub bym mógł wziąć. A z drugiej strony – w Szefa nie wierzą. Szefowi wszystko jedno, ale jak się w Szefa nie wierzy, to po licho ślub? I to jest właśnie ambiwalencja. O, jakie to ładne! Skąd ksiądz to ma? – Bazil z zachwytem wpatrzył się w ażurową, tęczową tkaninę, którą wyjął z kieszeni święty Edgar.


– Pamiątka od Tenka. Tego Maja, producenta mescalu – wyjaśnił święty. – Kalendarzyk. Tyle lat mi służył, a teraz już tylko na niecały rok wystarczy.

– Koniec świata – westchnął pan Staszek i wyjął spod bufetu aparat do mierzenia ciśnienia.

– Ale ja wam jeszcze wszystkiego nie opowiedziałem. Na placu Pigalle było tak... – zaczął Bazil i został bardzo skutecznie uciszony przez porucznika Jeana.

– Z prrrosa nawet w Parrryżu nie zrrrrobią rrryżu – zgodził się z porucznikiem komtur Ulf.

wtorek, 20 grudnia 2011

Odcinek 83: Boże Narodzenie w Northbridge

Wesołych świąt! Poniżej fragment o wesołych świętach.


– To dokąd jeździsz na święta? – zainteresował się Norbert.

– Zostaję w York. Philip w święta najpierw objeżdża wpływowych znajomych, a potem dla odprężenia sprasza kumpli i urządzają takie imprezy, że wstyd opowiadać. Wystarczy mi tego, co się tam działo w zeszłym roku. Więcej do Hall na święta nie pojadę.

– Słuchaj – zawołał entuzjastycznie Norbert – słuchaj, pojedź ze mną na Boże Narodzenie do Northbridge. Proszę cię. To nie żaden bogaty dwór, ale zawsze jest tak wesoło. W noc wigilijną nikt nie śpi. Po pasterce urządzamy przyjęcie dla całej wsi, na dziedzińcu rozstawia się stoły pod namiotami, pali się mnóstwo ognisk i pochodni, piecze się dziczyznę, świniaki i barany, grzeje piwo. Wieśniaczki przynoszą różne rzeczy do spróbowania ze swoich gospodarstw, która w czym celuje: kiełbasy, szynki, sery, ciasta. Nie muszą, bo jedzenia jest i tak więcej niż dosyć, ale uważają to za punkt honoru. Młodzi odgrywają jasełka, wiesz, król Herod, Trzej Królowie i tak dalej. Też co roku wymyślają jakiś nowy szczegół. Ostatnio bardzo sprytnie przerobili konie na wielbłądy. Potem są tańce, chłopaki przebrani za turonie straszą dziewuchy. One oczywiście tylko udają, że się boją. Przy tych tańcach dziadek jest niezbędny, bo chyba nikt na świecie nie zna tylu ballad, co on. Nad ranem ksiądz kapelan jeszcze raz udziela błogosławieństwa, a potem wszyscy razem uprzątają dziedziniec i obrządzają bydło, żeby mieć to z głowy i móc przez pierwszy dzień świąt na zmianę spać i popijać piwo. A w drugi dzień świąt albo przyjeżdżają goście, albo my jedziemy do Nottingville czy do Sleighstone i zawsze są wyścigi konne, no bo to dzień świętego Szczepana, patrona jeźdźców. I różne inne zabawy się urządza, w zależności od pogody. Jak jest śnieg, to w Sleighstone jedzie się kuligiem po okolicy, a u nas bawimy się w oblężenie twierdzy. Nad morzem są takie stare ruiny, jeszcze z rzymskich czasów i to jest ta twierdza. Walczyć wolno tylko śnieżnymi kulami i tylko na niższych murach, bo te wyższe są niebezpieczne. I nie tylko dzieciaki się bawią, dorośli też. Ale chyba najfajniejsze ze wszystkiego są przygotowania do świąt.

Norbert urwał i trochę się zaczerwienił.

– O rany, rozgadałem się jak głupi – powiedział. – Ty bywałeś w Paryżu, a ja ci o turoniach w Northbridge i bitwach na śnieżki. Jakby to mogła być dla ciebie atrakcja.
– Nigdy nie widziałem chłopaków przebranych za turonie – powiedział Percy. – Ani śnieżnej bitwy o rzymską twierdzę. Myślisz, że twój ojciec i dziadkowie zgodzą się, żebym przyjechał?

