poniedziałek, 23 lutego 2015

Witraż z jednorożcem, rozdziały 9 i 10: O wiarołomnej królowej i o nowej stronie w dziejach Celtów, Anglów, Sasów...

Obaj z Ianem cieszyliśmy się oczywiście ogromnie, że Richard jest poza niebezpieczeństwem, ale atmosfera była mimo to ciężka i zgęstniała. I w zamku generalnie, i nawet między nami trzema. Po kwaterach, komnatach i izbach czeladnych krążyły jakieś szepty i plotki.

Wersja oficjalna, której trzymali się wszyscy najwyżsi dostojnicy, była taka, że Richardowi nic poważnego się nie stało: odniósł lekką ranę, najwyraźniej bardzo bolesną, ale niegroźną. Ja nie protestowałem przeciw takiej interpretacji wydarzenia, a zresztą dworska starszyzna bardzo szybko przestała mnie indagować; dawało się odczuć, że chcieli jak najprędzej okryć ten niemiły epizod zasłoną milczenia. Prawdopodobnie to właśnie zachęcało resztę mieszkańców zamku do najróżniejszych spekulacji na temat sądu bożego. Może Geoffrey Forester – sympatyczny chłopak, ale wielka gaduła – wspomniał komuś o dziwnym zabarwieniu rany Richarda... Poza tym wszyscy widzieli moją panikę po finale pojedynku.  Doświadczony medyk nie zachowywałby się w taki sposób z powodu byle bagatelki.

 Nieraz zapadała cisza przy stole, gdy pojawił się Ian czy ja. Za dużo ponurych przypuszczeń było w powietrzu. Słyszałem o teoriach, według których złe wydarzenia zostawiają astralne ślady nawet w ścianach. Przez ostanie cztery miesiące musiało się tych śladów narobić. Śmierć królewicza, pogrzeb, podejrzenia, groźby, sąd boży, w którym zwycięzca pada jak rażony piorunem obok ciała pokonanego... to wszystko działało na wyobraźnię. Szeptano, że ręka Boża dała znak, kto właściwie w sądzie bożym powinien był polec, i w związku z tym – jak to tak naprawdę było ze śmiercią Erlinga. Przypominano, że Richard przez ostatnie dni przed walką godzinami przesiadywał w moich komnatach. Nie wiadomo, jakim praktykom się oddawaliśmy, ale coś z tym sądem bożym definitywnie było nie w porządku – mówiono ukradkiem. Wyciągano plotki z zamierzchłych czasów na temat dawnych pokoleń Sleighstone’ów, Northbridge’ów i Suffolków. Jakoby niekoniecznie okazywali pełną lojalność wobec rodziny panującej. Nikt przecież nie wiedział, że akurat Suffolkowie nie mają nic wspólnego z całą sprawą.

Postępujący powrót Richarda do zdrowia nie przysparzał mi w oczach ogółu podziwu, spoglądano na mnie raczej z zabobonnym lękiem. Cóż, alchemik z kulawą nogą, sprzeciwiający się wyrokom Bożym – z kim to się kojarzy?

Opinią ogółu nigdy się specjalnie nie przejmowałem, ale gryzło mnie poczucie winy. Nie było właściwie uzasadnione, ale gryzło. Powtarzałem sobie, że nie mogłem przewidzieć rozwoju sytuacji. Jednak męczył mnie fakt, że biedny arogancki Erling został zabity przy użyciu wyprodukowanej przeze mnie substancji, i że przez tę samą substancję Richard przeszedł taką gehennę. Rozwinąłem chorobliwą nadopiekuńczość wobec Richarda. Co noc budziłem się po kilka razy i wstawałem, żeby sprawdzić, czy na pewno oddycha. Bałem się go zostawić na dłuższą chwilę samego. Na szczęście pomagał mi Ian, a Arnold i Jakub na razie przejęli moje obowiązki kościelne i większość pedagogicznych. Wychodziłem z mojej kwatery jednak prawie tylko na lekcje francuskiego z królewiczami i do kuchni, żeby komponować dla Richarda posiłki, które byłyby i lekkostrawne, i przeciwdziałające anemii, a przy tym smaczne i nie monotonne. Przechodziłem sam siebie. Nawet wyhodowałem w doniczkach szpinak i zieloną pietruszkę.

Ian niczemu nie był winien, ale chodził z poczuciem winy za ten cały sąd boży, jako że Richard walczył przecież w jego obronie. Richard, który zaczął już wstawać z łóżka, plątał się pomiędzy mną a Ianem, zagadywał, i nie mogło ujść jego uwadze, że jest nam przykro. Więc i jemu było przykro, że stał się dla nas powodem przygnębienia – i tak się już to wszystko zapętlało, że coś okropnego. Każdy miał na dodatek swoje hipotezy co do tego, jak się czuje i co myśli ten drugi i trzeci, i nikt za nic nie chciał nikomu sprawić jakiejś nowej przykrości. W efekcie odnosiliśmy się do siebie nawzajem tak miło i grzecznie, jak nigdy dotąd, i tak się licytowaliśmy w uprzejmościach, że zaczynało się to robić trudne do wytrzymania.

Pierwszą próbę przerwania tego błędnego koła zrobił Richard. Dzień był słoneczny, chociaż jeszcze chłodny, i zdecydowałem się zabrać go – dobrze opatulonego – na pierwszy krótki spacer po ogrodzie. Miło było odetchnąć wiosennym powietrzem. Chwilę chodziliśmy po ścieżkach, ale Richard szybko się zmęczył. Usiedliśmy na ławce pod murem.

– Wczoraj widziałem jedną czubatkę – powiedziałem. – Widzisz, przeżyły. Ty też.

Uśmiechnął się. Na chwilę położył mi głowę na ramieniu. On się nigdy nie wstydził czułości, przytulał i głaskał wszelkie możliwe stworzenia. Nawet szczury. Tylko węży nie lubił.

– Ciebie ciągle nęka ten Czarci Pazur – stwierdził. – Edgar, musisz się z tego wydobyć.
– Jasne, że muszę – przyznałem. – Nie wiem, ile razy powtarzałem sobie wszystkie argumenty. Sam wiesz. Dobra intencja. Nie chciałem truć ludzi, chciałem wynaleźć antidotum. Oczywiście nie tylko dla dobra ludzkości, zawsze jest trochę pychy młodego naukowca. Ale te trochę pychy to grzech powszedni, jeżeli przede wszystkim powoduje człowiekiem ciekawość. Przecież nie robiłem tego dla sławy, władzy, czy pieniędzy. Powtarzam też sobie, że wszelkie odkrycia, od rozpalenia ognia po dzisiejsze, można wykorzystać dla celów dobrych lub złych. I że moja trucizna nie jest jedyną na świecie. Jeżeli ktoś chce się posłużyć trucizną, to ją zdobędzie, tak czy inaczej. Moja wpadła Garrickowi w ręce, no i była skuteczna.

