Dowiedziałem się szczegółów od ojca Jakuba. Był niepocieszony, bo wszystko
stało się przez jego dobre serce. Nabrał się na Garrickowe spowiedzi, skruchę i
pobożność. Coraz częściej dawał się wyciągać na pogawędki o tym i owym. Garrick
wypytywał o różne rzeczy dotyczące dworu i jego mieszkańców. Wydawało się, że czynił
to z czystej ciekawości. Nudziło mu się w samotności i chciał pogadać. Ojciec
Jakub wspomniał coś i o mnie, o moim laboratorium alchemicznym i moich
zagranicznych wojażach. O Czarcim Pazurze oczywiście nie, bo o tym wiedzieli
oprócz mnie tylko Ian i Richard. Niemniej jednak nietrudno Garrickowi było
wpaść na myśl, że w laboratorium alchemika znajdują się z reguły i substancje
trujące.
Któregoś dnia ojciec Jakub skrócił wieczorną wizytę u Garricka wyjaśniając,
że musi odprawić za mnie nieszpory, jako że na kilka dni wyjechałem. Tej nocy
lord Garrick zapadł na zdrowiu. Cierpiał na bóle żołądka i nerek. Ziółka
parzone przez ojca Jakuba jakoś nie pomagały. Biedny lord skręcał się z bólu.
Ojciec Jakub wyraził żal, że nie ma mnie w Yorku. Suffolk by na pewno znalazł
na tę chorobę jakiś dobry środek, stwierdził z żalem. On sam, niestety, trochę
się zna na ziołach, ale tylko trochę... O bardziej zaawansowanych lekach nie ma
pojęcia.
Cierpiący lord zdradził, że nieco się zna na alchemii. Nauczył się pewnych
rzeczy od kapelana z Kingsport, który pełni tam rolę podobną do roli młodego
Suffolka. Gdyby ojciec Jakub mógł go zaprowadzić do mojego laboratorium –
oczywiście pod strażą – to może znalazłby wśród moich preparatów środek, którym
podczas poprzednich ataków owego cierpienia leczył go jego kapelan. Albo
przynajmniej coś o podobnym składzie.
Dobry kapelan dał się nabrać i na to. Szafa laboratoryjna była zamknięta,
ale ojciec Jakub uznał, że nie miałbym chyba pretensji, gdyby trochę poszperał
wśród moich rzeczy w poszukiwaniu klucza. Znalazł go wkrótce w szufladce mojego
podróżnego ołtarza. Księża jakoś mają wyczucie tego, gdzie koledzy po fachu
przechowują drobne przedmioty.
Czarci Pazur był w małej ciemnej fiolce opatrzonej łacińską nazwą Unguis Diaboli. Ametystową buteleczkę z
ostatnimi kroplami autentycznego specyfiku nosiłem z przyzwyczajenia na szyi. W
fiolce w szafie była trucizna mojego wyrobu. Niedużo, bo większość zużyłem przy
moich eksperymentach z antidotum. A do fiolki przywiązany był arkusik pergaminu
z notatkami: recepta na moją miksturę. W zasadzie jak już coś wymyślę, to
notatki mi niepotrzebne, zapamiętuję skład i procedurę, ale notuję z
laboratoryjnej rutyny. Zresztą robienie notatek pomaga mi w zapamiętywaniu
recepty.
Garrick najwyraźniej naprawdę trochę znał się na alchemii, bo zrozumiał,
jaka to gratka. Rozpromienił się i powiedział, że znalazł dokładnie to samo lekarstwo,
którym go traktował jego kapelan. Czy może zabrać buteleczkę ze sobą do
komnaty? Trzeba to zażywać o ściśle określonych porach i dość często, na
początek co godzinę. Za dużo kłopotu byłoby z chodzeniem co godzinę pod strażą
do mojej pracowni. Poza tym on ledwo tu doszedł, takie ma bóle. Musi się
położyć.