Przygotowania do świąt w Northbridge rzeczywiście były miłe. Mnóstwo bieganiny i zamieszania, ale wszystko na wesoło. Wspaniałe zapachy z kuchni rozchodzące się po całym domu i obejściu. Wyprawa saniami do lasu z sianem, owsem i marchwią do paśników, żeby sarny, jelenie i zające też miały świąteczną ucztę. Rozstawianie na polach snopów zboża dla wróbli, kuropatw i bażantów, rozwieszanie w sadzie kulek z tłuszczu przetopionego z lnianym i konopnym siemieniem, dla sikorek i rudzików. Ptaszki zlatywały się chmarami. Potem, już po ciemku, przy pochodniach, wyprawa nad przeręble w rzece Foss po ryby na stół wigilijny. Bardzo po tym wszystkim było przyjemnie przebrać się w suche rzeczy i usiąść przed kominkiem przy grzanym piwie i orzechach z miodem.

– Jutro pójdziemy szukać jemioły, Percy – powiedział Norbert. – Bardzo trudno ją znaleźć, nie co roku to się udaje, ale, jak mawia dziadek, próbować trzeba.

– Ty się, synu, uwziąłeś, żeby mnie do ataku serca doprowadzić – westchnął Krzysztof. – Do czego to podobne, w taki mróz łazić po drzewach. Gałęzie są oblodzone, spadniesz i, nie daj Boże, kark skręcisz w samą Wigilię.

– E, daj spokój, Krzysiu – odezwał się dziadek Godfryd. – Nadopiekuńczy jesteś, ze sto razy ci to mówiłem. Nawet jak spadnie, to niczego nie skręci, bo śniegu tyle, że będzie miał miękkie lądowanie. A gdybyście jutro znaleźli jemiołę – zwrócił się do chłopców – i to rosnącą na dębie, to kto wie, spory pożytek mógłby z tego być. Od wielu lat nie było takich sprzyjających warunków dla magii jemioły.

Krzysztof nie zdążył zaprotestować, bo chłopcy już zasypywali Godfryda pytaniami.
– Już druidowie, starożytni celtyccy kapłani, wiedzieli, że jemioła ma wiele pożądanych właściwości – zaczął Godfryd. – Nawet zwykła, to znaczy rosnąca na brzozach i topolach. Z jej jagód robi się lekarstwa, które oczyszczają krew i przeciwdziałają chorobom serca – widzisz, Krzysiu, zapobiegają tym zawałom, którymi Norbertowi ciągle grozisz – a sama roślina dobrze wpływa na atmosferę w domu, w którym się ją zawiesi pod pułapem. Ale o wiele większą moc mają jemioły rosnące na dębach, tyle że te są bardzo, bardzo rzadkie. A najpotężniejsza i wręcz cudowna jest jemioła z dębu, jeżeli się ją zetnie w wieczór wigilijny, ale nie w każdy, tylko taki, który wypada w tydzień po nowiu księżyca. W tym roku mamy właśnie taką sytuację. Druidowie otaczali ścinanie takiej jemioły różnymi ceremoniami, składali ofiary księżycowi i słońcu, a jemiołę ścinali specjalnym sierpem o srebrnym ostrzu i złotej rękojeści, który się kojarzył i z sierpem księżyca i ze słońcem. Tyle, że dla nich wieczór wigilijny oczywiście nie był wigilią narodzenia Pana Jezusa, a Youle, dniem przesilenia zimowego. Dniem, od którego zaczynał się powrót słońca. Więc w pewnym sensie było to jednak Boże Narodzenie, bo słońce uważano za najważniejsze bóstwo.

– Nie wiem, Frydeczku, czy to dobrze, że chłopcom tyle opowiadasz o pogańskich wierzeniach – zauważyła babcia Klaudia. – Co ksiądz na to, księże Stefanie?

– Druidowie mieli dużą wiedzę o tajemnicach tego świata. Nie można ich oskarżać o to, że nie byli chrześcijanami. Starali się oddawać cześć Najwyższemu na swój sposób. Oczywiście nie należy odprawiać ich rytuałów ofiarnych, ale z wiedzy, którą nagromadzili, można korzystać – odpowiedział kapelan.

– Czy to prawda, że druidowie składali swoim bogom ofiary z ludzi? – zapytał Percy.

– W bardzo zamierzchłych czasach prawdopodobnie tak – odparł ksiądz Stefan. – Ale nie oni jedni. W, że tak powiem, dzieciństwie ludzkości wszystkie narody składały takie ofiary. Nawet naród wybrany, dopóki Pan Bóg nie powstrzymał ręki Abrahama i nie kazał mu ofiarować jagnięcia zamiast Izaaka. No, ale tu nie o krwawe ofiary chodzi, a o jemiołę. Ja w jemiole niczego złego nie widzę.

W dzień wigilijny chłopcy wybrali się zatem na poszukiwanie jemioły. Najbliższe dęby rosły spory kawałek od dworu, za zakolem rzeki. Droga prowadziła obok ruin twierdzy.

– Możemy na chwilę wejść do środka? – spytał Percy. – Jeszcze nie widziałem takich starych ruin.
– Możemy – zgodził się Norbert. – Tylko uważaj, bo to niezłe ćwiczenie na równowagę.

Ostrożnie wspinali się po oblodzonym rumowisku.

czwartek, 15 grudnia 2011

Odcinek 82: Kolorowa Gwiazdka




– Niech pan im coś powie, panie Rysiek – zwrócił się pan Staszek do Richarda, który właśnie wrócił z wieczornego spacerku z Tolą. – Pan się najlepiej na sztuce rozumie.

Richard strząsnął z włosów gwiazdki pierwszego śniegu i z niejakim zakłopotaniem przyjrzał się stołowi stałych bywalców. Panowała przy nim dzika wrzawa.

– Przecież tylko łańcuch na choinkę mieli robić – zauważył. – Zadanie demokratyczne, niezależne od indywidualnych uzdolnień i upodobań, cel niewątpliwie wspólny...

– Pan to zawsze taki sam naiwny – szepnął pan Staszek. – Oni się o wszystko potrafią pokłócić, a jak pana i księdza Edgara nie ma, to już gwarantowane, że do oczu sobie zaczną skakać. A księdza Edgara – pan Staszek jeszcze bardziej zniżył głos – to ostatnio ze świętą Łucją widziano. Żeby tak niewidomą kobitę wykorzystywać, i to ksiądz...

– A jaką ma wykorzystywać, jak nie taką, co go nie widzi – westchnął Richard i z właściwą sobie pogardą dla niebezpieczeństw zbliżył się do stołu.

– Gwiazdki muszą być żółte, na niebieskim tle. To jedyne słuszne rozwiązanie – grzmiał Ian.

– Jakie żółte, jakie żółte? Tobie od tej czekolady wątroba wysiada i wszystko na żółto widzisz, popatrz przez okno, na realia popatrz, tłuściochu! – protestował biskup Roland.

– Tu nie o realia chodzi, tylko o demokrację! – oponował porucznik Jean. – I o zrównanie w prawach. Gwiazdki mają być różowe.

– Ale ty nie gwiazdki wycinasz, tylko trójkąciki, Jeaneczku – włączył się Bazil. – A mnie się zawsze zdawało, że trójkącików nie lubisz...

– Co ty tam wiesz, ty ge... genetycznie nieprawidłowy odmieńcu – oburzył się komtur Ulf. – Z trójkątów robi się właśnie takie gwiazdy, jakie są potrzebne. Ale mają być żółte, tak jak Jean mówi. I w czerwonej otoczce, i porządnie przekreślone na czarno – zademonstrował swoje dzieło.

– Ulf mi gwiazdki poprzekreślał! – wrzasnął rozpaczliwie hrabia Filip, przy czym spadł mu z głowy odziedziczony po pradziadku aksamitny berecik.

Orzeł radośnie zaskrzeczał, poszarpał berecik i chwycił w pazury część łańcucha należącą do komtura.

– To te różowe gwiazdki przemalujmy na czerwono, ładniej będzie – zaproponował Ian.

– Ojciec rrrodziny, a z takimi w koalicję wchodzi. Zdrrrajca i sprzedawczyk – warknął komtur, po czym doszło do kilku rękoczynów.

– Poproszę o szczotkę i szufelkę, panie Stasiu – powiedział Richard. – I wiaderko z lodem.

Zmiótł z podłogi resztki niedoszłego choinkowego łańcucha i rozdał najbardziej poszkodowanym kostki lodu.

– Wiecie co – powiedział łagodnie – w tym roku posłużymy się wyobraźnią. Nie będzie łańcucha na choince, ale my sobie będziemy wyobrażać, że jest. Zielony. Zielonego i tak by nie było widać. Tylko na szczycie choinki będzie...

– Krzyż!
– Właśnie, Aslaczku. Tylko pod krzyżem, tylko pod tym znakiem...
– Krzyż na Boże narodzenie, idioto?! Gwiazda ma być!
– Betlejemska!
– Dawida!
– Ale czerwona!
– A właśnie, że krzyż, tylko nie byle jaki, Krrrreuzhimmeldonnerrrrwetterrrr, Hakenkreuz, albo przynajmniej maltański!
– Powariowaliście?! Na szczycie musi być aniołek! Z trąbą! Hieronimek albo Antoś!
– Nie!!! Wieczna lampka, to przecież urodziny Szefa!
– Ale wieczna lampka jest czerwona! Tak nie można!

Tu do tawerny wpadł oddział antyterrorystów pod wodzą sierżanta Serafina. Stali bywalcy zgodnie zaintonowali:
a pan Staszek zaczął roznosić grzane winko (bezalkoholowe) i pierniczki w kształcie gwiazdek.

– Co tu się, kurrropatwa, znów wyprawia? – spytał Serafin, skosztował grzanego winka i splunął bynajmniej nie dyskretnie. – Tylko mi nie mówcie, że roraty. Brązowe gwiazdki, kurropatwa! Do ZOO pójdziecie, faszysty jedne, chyba że... że pan Staszek spirytusu do tego świństwa doleje.
I znów w tawernie nastała miła przedświąteczna atmosfera. Bazil wyjął ustną harmonijkę. Wkrótce wszyscy kołysali się do taktu „I am dreaming of a white Christmas”. Biel z jakiegoś niewyjaśnionego powodu nie była kontrowersyjna.

sobota, 10 grudnia 2011

Odcinek 81: Wszyscy się denerwują



Przez cały tydzień po imieninach świętej Basi panowała pogoda zaiste nie niebiańska. Ulewy, potem marznąca mżawka przechodząca w grad, a przy tym błyskawice – w grudniu! Wszystko wskazywało na to, że Szef jest czymś mocno zdenerwowany, zatem najrozsądniej było nie wychylać nosów z domowych pieleszy.

W sobotę chmury się rozwiały, a potem wyjrzało słońce – nieśmiało i tylko na chwilkę, ale jednak. Na pewno dzięki Matce Boskiej, bo sobota to dzień tej dobrotliwej niewiasty. Aby okazać wdzięczność łaskawej Szefowej, bywalcy tawerny udali się pod przewodnictwem świętego Edgara na roraty, a potem na rekolekcje adwentowe.

Po wypełnieniu obowiązków religijnych podążyli z czystymi sumieniami w ulubionym kierunku – i stanęli jak wryci. Nad tawerną unosiła się płomienna łuna.

– Dzwoń do świętego Floriana, Rysiek – zawołał Ian. – Mnie się komórka rozładowała.

– Spoko, spoko, najpierw sprawdźmy, co się tam dzieje – zaprotestował Bazil. – Za Florianem antyterroryści przylecą, nas uznają za nielegalną demonstrację, Szef się znowu wkurzy.

– Ja idę na rrrekonesans – zgłosił gotowość komtur Ulf i ruszył w stronę tawerny. Imponujący był to widok. Olbrzymia postać, krwawe odblaski płomieni na białym krzyżackim płaszczu...

Tola złowieszczo zawyła, a orzeł ukrył głowy pod skrzydłami.

– Zabiją go, zabiją! Jak Litawora, jak Longinusa Podbipiętę! – zaszlochał Aslak.

– To nie Litawora zabili, tylko Grażynę – poprawił Edzio. Chyba nie trzeba dodawać, że został zignorowany.

Po kilku – dłużących się w nieskończoność – minutach komtur powrócił. Obgryzał ładnie przyrumienioną kurzą nogę.

– Spoko – powiedział. – To nie pożar, to iluminacja. Tylko że z wielu stron naraz.

– Aaaha – ucieszył się hrabia Filip. – To się udało wszystko zsynchronizować. Szczyt europejski. Rosja. Rocznice te, co, co to wiecie. Jednocześnie przyznawanie Nobla w Sztokholmie i druga niedziela adwentu, i urodziny Pani Milenki.

– Dlatego pan Staszek porozstawiał i znicze wszystkich możliwych rozmiarów, i lampki oliwne, i świeczki w oknach, i lampki choinkowe pozawieszał, i fajerwerki przygotował – powiedział z namysłem Aslak.

– I świeczki na torcie urodzinowym zapalił  – dodał Ian. – Dobry człowiek z pana Staszka. O nikim nie zapomina. Idziemy, chłopaki...

– A szlag by was wszystkich trafił!!! A niech was czarna dziura pochłonie, a Antychryst uszy odgryzie! – rozległo się żałośnie spod progu tawerny.

– Feluś, nie denerwuj się... – zaczął Bazil.

– Kiedy muszę!!! – Mefistofeles wyjrzał ze szpary spod progiem. – Nasz szef na onecie kazał opublikować, że się mam denerwować! http://wiadomosci.onet.pl/kraj/o-rydzyk-dlaczego-jestem-atakowany-bo-diabel-sie-d,1,4963134,wiadomosc.html

niedziela, 4 grudnia 2011

Odcinek 80: Semantyczna i nostalgiczna Barbórka



Z kominka ostrożnie i nieśmiało wysunął się haczykowaty nos, a potem dłoń o krogulczych paznokciach, która tenże nos z pewnym zakłopotaniem podrapała.

– Ani chybi Mefistofeles. Nos jak haczyk, kurzą nogę i krogulcze ma paznokcie – szepnął Edzio.
– Wyłaź pan, panie diabeł, dziś u mnie każdy jest mile widziany – powiedział serdecznie i odrobinkę bełkotliwie pan Staszek. – Siadaj pan. Są kluski śląskie i świeżutki krupniok.

Mefistofeles wygramolił się z kominka. Kurzą nogę rzeczywiście miał, ale zatkniętą za ucho, jak bułhakowski Azazello.

– Dziękuję, ale ja właściwie nie na kluski... tylko żeby się dowiedzieć, co się tu dzisiaj działo. U nas od rana sufity się trzęsą, pokrywy na kotłach skaczą, hałas taki, że nie było słychać, jak Belzebub ogonem dzwonił i wszyscy się pospóźniali na naszataństwo.

– Na... na co? – spytał Edzio.

– Na czarną mszę, przecież jest niedziela, nie? U was się odprawia nabożeństwa, a u nas naszataństwa, chyba logiczne? – prychnął Mefistofeles.

– Feluś!!! – pisnął radośnie Bazil, który właśnie wrócił z pomieszczenia przeznaczonego dla dżentelmenów. Na głowie miał lekko przekrzywioną czapkę górniczą. Bardzo mu w niej było do twarzy. – Szkoda, że wcześniej nie przyszedłeś. My od rana obchodzimy imieniny świętej Basi. Dopchać się z prezentami nie można było, musiałem się za górnika przebrać, żeby jej wręczyć puderniczkę od Richarda. Taką ładną zrobił, jak dla mnie na urodziny, z witrażykiem zamiast lusterka. Teraz już się święta Basia nie będzie musiała frustrować, jak w lusterko popatrzy.

–  Co tam narodu było – westchnął pan Staszek. –  Kobita sobie za dużo odpowiedzialności na głowę wzięła. Żeby jedna samotna kobiecina była patronką górników, hutników, artylerzystów, i jeszcze kamieniarzy...
–  A na dodatek więźniów i architektów – uzupełnił hrabia Filip.
– I grabarzy – dodał ponuro komtur.
– I bojowników podziemia – uzupełnił porucznik Jean.
– To sam rozumiesz, Felek, co się działo, jak to całe bractwo się napiło.

– No, jasne. Ale na jakiej zasadzie ona tych facetów wybiera? – zainteresował się Mefistofeles.
Spojrzenia skierowały się na Richarda, ale (ileż ostatnio nieoczekiwanych rzeczy zdarza się w tawernie, nieprawdaż, czytelniku?) głos zabrał Edzio.

– Teoria semantyki generatywnej w duchu Katza i Fodora – powiedział. – Hipoteza jednak nie tak daleko posunięta jak u Wierzbickiej i Goddarda.

Wszystkim – oprócz Aslaka – plecy jakoś dziwnie się skrzywiły. Przypominały znaki zapytania.

– Kategorie facetów, którym patronuje święta Barbara, mają pewne cechy wspólne – wyjaśniał Edzio. – Można to ująć w prostą formułę logiczną: (A lub (B lub C)). A: posługują się łopatami. Kielnia to też rodzaj łopatki, więc architektów ten warunek obejmuje. B: działają w podziemiu. C: są destruktywni.

– Kurcze... zgadza się – Bazil posłużył się systemem pogramowania logicznego PROLOG. – Taka miła kobitka, nawet na programowaniu się zna, a takich durniów sobie powybierała.

– Coś jej na zakończenie imprezy zaśpiewajmy – zaproponował święty Edgar. – W taki dzień przecież jej nie będziemy morałów prawić. Co by tu pasowało?

– Jak chodziłem do szkoły – odezwał się pan Staszek – to w grudniu czapki górnicze na zajęciach praktycznych robiliśmy, a na wychowaniu muzycznym ćwiczyliśmy piosenki na akademię. Jedna piosenka była z góralską melodią, ale z tekstem o górnikach. Bo tak wtedy się praktykowało. To może panów tej piosenki nauczę?

W tawernie znów zrobiło się wesoło. Wszyscy trzymali się pod ręce i na zmianę kołysali się i przytupywali. Piosenka zadedykowana świętej Basi i jej podopiecznym brzmiała tak:


            Górnicy pierony tęgie, tęęęgie!!!
            Górnicy fedrują węgiel, węęęęgiel!
            Dziadek górnik, tato górnik, hejże ha, hejże ha!
            A na przyszły rok górnikiem będę ja, będę ja!

            Będzie węgiel i dla fabryk, i dla hut, i dla hut!
            Będzie miała Polska cała węgla w bród, węgla w bród!

piątek, 2 grudnia 2011

Odcinek 79: Adwent, sport i ortografia



– Musiałeś cały stół zająć tym witrażem, Richard? Szklanek nie ma gdzie stawiać – gderał biskup Roland. Był jeszcze trochę rozdrażniony po andrzejkowej imprezie. Nie miał pełnej słuszności, bo na szklanki było miejsce, mimo że znaczną część stołu rzeczywiście pokrywały kolorowe szkiełka, tekturki, barwne wycinanki z broszur reklamowych, a także błyszczące druciki, cukierki w złotkach i sreberkach, pędzelki, szpachelki, farbki, słoiczki z klejem, suszone płatki kwiatów oraz gumowe kostki należące najprawdopodobniej do Toli.

– To nie witraż, to kolaż – wyjaśnił z uśmiechem Richard.

– Kolarz? Ty to naprawdę jesteś w porzo, Rysiek – skomentował z uznaniem Bazil. – Patrz, Jean: zdeklarowany heteryk, oficer, a zakazem pedałowania, co to go archanioł chce wprowadzić, nic a nic się nie przejmuje. Szacun, Rychu, takiej solidarności się po tobie nie spodziewałem.

– Trzynasty coraz bliżej, a ten o solidarności gada, jeszcze co wykracze – szepnął pan Staszek, ale nikt go nie usłyszał.

– Pokaż no – Bazil pochylił się nad dziełem Richarda. – Na razie do kolarza niepodobne, ale pewnie dopiero z większej odległości będzie widać, co to jest. Tak jak z faszyzmem.

– Taszyzmem – poprawił Richard (nieoczekiwanie ubiegając Edzia). – A to jest kolaż przez zet z kropką. Po francusku przez „g”.
– Eeee... Coś ci się pochrzaniło – zaoponował Bazil. – Po francusku to nie jest przez „g”, tylko...
– Przez „m” – spróbował uciąć dyskusję porucznik.
– Jak, jak? – zainteresował się (znowu nieoczekiwanie) Aslak.
– Przez „m” – powtórzył porucznik Jean. – To, co po polsku jest przez „g”, po francusku jest przez „m”, po angielsku przez „sh”...

– Przestańcie z tymi świństwami! – komtur lekko uderzył pięścią w stół. Kolorowe papierki zawirowały w powietrzu, a Aslak znowu nabił sobie guza. – Do czego to podobne, w adwencie takie rzeczy robić na stole!!!

– Kiedy my z Ianem robimy kalendarz adwentowy – wyjaśnił Richard. – Dla dzieciaków. Już trochę jesteśmy spóźnieni. Ian, zostaw te czekoladki...

Odcinek 78: Andrzejkowa zdradka



Orzeł rzucał się od ściany do ściany, jak, nie przymierzając, potępieniec.

– Pan komturr??? – pytał, skubiąc po łydkach bywalców tawerny.
– Nie ma go. Bazilka też od dwóch dni nie ma – westchnął porucznik. – A wyglądało na to, że od tej historii z amnestią się ustatkował...
– Ty myślisz, że Bazil... z komturem? – spytał z zainteresowaniem Ian.

Porucznik Jean nie odpowiedział. Ponuro wpatrzył się w oliwkę na dnie kieliszka z wzmocnionym martini.

– Bazil wróci, i to niedługo – pocieszył go Richard. – Pewien jestem, bo tylko dwie puszeczki Whiskas zostawił mi dla Kiciusia.

Jak na zawołanie huknęło w kominku. Bazil wyskoczył z czeluści, wyjął z kieszeni puderniczkę, starł z nosa plamkę sadzy i szybciutko przypudrował szyję.

– Na Andrzejkach byłem u Belzebuba – wyjaśnił i cmoknął porucznika w policzek. – Nie wypadało odmówić. No i rozumiecie, biforek, afterek, potem afterafterek... Roland na afterafterku został, a ja już wróciłem, żebyś się, Jeaneczku, nie denerwował.

– Pan komturrr? – skrzeknął pytająco orzeł.
– A  nie, Ulfa nie było – odpowiedział Bazil.

– Ja wiem, gdzie jest Ulf – odezwał się hrabia Filip – ale nie chciałem mówić, żeby Jeana jeszcze bardziej nie wkurzyć. Starczy tego, że ty się szlajasz po piekielnych imprezach, Bazil, i to w Międzynarodowy Dzień AIDS.
– Ojejku – szepnął Bazil i trochę pobladł, ale zaraz humor mu wrócił. – A co mi tam wirusy? Zbawiony przecież jestem, nie?
– Jak się na ciebie patrzy, to można mieć duże wątpliwości – stwierdził hrabia Flip. – Siarką od ciebie jedzie na kilometr.
– Odpalę ci, nie bój się – Bazil rzucił przez stół małą paczuszkę.

– Ja ci mówię, Bazil, nie kuś losu – mruknął udobruchany hrabia. – Szef w końcu do ciebie straci cierpliwość i kominek nam zablokuje. A wracając do tematu: Ulf jest w Prusach Wschodnich.
– Na Mazurach – poprawił Edzio.
– A właśnie, że w Prusach. Bo teraz tam znowu Prusy będą. Ulf ma nadzieję, że i Zakon się odrodzi, więc sprawdza, czy w jego dawnym komturacie wszystko OK. I będzie Ostpommern, i Schlesien, i w ogóle porządek jak przed tamtą wojną, pamiętacie, tą, co prawie sto lat temu była. I wszystko legalnie, minister sam pojechał do Berlina i zrzekł się niepodległości. Siedź, Jean, żadnych powstań nie będzie.

– Właśnie, Jeanku, żadnych powstań, żadnych Olszynek – Bazil już zdążył sprawdzić wiadomości na nowym smartfonie. – I żebyś mi trzynastego grudnia z domu nie wychodził, nawet po cywilnemu!

– Mnie się i tak już nic nie chce – porucznik wpatrywał się w czwartą tego wieczoru oliwkę. – Widać taki mój los: być wieczną ofiarą zdrad...

Szczęścia nie znalazł w domu, bo go nie było w ojczyźnie – skomentował współczująco Edzio.

– Ojej, Jeaneczku... – Bazil miał teraz szczerze zmartwioną minę. – To się przecież nie liczy, taka mała, malutka andrzejkowa zdradka...
– A odczepcie się od Rrrrradka – warknął komtur, który właśnie przeteleportował się na zwykłe miejsce pod oknem. – Rrrozsądny gość, chociaż Unterrrmensch. Wrracamy do Rrrotherrburrrga, Wiktorr! Będziesz godłem odrrodzonego mocarrstwa.
– Pan komturrr! Drrrrang nach Osten! – wrzasnęły radośnie obie głowy orła.

Do tawerny powróciła miła atmosfera. Orzeł siedział na kolanach komtura, a Bazil na kolanach porucznika. Tylko pan Staszek dyskretnie ocierał oczy, podając klopsiki królewieckie i słynne sznycle po wiedeńsku.

– W sumie nie ma się co martwić – powiedział do Matki Boskiej Ostrobramskiej. – Całkiem jak na kongresie...