– Dokładnie to, co chciałem powiedzieć – zgodził się. – Poza tym naprawdę wynalazłeś antidotum. Jestem pierwszym człowiekiem, który przeżył zatrucie Czarcim Pazurem, prawda? Nie możesz mieć wyrzutów sumienia. Powinieneś być z siebie dumny.

– Widzisz, tego nie jestem pewien – powiedziałem. – Nie wiem, do którego momentu próby odkrywania tajemnic natury są rzeczą słuszną, a w którym przechodzą w hybris. Pismo Święte nie daje jasnej odpowiedzi. Z jednej strony mamy sobie czynić ziemię poddaną, a z drugiej strony nie wolno nam budować wieży Babel. Nie jestem pewien, po której stronie się znalazłem.
– To trochę jak z moimi czubatkami – przytaknął. – One ani króliki nikomu nie zaszkodzą. Ale co będzie, jeżeli ktoś na podstawie moich doświadczeń kiedyś wyhoduje skorpiony wielkości dzików? Albo gigantyczne żmije? Też się zastanawiam, czy nie wsadzam brudnych paluchów w świętości.
– Nie rozwiążemy tego – westchnąłem. – Pozostaje nam chyba, jak kiedyś powiedziałeś, zaufanie do Ducha Świętego. Modlić się i nie robić niczego, dla czego nie czujemy Jego aprobaty.
– Bóg prowadzi rękę pokornego – dotknął lekko mojej ręki. – Słuchaj, czy ja naprawdę na chwilę umarłem?
– Kwestia definicji – odpowiedziałem. – Serce przestało ci bić. Ale krew jeszcze przez chwilę dociera do mózgu i reszty ciała, więc śmierć nie jest zupełna. Inaczej byśmy teraz nie rozmawiali.
– Opowiem ci coś, ale nie śmiej się ze mnie – zaczął. – Myślałem, że to był sen, ale może to było coś innego. Ostatnie, co pamiętam po tym pojedynku, to jak klękam i czuję ból w ramieniu. Potem już nic. I nagle znalazłem się gdzieś wysoko, jednocześnie w twojej izbie i gdzieś pod niebem. Patrzę w dół i widzę siebie, wiesz? Siebie, jak leżę na stole, a ty ugniatasz mi piersi, i słyszę, jak się na zmianę modlisz i przeklinasz – zaśmiał się cicho – bardzo soczyście przeklinasz, rzucasz się ode mnie do retort i palników, i znów do mnie. Na chwilę to znikło i czułem znowu ból, a potem uniosłem się bardzo wysoko. Niebo było takie rozgwieżdżone – popatrzył w górę z zachwytem – takie rozświetlone, jak najpiękniejszy witraż. W dole zobaczyłem morze i jakąś nieznaną mi wyspę; mieniła się różnymi kolorami. To było bardzo przyjemne uczucie, nic mnie nie bolało i byłem taki lekki.
– Cóż – powiedziałem – mamy chyba dowód na istnienie nieśmiertelnej duszy. Nigdy nie miałem wątpliwości co do duszy, jej nieistnienie wydawałoby mi się raczej absurdem. Ale dobrze jest obok wiary mieć i dowód.

Zamyśliłem się przez chwilę.
– A pamiętasz, dlaczego wróciłeś? Jakiś nakaz, coś w tym rodzaju?
– Chyba nie – powiedział. – Ty byłeś tam na dole, i tak chciałeś, żebym wrócił. A ja chciałem znaleźć się blisko ciebie.

Ja miałem nadal trudności z czułością. Zdobyłem się jednak na położenie mu ręki na ramieniu.
– Najwyraźniej mamy jeszcze coś w tym życiu razem do zrobienia. Chodź, bo zimno się robi.

Uznałem, że zmiana otoczenia jest niezbędna. Nie tylko dla naszej trójki, ale i dla moich wychowanków. Pilnowano ich na każdym kroku, nie mieli chwili dla siebie. Robili się, siłą rzeczy, drażliwi i niecierpliwi. Nie miałem serca ich za to karcić. To nie było odpowiednie położenie dla dzieci. Poprosiłem królewskiego krewniaka o rozmowę. Sukces był połowiczny. Zgodził się na wysłanie chłopców pod moją opieką na Islandię. Będą tam bezpieczniejsi, kontrola żeglugi funkcjonuje doskonale. Klasztor jest na wysokim poziomie, klimat zdrowy, mnóstwo atrakcji i osobliwości. Dzieci oderwą się od ponurych wspomnień.

Król nie chciał jednak, mimo moich usilnych próśb, włączyć do eskorty Iana i Richarda. Twierdził, że ich kompetencje potrzebne są na miejscu. Chodziło chyba o coś innego. Czasem skojarzenia są silniejsze od rozsądku. Mojemu krewniakowi Ian kojarzył się ze śmiercią Erlinga i nie chciał go mieć w pobliżu swoich synów, chociaż sam przed sobą do tego by się nie przyznał. Ostatecznie zdecydował, że powierzy Ianowi komendanturę Kingsport, gdzie od czasu pamiętnych wydarzeń panował chaos. Nikt nie dbał o całokształt, komendanci byli wyznaczani bez ładu i składu, na krótkie okresy. Ian miał zająć się stabilizacją sytuacji. Miał też wolną rękę co do doboru najbliższych podkomendnych. Dobre i to, stwierdziłem z rezygnacją.

Poszedłem podzielić się nowinami z moimi przyjaciółmi.

– Trzeba zakończyć ten rozdział – podsumowałem. – Zmienić otoczenie i zająć się czymś  nowym, bo tu oszalejemy na amen.
– Racja – przyznał Ian. – Oszalejemy albo wdamy się w jakąś nową kabałę. W kantynie chłopaki prawie że odprawiają egzorcyzmy na nasz widok. Skrytobójca z czarnoksiężnikiem. Dobrze, Richard, że tego nie widzisz. Najlepiej siedź jak najdłużej tu u Edgara i nigdzie się nie pętaj. W końcu wiem, jak ty funkcjonujesz. Nie lubisz właściwie się bić inaczej niż dla sportu. Nawet kiedy byliśmy dzieciakami, nigdy nie dawałeś się sprowokować na swój temat. Ale kiedy do mnie próbował się przyczepiać któryś ze starszych chłopaków, to nieraz tłukłeś w mordę, i to porządnie, chociaż byłeś kurduplem. Teraz nie daj Boże usłyszysz, że ktoś gada jakieś bzdury o Edgarze czy o mnie, wkurzysz się i zaczniesz rzucać galanterią, a jesteś w kiepskiej formie i nieszczęście gotowe.

„Rzucać galanterią” znaczyło w slangu łomotowym „wyzywać na pojedynek”. Wyrobem galanteryjnym były w tym przypadku rękawice.
– Jak ciebie ktoś ukatrupi, to ja mu będę musiał łeb rozwalić, a przynajmniej próbować – kontynuował Ian. – No i się zakotłuje. Edgar nie nadąży z pogrzebami. Naprawdę lepiej wyjechać.
– Otóż to – powiedziałem. – Sami też się już zachowujemy nienormalnie. Chodzimy wokół siebie na palcach i prawimy sobie uprzejmości jak zalotnicy pannom na wydaniu. Już nie pamiętam, kiedyśmy się naprawdę śmiali. A jego – wskazałem głową w stronę Richarda, który leżał na skórach przed kominkiem – tośmy, Ian, przez to nasze głupie poczucie winy rozpuścili jak dziadowski bicz. Wyleguje się w cieple, a my koło niego skaczemy. Zakasowaliśmy twoją mamę. Richie to, Richie tamto, a czy cię główka nie boli? A czy ci się rączka ładnie zgina? A wypij jeszcze rosołku. A może ci kołysankę zaśpiewać? Ja mu mierzę puls trzy razy dziennie, a potem jeszcze parę razy w nocy. To już obsesja. Dobrze, że wiosna idzie, bo inaczej pewnie zacząłbym sprawdzać, czy nosi ciepłe gacie. Pietruszkę dla niego hoduję, żeby miał codziennie świeżą do zupki; wątróbkę cielęcą marynuję w sześcioletnim chardonnay znad Loary. Tak dalej być nie może. Ja pojadę na Islandię, a ty jako formalny przełożony weźmiesz go do galopu. On już jest zdrowy, tylko się ciągle mazgai.
– Właśnie, że się będę mazgaić – odezwał się Richard sprzed kominka. – Bo to niesprawiedliwe. Mimo tej wątróbki. Pyszna była. Ale sam powiedz, Ian: Edgar mnie kroi, faszeruje, zaszywa, przerabia na hybrydę białej myszy i nadziewanej kury, a potem ma pretensje o zmiany osobowości. I każe mi pić tran.
– Bo się łudzi, że twój infantylizm jest uleczalny – wtrącił Ian. – Daj sobie spokój, Edgar. Ja go znam dłużej niż ty. Zatrzymał się w rozwoju jakieś piętnaście lat temu. To przegrana sprawa. Odpuść mu ten tran.
– Tran to na serce – powiedziałem. – Na słabość umysłową pomogłaby jedynie samotna pielgrzymka do grobu świętego Wita, ale to niewykonalne. Przecież by zabłądził.
– No i sami widzicie, że mam powody do rozpaczy – podsumował Richard. – Nie dość, że jestem debilem, to teraz nawet niezdatnym do prostych zadań wymagających tylko sprawności manualnej. Rączka mi się źle zgina. Będę płakać, i koniec. Chyba – zrobił słodką minę – że mi zaśpiewacie kołysankę. Wtedy będę grzeczny. Tylko jeszcze dajcie wina.

Na skórach przed kominkiem było wygodnie. Pierwszy raz od tygodni było nam dobrze.
 Sięgnąłem po lutnię. Właściwie byłaby pora na balladę o Olofie i żmii, ale dreszcz mnie przeszedł na samą myśl. Jad żmii stał się niestety zbyt realny. W domu powieszonego nie mówi się o sznurku. À propos sznurka... Zdecydowałem się na humor wisielczy. Poddałem parę akordów, Ian kiwnął głową, i wkrótce śpiewaliśmy z patosem balladę o Ivarze Jonssonie i duńskiej królowej. Ja byłem narratorem i Ivarem, a Ian królową. Zabawne, że przy naszych warunkach fizycznych to ja byłem barytonem, a Ian tenorem. Bardzo dobrze wywiązywał się z roli podwójnie wiarołomnej monarchini.

A choć ja z tobą, Ivarze,
Piłam z jednej szklanicy,
Zawiśniesz ty jutro wysoko
Na szubienicy...

Ivar to jednak jeden z niewielu balladowych bohaterów z głową na karku. Jakoś się od szubienicy wykręca, mówi podstępnej kochance sporo ostrych słów i odpływa na łodzi. Może nawet na Islandię.

– Szkoda tylko, że nie możemy wszyscy trzej pojechać na Islandię – odezwał się Richard. – Rzygałbym całą drogę, ale pojechałbym nawet za taką cenę.
– Nie rozstajemy się przecież na całe życie – odpowiedziałem. – Przynajmniej chcę w to wierzyć. Jeżeli mi się tam będzie podobało, to może was z czasem ściągnę. Może zbudzi się w was powołanie do życia w zakonie. Znajdą się dla was jakieś funkcje. Z tobą, Ian, nie ma problemu, będziesz śpiewał chorały, a w przerwach przerabiał kusze na kołatki wielkopostne. Richardowi znajdzie się coś mniej wyczerpującego intelektualnie. Mógłby paść owce... Ale nie wiem, czy to tak dobrze zostawiać go sam na sam z owcami.
– Nie gadaj takich świństw – obruszył się Richard.
– Jakie świństwa? Nie rozumiem, o co ci chodzi – ciągnąłem z powagą. – Obawiam się, że mógłbyś wyhodować owce czubate albo z dwiema głowami. Chociaż, jak się dobrze zastanowić, owca z dwiema głowami to świetny pomysł na Islandię. U nich największym przysmakiem jest barania głowa. W całości, z oczami, z zębami. Tu dopiero można mówić o świństwie.
– Daj spokój, bo się porzygam i bez łódki – Richard wyraźnie wracał do formy. – Lepiej już ty przyjedź do Kingsport, Edgar. Będziesz naszym żołnierzom sprzedawał zatrute strzały, a Duńczykom antidotum. Interes będzie jak u króla Midasa, w dodatku bez niczyjej krzywdy. Mnie odpalisz prowizję za pomysł. Z czasem nastanie trwały pokój, bo jedni i drudzy w końcu się zorientują, że wydają forsę zupełnie bez sensu. Ale zanim się pokapują, to my zarobimy, a na dodatek będziemy mieli zasługę u Boga i ludzi.
– Mam nawet pomysł na wierszyk polecający to przedsięwzięcie – dodał. – Poczekajcie chwilę. Wymyślę do końca, potem ułożycie melodię i możemy się brać za plany handlowe.

Tak powstała śpiewka, która często potem sobie nuciłem w laboratorium.

Zapiszemy nową stronę
W dziejach Celtów, Anglów, Sasów,
Armie dotąd niezwalczone
Nosić będą chrust do lasu.

Przestajemy rzucać kości
I przekraczać Rubikony,
Bo synteza przeciwności
Powaśnione godzi strony.

Mówi Anglik Duńczykowi:
Ja nie lada mam truciznę!
Duńczyk na to mu odpowie:
Wsadź ją sobie... za bieliznę,

Na truciznę mam odtrutkę,
Takie już natury prawo,
Lepiej ze mną chodź na wódkę.
I się sprawa kończy klawo.

Po kościołach biją dzwony,
Brzmi „Te Deum” gromkim chórem,
Na ołtarze wyniesiony
Edgar Suffolk z białym szczurem.

Refren był taki:

Pokój ludziom, radość na ziemi,
A wszystko dzięki alchemii.

– Przepraszam za tego Suffolka, Edgar – powiedział Richard. – Ale Leijonstierna to za długie.