Reszta poszła gładko. Jak zaaplikował strażnikowi mój produkt, trudno
powiedzieć. Mógł na przykład w nocy poprosić strażnika o podanie wody, chlusnąć
mu wodą w oczy i wlać mu parę kropli Czarciego Pazura do ust, zanim ten się
zorientował. Mógł go ukłuć drzazgą odłamaną z jakiegoś mebla i umoczoną w
truciźnie. Kiedy wróciliśmy do Yorku, ciało było już w grobie, więc nie mogłem
go obejrzeć. Garrick był po zabiciu strażnika w posiadaniu jego ubrania i
płaszcza, broni i kluczy. Była noc, a zmiana warty miała być dopiero za cztery
godziny. Czasu aż nadto.
Byłem tą historią mocno przybity. Biedny strażnik zginął od trucizny, którą
wyprodukowałem. A teraz i reszta trucizny, i recepta były w rękach osoby nie
tylko pomysłowej, ale i pozbawionej skrupułów. Z antidotum natomiast nadal szło
jak z kamienia, a właściwie to nie szło wcale.
Szedł natomiast okres polowań. Ian święcił przy takich okazjach triumfy z
kuszą i łukiem. Richard polowań nie lubił. Uznawał konieczność zaopatrzenia
dworu w dziczyznę i nawet potrzebę odstrzału pewnej części pogłowia zwierzyny
przed zimą, ale wolał nie brać w tym udziału. Od czasu do czasu tylko
towarzyszył Ianowi w polowaniach na ptactwo. Sam nie strzelał, tylko kierował
psami.
– Polowanie na ptaki to przynajmniej uczciwy sport – powiedział kiedyś. –
Trafić łosia czy jelenia to żadna sztuka. A kuropatwa czy bażant potrafią
wykiwać nawet takiego łucznika jak Ian. Ptak ma właściwie większe szanse niż
strzelec. Poza tym byłoby hipokryzją opychać się kuropatwami u cioci Bessie, a
potem odmawiać Ianowi towarzystwa na polowaniu. Pojedynczego jelenia czy dzika
też mogę ustrzelić, jeśli potrzeba, ale tych masowych polowań z nagonką po
prostu nie cierpię.
Kiedy szykowało się większe polowanie, Richie zawsze starał się mieć służbę
w zamku. Chętnie się na to godzono, bo prawie wszyscy woleli strzelać do
zwierzyny niż nudzić się na murach. W dni polowań Richard zatem kontrolował
straże, a w przerwach przychodził do mnie. Gadaliśmy albo graliśmy w szachy.
Pod koniec listopada odbywało się takie właśnie szczególnie uroczyste
polowanie z nagonką. Zjechało się do Yorku mnóstwo gości na ostatnie dni przed
adwentem, kiedy to odchodziło sporo imprezowania. Jedną z atrakcji miało być
sobotnie polowanie. Brali w nim udział sam władca i następca tronu. Mój
ulubieniec Harald podzielał moją i Richarda niechęć do polowań, o ile nie
chodziło o bażanty lub kuropatwy.
Siedzieliśmy z Richardem nad dopiero drugą tego dnia partią szachów –
wygrał, skubany, tę pierwszą – kiedy z dziedzińca rozległ się szczęk podków.
– Co jest, ku...kułka nakrapiana! – Richard rzucił się do drzwi. Pokuśtykałem
za nim.
Czciciele świętego Huberta wjeżdżali powoli na dziedziniec. Za nimi wozy
przeznaczone na zwierzynę. Na pierwszym z nich leżało martwe ciało. Ludzkie.
Ciało królewicza Erlinga.
Podszedłem. Zapytałem króla wzrokiem o pozwolenie zbliżenia się do ciała.
Machnął ręką z rezygnacją.
Strzałę już ktoś wyjął z rany w boku. Leżała obok ciała. Nie było
wątpliwości co do tego, do kogo należała. Ian bardzo dbał o swój strzelecki
rynsztunek. I na groctach, i na brzechwach zawsze wyskrobywał swoje inicjały.
Rana nie była głęboka, ale jej wnętrze zabarwione było na czarno.
Zrobiłem nad ciałem znak krzyża i podszedłem do króla.
– Niech cię Bóg pocieszy, krewniaku – powiedziałem. – To straszna strata i
wielkie nieszczęście.
– Widać Bóg tak chciał – rzekł z wysiłkiem. Łzy zakręciły mu się w oczach.
– To był nieszczęśliwy wypadek. A ja robiłem Haraldowi wyrzuty, że nie chce
jeździć na polowania. Oby dalej ich unikał.
– Czy mógłbym obejrzeć dokładnie tę strzałę? – spytałem.
– Co tu dużo oglądać... Sam ją widziałem. Wrzuć ją w ogień. Żal mi
Sleighstone’a, będzie się tym gryzł przez całe lata. Nawet takiemu strzelcowi
jak on może się przytrafić pomyłka. Jeden nieostrożny ruch, i nieszczęście.
Biedny Erling nigdy nikogo nie chciał słuchać. Pewnie się kręcił po lesie
zamiast trzymać się swojego stanowiska. Powiedziałem Sleighstone’owi, że nie
widzę w tym jego winy. Nieszczęśliwy wypadek –
powtórzył. – Idź już, Edgarze. Chcę być sam. Przyjdź później do kaplicy
pomodlić się przy Erlingu.
Przechodząc obok wozu wziąłem strzałę. Poszukałem wzrokiem Iana. Szedł z
koniem w stronę stajni. Patrzył w ziemię. Richard był już przy nim. Obejmował
go ramieniem i coś do niego mówił.
– Ian – powiedziałem – oddaj konia stajennym i chodź do mnie. To nie ty to
zrobiłeś.
Machnął ręką z rezygnacją, tak jak przed chwilą król. Ale oddał konia i
obaj z Richardem poszli za mną.
– Albo ktoś ci ukradł strzałę przed polowaniem, albo zrobił twoje inicjały
na swojej – zacząłem.
– Nie ma szansy, Edgar – powiedział. – Rozumiem, że chcesz mnie pocieszyć.
Ale ja jestem co do strzał, kusz i łuków pedantyczny do przesady. Zawsze
wieczorem przed polowaniem przeglądam i liczę strzały. Rano jeszcze raz dla
pewności. Drzwi do sieni na noc zawsze zamykam na klucz. Ukraść mi nikt nie
mógł. Gdzieżby ktoś mógł podrobić moje inicjały? Robię je przy każdej porcji
nowych strzał w trochę inny sposób. Ta strzała była nowa. To ja ją znaczyłem.
Coś mnie musiało oślepić. Może tracę wzrok. Byłem pewien, że trafiłem tą
strzałą łanię. Widziałem, jak upadła. Może ja tracę nie wzrok, a rozum.
Zaczynam mieć halucynacje. Widziałem łanię tak jak ciebie widzę. Strzelałem
tylko raz. Wczoraj wieczorem nie piłem, bo chciałem być w formie na polowaniu.
Więc chyba to początki jakichś zaburzeń umysłowych. Inaczej tego nie da się
wytłumaczyć.
– Przywieźli ubitą zwierzynę? – spytałem. – Nie zwróciłem uwagi na inne
wozy.
– Przywieźli – odparł. – Trochę odczekali z ładowaniem, żeby nie wieźć
zwierzyny zaraz za ciałem. Ale widziałem, że kładli parę jeleni i dzika na
ostatni wóz.
– Idźcie obaj do mnie – powiedziałem zdecydowanie. – Napijcie się wina. Ja
zaraz przyjdę. Myślę, że to się jednak da wytłumaczyć. A o zaburzeniach
umysłowych zapomnij, Ian. Ty z nas trzech jesteś pod względem psychicznym
najzdrowszy.
Poszedłem pod kuchnię. Służba układała na podwórzu zwierzynę. Dwa jelenie.
Dzik. I łania. Podszedłem do martwej łani i pogładziłem płową sierść. Jakie to
ładne stworzenie. Może należałoby przestać jeść dziczyznę.
Strzała tkwiła głęboko. Zwierzę zostało trafione w serce. Wyciągnąłem
strzałę, wyjąłem lancet i zagłębiłem w ranie.
Poszedłem potem do kuchni.