Wyciągnąłem ostatnie butelki. Najlepsze zostawiłem na koniec, jak w Kanie Galilejskiej. Nie będę dziś Richardowi mierzyć pulsu, uznałem. Trzeba zakończyć ten rozdział i zacząć zapisywać nowe strony.



Prawie idylla

Minęły prawie dwa lata, zanim przyszedł list od Iana.

Święty młodzianku – pisał – wybacz, że się nie odzywałem. Ale mieliśmy tu sporo roboty. Zastaliśmy Kingsport w paskudnym stanie: bajzel i anarchia. Trzeba było zakasać rękawy. Wyrzuciliśmy część tałatajstwa, między innymi zarządcę majątku, bo kradł. Zwerbowaliśmy trochę nowych ludzi, wzięliśmy żołnierzy do galopu. Wyremontowaliśmy budynki, bo woda się lała na głowę prawie wszędzie. Postawiliśmy przed zimą parę nowych kwater i nową stajnię. Teraz już większość spraw idzie rutynowo i jest nader spokojnie. Może nie powinienem tak pisać – pamiętam z lat wczesnej młodości, że kiedy ktoś – a już zwłaszcza Richard – rzucił, że jest za spokojnie, to momentalnie zaczynała się jakaś kotłowanina. Ale tu jednak spokój. Duńczyków ani widu. Raz tylko jacyś maruderzy napadli na osadę, ale nawet nie było regularnych łomotów. Rybacy odpędzili ich kijami, zanim nasi chłopcy dojechali na miejsce. A więc prawie idylla.

Richard obsesyjnie trenuje obie ręce. Prawą już chyba zawsze będzie miał słabszą niż kiedyś i zdarza mu się ciągle drżenie palców, więc uwziął się, żeby wszystko umieć robić i lewą. Nieźle mu się to udaje, a ja na tym cierpię. Zawsze był trochę lepszym szermierzem ode mnie, a teraz prawie nie sposób z nim wygrać. Strasznie niewygodnie jest walczyć z mańkutem.

Richard pracuje też nad jakąś skomplikowaną krzyżówką psich ras. Słyszał, że na Islandii kiepsko ze zwierzyną i że właściwie opłaca się polować tylko na ptaki. Więc wymyślił sobie, że wyhoduje psy, które będą wyspecjalizowane właśnie w takich polowaniach i wyśle je chłopcom. Już trochę nad tym się zastanawiał w Yorku, ale teraz ma jakoby przejrzystą koncepcję. Twierdzi, że jest na dobrej drodze. Ale ile się po tej drodze porodziło psich pokrak, to strach myśleć. Mówię mu, że mógłby jeździć z nimi po jarmarkach i pokazywać je za pieniądze. Zarobiłby szybko na odbudowę Northbridge. Cóż, znasz go – zachwyca się każdą szkaradą, byle miała cztery łapy. Ogon niekonieczny.

Ten jego bzik hodowlany ma jednak i dobre strony. O stadninie nie muszę myśleć, dzięki niemu jest na doskonałym poziomie. Zaraz po naszym przybyciu do Kingsport wybrał się po zakup koni i przy okazji – tak jakoś mimochodem – kupił parę sztuk bydła. Niby nic szczególnego, a efekt nadspodziewany. Takich pięknych cieląt, jakie się urodziły na wiosnę, jeszcze nie widziałem. Żołnierze są zadowoleni, bo i mięso, i mleko mamy teraz świetnej jakości. Okoliczni chłopi patrzą na Richarda z mieszaniną podziwu i trwogi. Jak się gdzieś urodzi cielę o dwóch głowach, to na pewno jego obwinią.

Jednak powoli tu głupiejemy. Tu jest chyba gorsza Ultima Thule niż Islandia. Do towarzystwa mamy siebie nawzajem i na okrasę naszego kapelana, ojca Walentego. To dusza człowiek i niezły gawędziarz – całkiem ciekawie opowiada o swoich misjonarskich wyprawach z młodości. Pod względem wykształcenia niestety nie dorasta ci nawet do kolan. Jako spowiednik traktuje nas z bezgranicznym pobłażaniem. Przypuszczam, he, he, że trochę niedosłyszy.

Jedyną (nieco) intelektualną dziedziną naszego żywota jest układanie ballad. Richard ciągle się pęta wśród rybaków – chyba daję mu za dużo wolnego czasu – i wyciąga od nich stare śpiewki i opowieści. Potem to przerabiamy na formę bardziej elegancką, a ja komponuję muzykę. Przesyłam ci parę naszych dziełek, takich przyzwoitszych (nie wiem, czy ci przeor nie cenzuruje korespondencji; jeżeli tak, to już masz kłopot). Dużo tworzymy tekstów dość sprośnych – jakoś się nam rozwinęła inwencja w tym kierunku.

Skoro już wszedłem w temat grzechów, sprośności i inwencji, to wyznam ci, że nasz przyjaciel nie ogranicza się do sublimacji werbalnej. Ja też nie żyję w kompletnym celibacie, ale potrzeby mam w tym względzie umiarkowane i poprzestaję na małym, czyli na pewnej miłej Laponeczce, którą tu kiedyś przywiały północne wiatry i która dba o garnizonową mleczarnię. Richard za to rozwinął działalność na szeroką skalę. Nie wtrącałem się, bo – przyznam ci się w zaufaniu – w cichości ducha najpierw się trochę cieszyłem, że jest w dobrej formie. Pamiętasz, po tej historii z trucizną obawiałeś się, że będzie miał trwałe uszkodzenie serca. A tu proszę – układ krążenia najwyraźniej funkcjonuje bez zarzutu. Ale z czasem zaczęło się to wszystko odbywać już nazbyt jawnie i nazbyt hałaśliwie. Kiedy jeszcze któregoś ranka przyszła do mnie nasza ochmistrzyni, aby w dość dramatycznych słowach poinformować mnie o fatalnym stanie obyczajów, serc i umysłów wśród personelu kuchennego, uznałem, że pora się rozmówić z naszym jednorożcem. Po kolacji odczekałem, aż ojciec Walenty pójdzie do siebie, i wziąłem się za akcję wychowawczą.
– Richie – powiadam – przybastowałbyś z tymi dziewczynami, bo już wstyd.

Skrzywił się.
– Od mężatek i niedorosłych dziewczynek trzymam się z daleka. Żadnej baby w życiu siłą nie wziąłem, więc o co chodzi?
– O to – mówię – że od tygodni jemy przypaloną kaszę, bo dziewuchy w kuchni za kudły się biorą przez ciebie.

Musiałbyś widzieć jego minę. Był wyraźnie zaskoczony. Bardzo mi było trudno utrzymać powagę.
– A wiesz – powiedział z namysłem – że mnie ta kasza też zaczęła zastanawiać.

Nie wytrzymałem i parsknąłem śmiechem. No i znowu mu się udało. Z zamierzonej zasadniczej rozmowy zrobiło się gadanie głupot.

Uśmiechnąłem się i na chwilę przymknąłem oczy. Brakowało mi tych głupot z naszych wczesnych lat. Doskonale mogłem sobie wyobrazić tę konwersację. Jakbym ich słyszał.

Richard, w dalszym ciągu z namysłem: Ale pieczeń zawsze była dobra.
Ian, rzeczowo: Bo pieczeni pilnuje kuchcik.
Richard, z przekonaniem: I to całe nasze szczęście.

Tu przerwa na rechot.

Ian, autorytatywnie i z wyrzutem: A wczoraj nie dość, że kasza była czarna, to jeszcze śmietana była zwarzona.
Richard, urażony: No wiesz?! Śmietana to absolutnie nie MOJA wina. Tu już się posuwasz za daleko.
Ian, jeszcze bardziej urażony: I ty masz czelność mówić o posuwaniu...
Richard, przerywając Ianowi, z niewinną miną: Przecież o tym rozmawiamy, prawda?

Potrafili tak gadać z pół godziny albo i dłużej, i świetnie się przy tym bawili. Ja zresztą też.

Wróciłem do listu.

Jak już się wystarczająco obśmialiśmy na tematy abstrakcyjno-erotyczno-kulinarne, zdecydowałem, że jednak wrócę do sprawy na poważnie.
– Dobra, kasza kaszą – powiedziałem. – Ale mimo że to proste dziewczyny, to nie są pozbawione uczuć. Dla niektórych to na pewno taka sama zabawa jak dla ciebie, ale założę się, że niejedna naprawdę się w tobie kocha i płacze w poduszkę. Nie należy nikomu wyrządzać przykrości bez potrzeby.

Najwyraźniej to do niego trafiło.
– Masz rację – rzekł zupełnie serio. – Świnia jestem. Teraz będzie post i pokuta.

Nie bardzo wierzę w ten post, ale sytuacja w kuchni chyba się ustabilizowała, w każdym razie sądząc po kaszy. W międzyczasie pojawił się w okolicy tabor cygański i Richard wybrał się tam obejrzeć konie. Cyganie to w kwestii koni profesjonaliści nie gorsi od niego. Kupił parę ładnych sztuk, między innymi fantastycznego karego ogiera i zgrabną bułankę, która teraz jest moją ulubioną wierzchówką. Jak wieść niesie, Richard ogląda też regularnie jakąś zgrabną Cyganeczkę. Niech mu będzie, byle jakiegoś paskudztwa nie złapał. Na wszelki wypadek doradź skuteczną kurację.

Edgar, wybacz mi, że piszę same bzdury. Naprawdę chyba trochę zgłupiałem. Gdyby mi ktoś pięć lat temu powiedział, że będę komendantem w Kingsport, skakałbym z radości. Nie zawsze jest dobrze, kiedy marzenia się spełniają.

Przyszedł Richard. Ma, chwalić Boga, dość taktu, żeby się nie domagać, abym mu pokazał ten list. – Założę się, że mi nieźle tyłek obrobiłeś – powiedział. – Po co mam się denerwować?

Twierdzi, że za mało ćwiczył pisanie lewą reką, i że akurat teraz ani lewą, ani prawą dobrze mu nie idzie, ale chce dopisać parę słów. Wszystkiego dobrego, Edgar. Nawet nie wiesz, jak nam Ciebie brakuje.

Uściski –

Trochę znudzony życiem
komendant Kingsport

Mój wybawco – pisał Richard grubymi, rozstrzelonymi literami – Ian mnie terroryzuje moralnie. Ja mu oddaję fizycznie przy szermierce, bo na więcej mnie nie stać. Pozdrów chłopców. Wysyłam im psy do polowania na ptaki. To pies i suczka z mojej hodowli. Są spokrewnione, ale na tyle daleko, że można się dochować zdrowych szczeniaków. Nie dajcie im zimą chodzić po głębokim śniegu, to im szkodzi na stawy. Mam nadzieję, że dotrą zdrowe. Kapitanowi zapowiedziałem, że osobiście go obłożysz ekskomuniką, gdyby się psom po drodze coś złego przytrafiło.

Brakuje mi przewodnika duchowego. Chyba nie utkwisz na tym końcu świata do końca życia? Czy naprawdę widuje się tam wieloryby i węże morskie?

Polecam cię opiece świętego Antoniego i świętego Łukasza. Wspomnij o mnie w modlitwie. Bardzo mi to potrzebne.

Twój pacjent, baron z pogorzeliska

Coś ten mój pacjent jakby przygnębiony, pomyślałem, składając pergamin. Ale to nie może być nic poważnego, pocieszałem się, bo list Iana był mimo lekkiego cienia frustracji zasadniczo pogodny. Niemniej jednak nie mogłem się uwolnić od nieokreślonego niepokoju. Przeczytałem jeszcze raz, pokręciłem głową i poszedłem na przystań po psy.
– Brat Edgar? – spytał żeglarz siedzący na rufie. – Mam polecenie oddać te psiska tylko tobie osobiście. Dojechały zdrowe, ale tęsknią za tym, żeby sobie pobiegać. Ładne bydlaki, i takie przymilne. Może sam poproszę sir Northbridge’a, żeby mi takiego sprzedał. Syn by się ucieszył.

Psy miały zwisające uszy, jedwabistą sierść, białą w małe czarne łatki, i sympatyczne, duże brązowe oczy. Wypuściłem je z klatki. Oba skoczyły mi od razu na pierś, polizały po twarzy, a potem pognały galopem przez pomost i wzdłuż plaży. Popędziły tak daleko, że widać było tylko dwa małe białe punkciki na tle piasku. Niech sobie biegają, uznałem. Usiadłem na kamieniu i zacząłem się zastanawiać nad tym dziwnym niepokojem, który mnie nie opuszczał. O co mi chodzi? Są bezpieczni, żadnych łomotów. To najważniejsze. Trochę się nudzą, trochę się czują osamotnieni, sfrustrowani i niepotrzebni. Wyrastają z okresu pierwszej młodości, ot co. Osiągnęli pozycje, które wydawały im się kiedyś czymś niesłychanie atrakcyjnym i widzą, że to nie taka wielka frajda. Przypomniałem sobie bolońska profesurę. Przez takie rzeczy trzeba przejść, i nie są tragiczne. O co, do licha, ja się tak martwię? Postanowiłem, że porozmawiam z przeorem. To rozumny człowiek, a przy tym doświadczony. Nie powinienem we wszystkim polegać na sobie. To grzech pychy.
Psów nie było już widać. Gwizdnąłem. Przygalopowały zadziwiająco szybko, nawet nie bardzo zziajane. Jak mi Richard tłumaczył, dobry myśliwski pies zawsze bez problemu wraca do punktu wyjścia. Poszedłem w stronę klasztoru.

Mali królewicze byli uszczęśliwieni. Widziałem, że nie mogą się doczekać, żeby złapać łuki i pognać z psami na wydmy. Psy mimo długiego spaceru też wyraźnie miały ochotę na dalsze harce. Darowałem moim pupilkom dzisiejszą łacinę. Rzucili mi się na szyję i już ich nie było.

Ojca Marcina zastałem w zakrystii. Przeglądał jakieś dokumenty przy pulpicie. Spojrzał na mnie bystro i od razu zapytał, co mi leży na sercu.

– Właściwie nie wiem, i w tym problem. – odpowiedziałem. – Dostałem dziś list od moich przyjaciół, dowódców z Kingsport. Niby wesoły. Wygląda, że wszystko u nich w porządku. Ale...
– Czujesz, że są jakieś powody do niepokoju i że może powinieneś tam z nimi być – dokończył.
– Tak – potwierdziłem – ale to przecież nieracjonalne, ojcze Marcinie. Jakaś histeria.
– Jesteś człowiekiem nieprzeciętnie inteligentnym, Edgarze – powiedział – ale jedno mi się w twoim sposobie myślenia nie podoba. Zbyt ostro odgraniczasz od siebie sacrum i profanum. W religii akceptujesz irracjonalność, ale w sprawach doczesnych wszystko według ciebie ma być logiczne i klarowne. A tak nie jest. Sfery sacrum i profanum nakładają się na siebie. Dużo jest w świecie doczesnym tajemnic. To właśnie jest logiczne. Każda istota doczesna ma w sobie iskrę Bożą.
– Doskonale znasz się na hermeneutyce – ciągnął – ale przyznajesz istnienie ukrytych treści tylko w świętych tekstach. A głębsze poziomy znaczeń znajdziesz i w liście od młodego wojaka.

Skinąłem głowa. To miało sens.
– Weźmy ten list – kontynuował ojciec Marcin. – Sensus literatus – cóż. Opis codzienności, jakieś anegdoty, trochę żartów, trochę drobnych sprośności. Nie, nie bój się, nie czytałem tego listu – powiedział z uśmiechem, bo chyba poruszyłem się niespokojnie. – Nigdy nie cenzuruję korespondencji, chociaż może powinienem. Ale nie zawsze miałem siedemdziesiąt lat. Czym oni mogą się zajmować na tej nudnej rubieży? Trenują szermierkę, grają w szachy, popijają. Jeżeli są jako tako wykształceni, a to twoi przyjaciele, więc zakładam, że tak – to może piszą wiersze i komponują pieśni. Obowiązków nie za dużo. A zima długa...
– ...świece krótkie – wymknęło mi się automatycznie i mało się pod ziemię nie zapadłem. Kukułka nakrapiana, jak mawia Richard, tracę samokontrolę i zaczynam kłapać gębą jak ten mój szczególny pacjent, skarciłem sam siebie. Jednak przeor tylko cicho się roześmiał.
– Wiadomo – przytaknął. – Ale zza tego wszystkiego, a może i z tego, czego nie piszą, wygląda jakiś lęk egzystencjalny i frustracja. No a sfrustrowany młody człowiek, zwłaszcza w tej profesji co oni, to magnes dla kłopotów. Prostacy wdają się w proste mordobicia, ale im bardziej ktoś jest duchowo skomplikowany, tym bardziej skomplikowane kłopoty na siebie ściąga. Takie prawo natury, jak zwykłeś mawiać. Masz przeczucie jakichś nadciągających czarnych chmur, prawda? To odczytałeś i to cię niepokoi. Czy oni są ci bardzo bliscy?
– Znamy się od lat – wyjaśniłem. – Byłem przez pewien czas ich spowiednikiem. Jednego z nich udało mi się wyleczyć z bardzo ciężkiej choroby. To stwarza szczególną więź.
– Wśród wielu ludów rozpowszechnione jest przekonanie, że jeżeli się komuś uratowało życie, to jest się za jego dalsze życie odpowiedzialnym – powiedział przeor. – Jeśli jest szczególna więź, to jest i szczególna intuicja. Powinieneś jej zaufać. Jedź do Kingsport. Przygotuj się do drogi.

Pochyliłem się i pocałowałem go w rękę. Staram się takich gestów unikać, ale tu zdawał się być na miejscu.
– Chciałbym się wyspowiadać przed wyjazdem – powiedziałem.
– Słusznie – pokiwał głową ojciec Marcin. – Może cię czekać jakaś walka. Przyjdź do mnie po nieszporach. Dam ci przy okazji kilka listów.

Inspiracja do piosenki: http://lubimyczytac.pl/ksiazka/50479/krystyna-corka-lavransa-t-1-wianek




Klucze i kluczyki

Niemal natychmiast po postawieniu stóp na ojczystej ziemi wpadłem w diabelski młyn. To zaczynało wyglądać na prawo natury.


Richard był na przystani. Nie wiedział, że jestem na pokładzie, ale kontrola wpływających statków należała do jego obowiązków. Na mój widok na dłuższą chwilę zaniemówił. 

sobota, 21 lutego 2015

Witraż z jednorożcem, rozdział 8: Sąd boży

Sąd boży

Następne dni minęły bardzo szybko. Miałem pełne ręce roboty: obowiązki w kościele, lekcje z Haraldem, lekcje z najmłodszymi rycerzykami, kuchnia, ćwiczenia z Richardem, znów kuchnia. Na laboratorium już nie starczało czasu ani energii. Ale gotowanie też uspokaja. Opowiadałem Ianowi i Richardowi najróżniejsze głupoty z moich francuskich i włoskich lat – nie tylko o zamtuzie w Montpellier, ale co mi w miarę zabawnego przyszło do głowy – byle tylko nie było ponuro i cicho przy stole.

To ohydne przedstawienie odbyć się miało w piątek. Właściwy dzień na egzekucję.

– Teraz koniec z ćwiczeniami – powiedziałem do Richarda w środę wieczorem. – Na jutro mam inne plany. Śnieg prawie całkiem stopniał. Podobno na wzgórzach już kwitną krokusy. Pojedziemy w trójkę ich poszukać. Po co mamy tu tkwić i witać gości z Castle? Weźmiemy ze sobą coś do jedzenia, trochę wina – niedużo, bo nie możemy jutro się upić – i zrobimy sobie piknik. Pogadamy, pośpiewamy. Jak wrócimy, to trzeba będzie oczyścić duszę i ciało. Wyspowiadam cię. Potem pójdziemy do łaźni. Zrobię jakąś lekką kolację. Wieczorem już nie będziemy pić.
– Nie musisz mi przypominać – powiedział Richard. – Przed łomotami nie ma chlania.
– Żebyś tylko mógł zasnąć – myślałem na głos. – Pić nie możemy, żadnych środków nasennych nie mogę ci dać, bo byłbyś następnego dnia otumaniony.
– A mógłbym zostać u ciebie na noc? – zapytał. – Pomodliłbyś się ze mną. Trochę byś mi pośpiewał.
– Dobrze – zgodziłem się. – Mam w laboratorium łóżko przeznaczone dla ciężkich przypadków. A to jest zdecydowanie ciężki przypadek.

W piątek rano odprawiłem poranną mszę przy moim podróżnym ołtarzu. Tylko dla Richarda i w jego intencji. Przyjął komunię. Musiał iść się przebrać i stanąć przed tą komisją do spraw logiki stosowanej. Oni przed walką sobie dokładnie gladiatorów oglądają i zadają im trochę pytań. Spisują wstępny protokół. Walka miała się zacząć w południe.

Stanął przede mną za spuszczoną głową.
– Ja wiem, że ty nie znosisz patrzenia na poważne walki – powiedział. – Ale czy mógłbyś dla mnie zrobić wyjątek? Mogę cię prosić, żebyś przyszedł?
– Richard – odparłem – co ty sobie o mnie myślisz? Że mógłbym nie przyjść?

Przytulił się do mnie. Potem ukląkł. Wypowiedziałem błogosławieństwo.

Zamknąłem się w laboratorium. Pracowałem jak w transie. Wyrwał mnie z niego głos dzwonów bijących na Anioł Pański. Pośpieszyłem na dziedziniec.

Richard jak zwykle nie korzystał ze zbroi. Na ubranie nałożył tylko kolczugę bez rękawów, naramienniki i ochrony przegubów rak. Nie nałożył hełmu, co półgłosem komentowano na widowni.

– Nie cierpię tych blach – tłumaczył mi kiedyś przed wyjazdem na łomoty. – To obciąża, krępuje ruchy, poci się człowiek jak mysz. Myszy się właściwie nie pocą, ale to nieważne. Hełm zakładam tylko, jak się zanosi na dużo strzelaniny. Też obciąża i ogranicza pole widzenia. Niektóre chłopaki myślą, że chcę pokazać, jaki to niby dzielny jestem. Ale ja jestem bezpieczniejszy bez zbroi. Sam wiesz, że nigdy nie byłem poważnie ranny, najwyżej trochę zadrapań i siniaków. Każdy stawia na to, w czym jest dobry, a moja największa zaleta to szybkość.

Przeciwnik Richarda też nie był widać zwolennikiem pełnej zbroi, ale miał na sobie lekki pancerz i hełm. Był od Richarda troszkę wyższy i zdecydowanie szerszy w ramionach. Kawał chłopa.

Ukłonili się wysokiej komisji i sobie nawzajem. Zaczęło się. Richard przez pierwsze minuty tylko się bronił. Chyba wie, co robi, myślałem. Pewnie diagnozuje przeciwnika.

Boże, jak to długo trwa. Niech to się okaże nieprawdą. To żaden sąd boży, tylko zwykła walka ćwiczebna, wmawiałem sobie. Albo turniej. Za chwilę Richard wytrąci tamtemu miecz, roześmieje się i zaproponuje piwo. Ale niestety. Jeden z nich już nigdy więcej w życiu nie będzie pił piwa.

Nie wytrzymam. Czemu ten Richard nie przechodzi do ataku? Zmęczy się i tamten go wykończy. Wszyscy święci i święte Boże, nie wytrzymam. Rzucę się pomiędzy nich, niech to mnie zabiją. Ale będą ci logicy mieli zagwozdkę. Tertium datur.

Richard nagle podwoił szybkość. Przeszedł do ofensywy. Długo takiego tempa nie utrzyma, myślałem. Ale to już nie trwało długo. Richard przez chwilę udał, że się odsłania, a kiedy przeciwnik sięgnął mieczem w prawo, błyskawicznie przemknął pod jego ramieniem i przyłożył mu ostrze do gardła, w szczelinie między hełmem i pancerzem. Przez ułamek sekundy jakby się wahał, a potem z całej siły pchnął miecz. Ten moment wahania wystarczył, aby miecz tamtego spadł na prawe ramię Richarda, tuż nad łokciem. Ale był to ostatni cios, który ten człowiek zadał w swym doczesnym życiu.

Richard przykląkł obok ciała przeciwnika. Twarz miał bladą jak płótno, wargi posiniałe. Coś mnie tknęło. Zerwałem się z miejsca. Richard też chciał wstać, ale zachwiał się i upadł na zakrwawiony piasek.

Za chwilę już byłem przy nim. Ian też, i Geoffrey, z którym Richard przez ostatnie dni trenował. Rozchyliłem przecięty rękaw. Środek rany już nabierał ciemnego koloru.
– Nieście go do mnie – krzyknąłem. – Migiem. Biegiem!

Biegłem, przeklinając moją koślawą nogę i układając plan działania. Podstawa mojego eksperymentalnego antidotum stoi na palniku. Dodać jeszcze dwa składniki, odparować, przecedzić, sprawdzić odczyn. Minuta, półtorej? Mniej więcej. Może za długo. W międzyczasie co? Nie przemywać wodą, wtłoczy truciznę głębiej w tkanki. Wysysać nie można, przechodzi przez śluzówki, obu nas szlag trafi. Naciąć skórę i mięśnie nad raną, żeby zwiększyć krwawienie, to przepłucze. Tak. To najpierw, potem za retortę. Potem odtrutkę – do rany? do ust? czy spróbować przez gesie pióro od razu do żyły? Nigdy takiego zabiegu nie robiłem, ale co tam, wszystko to i tak jeden eksperyment...

Dobra. Połóżcie go na stół, przywiążcie, i wynocha! Tak, przywiązać, tu są sznury. Nie, nic mi nie potrzeba, spieprzać, nie przeszkadzać. Do rana mi tu nie wchodzić!
Lancet. Dobra.
Kapsułka ze szmaragdu jest, gdzie ta szklana, do kurwy nędzy? Też jest. Palnik. Jakieś dwie minuty. Mała klepsydra. W porządku.

O Jezu, on jest cały siny. Puls? Pulsu nie ma. Masaż serca. Spokojnie, spokojnie, rytmicznie, święty Łukaszu, zmiłuj się. Bez paniki. Rytmicznie. W porządku, już jest. Słabo, ale bije. To świństwo mi wykipi. Jeszcze raz. Szybko zdjąć z palnika. Niech chwilę ostygnie.

Znowu go tracę. Oddychaj, ty skurwysynu! Trzeba mocniej. Żebra mu połamię. Połamię jak nic. Pieprzyć żebra.

Kląłem jak furiat, pot zalewał mi oczy. Na razie znów się udało. Puls był nierówny, ale był.

Przefiltrowałem moją mieszankę i wlałem parę kropel do odczynnika. Kolor był dokładnie taki, jak wynikało z obliczeń. To mnie uspokoiło. Absurdalnie, bo przecież obliczenia były oparte tylko na analizie i teorii. Niczego nie sprawdziłem. Nawet na jednej cholernej białej myszy. Ale czułem się opanowany i racjonalny. Wlałem mu połowę płynu do ust, trochę wylałem na otwartą ranę, otworzyłem lancetem żyłę w zdrowym ramieniu, usiadłem i wlewałem resztę powoli, kropla po kropli, przez rurkę z gęsiego pióra. Właściwie nic trudnego.

Siedziałem i starałem się podsumować sytuację. Od wprowadzenia trucizny do krwi minęło około dziesięciu minut, a on żyje. Plus dla nas. Przy ranach kłutych, zwłaszcza gdy się natrafi na większe naczynie, śmierć następuje w ciągu dwóch minut. Najsilniej zatruty był pewnie koniec ostrza, a ta rana zadana jest bokiem brzeszczotu. Trudno znaleźć dość składników, żeby wyprodukować ilość wystarczającą do zatrucia całego miecza. Trzeba też wziąć po uwagę intensywne krwawienie, które od razu wypłukało część substancji aktywnych. Niemniej jednak serce zatrzymało się w czwartej-piątej minucie po zadaniu rany, więc trucizny było sporo. Odtrutkę zacząłem podawać w szóstej-siódmej minucie. Mniej więcej cztery minuty minęły od tego czasu. Więc można przypuszczać, że jednak plus dla nas. Trzeba regularnie obracać wszystkie klepsydry i pilnować przebiegu. Najpóźniej za pół godziny podać kolejną porcję antidotum – jeżeli w międzyczasie nic dramatycznego się nie stanie. Rana krwawi, niech sobie jeszcze trochę krwawi. Będę się cieszył, jeżeli będę miał okazję leczyć mu anemię. Ostatnie krople do żyły, i bierz się, Edgar, do garów. Trzeba od razu zrobić więcej.

Praca szła mi składnie jak w uniwersyteckim laboratorium, ręce i oczy precyzyjnie robiły swoje. Od czasu do czas kontrolowałem mu puls. Nadal był nierówny, ale nie alarmująco.

Zastanawiałem się nad sposobem podania następnej porcji antidotum. Teraz był wyścig z czasem, ale jeżeli działa, to może tylko podać doustnie? Nie mam pojęcia, jak mój wynalazek w tym stężeniu wpływa na naczynia krwionośne, rozważałem gorączkowo. Jeszcze mu zorganizuję jakiś krwotok wewnętrzny, jak się uda, to w mózgu... Układ pokarmowy od byle czego się nie rozleci i zawsze się toto trochę przefiltruje. Ale wtedy może będzie miało za słaby efekt? Ostatecznie zdecydowałem się działać tak jak za pierwszym razem. I tak nie bardzo wiem, co robię, myślałem.

Po zaaplikowaniu kolejnej porcji antidotum uznałem, że czas zająć się raną. Wyciąłem lancetem poczerniałe fragmenty tkanek. Może należało zrobić to wcześniej. Skoagulowałem co większe naczynia. Zastanawiałem się, czy zakładać szwy, ale uznałem, że poczekam. Licho wie, co tam jeszcze może się dziać, lepiej przez pewien czas mieć wgląd w sytuację.

Powinienem móc trochę się odprężyć, ale miałem uczucie, że o czymś  zapomniałem. I to o czymś ważnym. Starałem się powtórzyć w wyobraźni przebieg ostatnich godzin. Wydawało mi się, że działałem dość sensownie i w miarę możliwości zrobiłem wszystko, co należało. Ale nieokreślony niepokój nie znikał. O czym ja zapomniałem? Rozejrzałem się i natrafiłem wzrokiem na mój podróżny ołtarz. Olśniło mnie. I zrobiło mi się strasznie wstyd.

Jestem pod wieloma względami sceptykiem i wolnomyślicielem. W oczach niektórych dogmatyków na pewno ocieram się o herezję. Ale przecież nigdy nie poddawałem w wątpliwość znaczenia sakramentów. A tu – i to mój przyjaciel...

Wydobyłem z szufladki ołtarza to, o czym zapomniałem, i udzieliłem mu ostatniego namaszczenia. Ukląkłem i zacząłem odmawiać litanię do wszystkich świętych. A potem dodatkowo modlitwę do świętego Łukasza. Może on będzie miał dla mnie zrozumienie. Potem zacząłem ściągać z Richarda kolczugę, te wszystkie blaszki i zakrwawione ubranie.

Nad ranem zapukał Ian. Oczy miał czerwone i zapuchnięte.
– Żyje – powiadomiłem go. – I chyba przeżyje, ale pojęcia nie mam, jakie będą skutki uboczne.
– Ty chyba jesteś cudotwórcą, Edgar – powiedział.
– Wszystko w ręku Boga – odparłem. On spojrzał na mnie ze zdumieniem, bo pierwszy raz słyszał z moich ust taką wyświechtaną formułę. Mnie jednak było tak wstyd za moje zapomnienie, że postanowiłem więcej myśleć o mojej roli duchownego. A zresztą formułka była wprawdzie wyświechtana, ale prawdziwa i adekwatna.
– Możesz go przenieść na łóżko i trochę przy nim posiedzieć? – poprosiłem. – Potrzebuję trochę snu, bo potem muszę przygotować nowe lekarstwa, a jak się pomylę w proporcjach, to możemy śpiewać Salve Regina.
– On powinien jeszcze przez parę godzin być nieprzytomny – dodałem – i to dobrze, bo jak się obudzi, to będzie go pewnie bardzo bolało. A ja nie mogę mu dać opium. Serce ma bardzo osłabione. Więc gdyby jednak odzyskał przytomność, to pozostają zimne okłady i łagodna perswazja. W ostateczności – ale tylko naprawdę w ostateczności – możesz go trzepnąć w głowę, żeby znowu zemdlał. Tylko nie bij za mocno.

Ian patrzył na mnie z taką miną, jakby trzepnięcie kogoś w łeb było dla niego czymś niesłychanym. Wzruszyłem ramionami. W końcu on był w tych sprawach profesjonalistą. Ja naprawdę potrzebowałem trochę odpoczynku.

Wypiłem szklankę wina z paroma kroplami opium i udało mi się przespać kilka godzin. Obudziłem się z głową na zupełnie mokrej poduszce. Uznałem, że to pot, bo tak było mi wygodniej myśleć.

Już zaczynało świtać.

Mój pacjent niewątpliwie żyje, pomyślałem. Gdyby Iana coś zaniepokoiło, toby mnie zaalarmował.
Nalałem wody do miednicy i zanurzyłem w niej twarz, żeby na dobre oprzytomnieć. I nagle zlodowaciałem, ale nie zimna woda była tego powodem.
Uświadomiłem sobie, że wczoraj myślałem tylko o sercu Richarda... no i o naczyniach krwionośnych, wątrobie... A przecież nie wiem, jaki wpływ ta trucizna – i moja odtrutka też – mogły mieć na władze umysłowe. Nie wiem, bo nikt tego nie wie. Dotąd żadna ofiara Czarciego Pazura nie przeżyła. Może wydarłem śmierci tylko ciało? Może stworzyłem żywego trupa, który – póki mu serce kiedyś ponownie nie przestanie bić – będzie bez ruchu wpatrywał się niewidzącym wzrokiem w jeden punkt, pozbawiony świadomości, uczuć, pragnień? Albo w najlepszym razie będzie całymi dniami krążył lunatycznym krokiem po ogrodowych ścieżkach, tak jak pacjenci przytułku dla obłąkanych w Paryżu?

Jeżeli tak będzie, to zabiję Richarda, pomyślałem. Kilka kropel z ametystowego flakonika. On nawet nie poczuje.

Niestety nie byłem pewien, czy stać by mnie było na to. Dekalog miałem głęboko wyryty w duszy. Może nawet, niech mi Bóg wybaczy, zbyt głęboko.