– Nie wolno jeść mięsa z tej łani – powiedziałem. – Nie dawajcie go nawet
psom, ani nie wyrzućcie po prostu do lasu, bo lisy wyzdychają od tego mięsa i
będzie kłopot z futrami na zimę. Zakopcie tę łanię bardzo głęboko albo spalcie.
Zajrzałem na chwilę do kaplicy. Odmówiłem krótką modlitwę przy katafalku i
pobrałem następny potrzebny mi fragment tkanki.
Wpadłem z tym wszystkim do moich rewirów. Richard dalej obejmował i
pocieszał Iana.
– Zaraz powinniśmy mieć dowód na to, że nie zwariowałeś, Ian –
powiedziałem. – Uspokójcie się wreszcie obaj.
Wszedłem do laboratorium. Po chwili wróciłem i pokazałem im naczynia z
preparatami.
– Zabarwienie płynu wskazuje na stężenie trucizny – wyjaśniłem. – Tu jest
grot strzały, który wyjąłem z boku łani, a tu fragment tkanki z rany Erlinga.
Widzicie, że w obu naczyniach płyn jest intensywnie fioletowy. A tu grot twojej
strzały, Ian, i próbka z rany w boku łani. Tkanka z ciała łani daje zabarwienie
dużo jaśniejsze. Czarci Pazur z zatrutej strzały nie reagował z martwą tkanką
tak, jak z żywą. Grot twojej strzały prawie nie zabarwia płynu. Tylko leciutki
jasnofiołkowy odcień – bo trochę miał kontaktu z Czarcim Pazurem w ranie
królewicza, ale substancji aktywnych po śmierci ofiary prawie tam nie było.
Poza tym rana Erlinga jest na tyle płytka, że bez trucizny nie mogła spowodować
śmierci. Ktoś zabił Erlinga Czarcim Pazurem, a potem zamienił strzały. I chyba
wiadomo, kto. Przy takim mnóstwie ludzi, jak na dzisiejszym polowaniu, łatwo
się przemknąć nie zwracając na siebie uwagi. A już najłatwiej, jeżeli się
bierze udział w nagonce. Idę do króla.
Wziąłem ze sobą tylko naczynia z grotami strzał. Chyba zbyt przykro byłoby
mu patrzeć na preparaty histologiczne.
Wysłuchał mnie i znów machnął ręką.
– Ty masz zbyt bujną wyobraźnię, Edgarze – powiedział. – Jesteś bardzo
wykształcony, ale twoja wiedza pochodzi z ksiąg, sal wykładowych i
laboratoriów. Wszystko komplikujesz, doszukujesz się jakichś złożonych związków
logicznych. Wyrosłeś w oderwaniu od zwykłego życia. Czy ty w ogóle kiedykolwiek
byłeś na polowaniu? No właśnie. Nie byłeś. A na polowaniach bywa tak: jakiś
nagły ruch zauważony kątem oka, jakiś szelest, słońce w oczy, palec podskakuje
na cięciwie, i jest wypadek. Bo to był nieszczęśliwy wypadek. Daj mi spokój ze
swoimi alchemicznymi odczynnikami. Czy jest w całej Anglii ktoś, kto mógłby te
twoje hipotezy potwierdzić? Na pewno nie.
– Nie – odparłem – ale zapewniam...
– Daj mi spokój – powtórzył. – Nie męcz mnie więcej.
– Jeżeli nawet mi nie wierzysz – powiedziałem – to nie chcesz chyba
ryzykować życia młodszych synów. Im też mogą się zdarzyć nieszczęśliwe wypadki.
– Podejmę dodatkowe środki ostrożności – zapewnił. – Idź, Edgarze. Na pewno
miałeś dobre intencje, ale nie mów więcej ze mną na ten temat. Przyślij mi ojca
Arnolda. A Sleighstone’owi powiedz ode mnie jeszcze raz, że nie mam do niego
żalu. Napiszę też do jego ojca. Oni zawsze byli lojalnym i przyzwoitym rodem,
nigdy zdradziecko nie zmieniali barw.
Doznałem drugiej w życiu iluminacji. O mało nie upuściłem pojemników z
grotami strzał.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz