poniedziałek, 17 grudnia 2012

Przed świętami - z podziękowaniami



"Wuj Tarabuk kochał poezję, lecz nienawidził gramatyki. Pisał z błędami i zazwyczaj na jedno słowo dwa do trzech błędów popełniał. Wstydził się wszakże swej błędnej pisowni i twierdził, że popełnia błędy umyślnie, ażeby potem mieć sposobność i przyjemność poprawiania swych utworów. Nie zauważyłem jednak, ażeby wuj Tarabuk raz napisany wiersz kiedykolwiek poprawiał.
Wuj Tarabuk miał stolik składany, srebrny kałamarz i złote pióro... Z tymi przyborami chadzał na brzeg morza, siadał nad brzegiem i, wsłuchany w szumy morskie, pisał swe wiersze.
Pewnego razu o poranku poszedł na brzeg morza. Ustawił stolik składany, umoczył złote pióro w srebrnym kałamarzu i zaczął pisać jakiś wiersz na różowym papierze.
Pisał i pisał, skrobał i skrobał, pocił się i pocił, sapał i sapał, aż wreszcie po nieludzkich trudach i mękach ułożył wiersz następujący:

Morze - to nie rzeka, a ptak - to nie krowa!
Szczęśliwy, kto kocha rymowane słowa! 
Rymuj mi się, rymuj, drogi mój wierszyku! 
Stój w miejscu cierpliwie, składany stoliku! 
Stoi stolik, stoi, zachwiewa się nieco, 
Za stolikiem - morze, za morzem - Bóg wie co!


Napisawszy ten wiersz wuj Tarabuk odczytał go głośno i zawołał:
- Piękny wiersz! Jaki prawdziwy początek! Morze - to nie rzeka, a ptak - to nie krowa. Któż zaprzeczy prawdzie tych słów! I jaki trafny koniec! Za stolikiem morze - za morzem - Bóg wie co. Rzeczywiście, za morzem widać mgłę, a w tej mgle dal nieznaną. Jeden Bóg wie, co się w tej dali kryje.”

Tu kończy się cytat, a zaczynają życzenia świąteczne dla Was:

Piszę znad Kattegatu, drodzy przyjaciele!
Gaci tu trzeba ciepłych, a kotów niewiele.
Jeśli są – to podstępne, leśne i kosmate.
Zwykły kot nie przebywa tu nad Kattegatem.
Pomimo groźnych kotów, wichrów i burz śnieżnych
Przyjaciołom szacunek oddać chcę należny.

Uszanowanie Eli ze Wzgórza Strzelnika,
Na którym co najpierwsza rozbrzmiewa muzyka,
Gdzie każdy zabłąkany znajdzie ciepłe łóżko,
Gdzie Ela, od lat będąc dobrą wróżką,
Na göteborskim bruku daje pieśń i pieści
Każdego, kto w cudownym jej domu się zmieści.

Dziewczęta z Göteborga! Słowiki Północy!
Szczęśliwego powrotu słońca z ciemnej nocy!
Tu już trzeba się streszczać, bo problem nie lada –
Tylu wspaniałym ludziom dziękować wypada!

Jackowi, i Maćkowi, i tym Krzysiom wielu –
- tyluś Krzysiów nie ujrzał, drogi przyjacielu,
Ilum ja ich widziała w grozie i zadumie.
Lecz czego ja nie umiem, jakiś Krzyś to umie.

A na dodatek Jarek, co sądzi  z wysoka;
Ukłony przed kompetencją Krytycznego Oka!

Wiesiu z Zielonej Dróżki! Czarodziejko miła!
Gdyby nie Ty, to pewnie bym w świecie zbłądziła!
A na koniec: Milenka! Dosyć komentarzy. 
Nie trzeba komentować, bo nam to się zdarzy,
co zawsze się zdarzało... W Oslo i w Poznaniu.
Jedno pewne: Do ZOO nie chodź z balonami!

Tu przepraszam za asonans, przerywam rymowanie i kończę autentycznym cytatem z Leśmiana:

Pędź na lotnym okręcie przez morza obszary,
Zwiedzaj wyspy, półwyspy, lądy i przylądki
I najdalsze zatoki, najskrytsze zakątki.
Zwalczaj wszelkie przeszkody i wszelkie zawady!
Pędź, leć, płyń bez ustanku! Posłuchaj mej rady!
Tego ci życzy, ukłon przesyłając dworski,
Kochający się szczerze - twój druh Diabeł Morski (alias Basia).”

czwartek, 13 grudnia 2012

O czystej polszczyźnie


– O polityce dziś w żadnym wypadku nie rozmawiamy – zdecydował święty Egdar.

– Ani o historrrii – uzupełnił komtur.
– Ale o historii języka chyba wolno? – spytał nieśmiało Edzio de Saint Pierre.
– O, właśnie! – ucieszył się Richard. – Ja dziś w Internecie natrafiłem  na taki wierszyk:

 Mądrze gada, czy też plecie,
    Ma swój język Polak przecie!
    Tośmy już Rejowi dłużni,
    Że od gęsi nas odróżnił.
    Rzeczypospolitej siła
    W jej języku również tkwiła.

         Dziś kruszeje ta potęga,
         Dziś z angielska Polak gęga.
         Pierwszy przykład tezy tej:
         Zamiast dobrze jest okej!

    Dalej iść śladami tymi,
    To nie twarz dziś masz a imidż.
    Co jest w stanie nas roztkliwić ?
    Nie życiorys czyjś, lecz siwi!
    Gdzie byś chciał być w życiu, chłopie?
    Nie na szczycie, lecz na topie.

         Tak Polaku gadaj wszędy!
         Będziesz modny... znaczy trendy
         I w tym trendzie ciągle trwaj,
         Nie mów żegnam, powiedz "baj"!

    Gdy ci nietakt wyjdzie spory,
    Nie przepraszaj! Powiedz: Sory!
    A gdy elit chcesz być bliżej,
    To nie "Jezu" mów, lecz Dżizes.

         Kiedy szczęścia zrąb ulepisz,
         Powiedz wszystkim, żeś jest hepi!
         A co ciągnie cię na ksiuty?
         Nie uroda ich, lecz bjuty!

    Dobry Boże, trap się trap...
    Dziś nie knajpa już, lecz pab!

         No, przykładów dosyć, zatem
         Trzeba skończyć postulatem,
         Bo gdy język rani uszy,
         To jest o co kopie kruszyć!

    Więc współcześni poloniści
    Walczcie o to, niech się ziści:
    Żeby wbrew tendencjom modnym
    polski znów był siebie godny!
 

    Pazurami ! Wet za wet !
    Bo do d... będzie wnet...

    Post Scriptum:

    Angielskiemu nie ubędzie
    kiedy polski polskim będzie.

źródło: http://www.gay.pl/tekst.php?id=15121


I ten wierszyk mnie zainspirował do małego felietoniku. Chcecie posłuchać?

Bywalcy tawerny skwapliwie przytaknęli. Wszyscy byli zgodni co do tego, że każdy temat będzie lepszy od polityki, demonstracji oraz rzucania żarówkami w święte wizerunki.

– Zatem – zaczął Richard – wyobraźmy sobie jeden wieczór bez obcych wpływów, nie angielski, nie kreolski, ale taki czysto polski.

Umówiliśmy się z bardzo atrakcyjną (tfu! pociągającą!) osobą na romantyczną kolację (Nie! Nie wolno! Na uczuciową wieczerzę). Chcemy na tejże osobie zrobić dobre (w żadnym wypadku nie pozytywne) wrażenie, zatem zdejmujemy codzienne ubranie, nakładamy nie szlafrok ani bonżurkę, lecz podomkę, i udajemy się do łazienki. 

Póki co, wszystko dobrze (bynajmniej nie OK). Ale w tej łazience to aż strach patrzeć: na podłodze płytki (niem. Platten!), na ścianach kafelki (Kachel!), w ścianach rury (Rohren!). Same germanizmy. Nie będzie Niemiec pluł nam w twarz. Rezygnujemy z prysznicu. Oj, rezygnować nie możemy, bo to z łaciny, makaronizm paskudny. Postanawiamy, że nie będziemy się myć. Wystarczy dezodorant i woda toaletowa. Ale i z tego nie da się skorzystać. Dezodorant i wszystko, co ma coś wspólnego z toaletą, jest wykluczone (Francuzi podli!). Woda mogłaby być, chociaż jest podejrzanie spokrewniona z Wasser, wand, vatten itd., ale przecież już ustaliliśmy, że rur nie wolno używać.

Trudno. Jak się ładnie ubierzemy, to i tak się pociągającej osobie może spodobamy (Patrzcie! Całe zdanie mi się udało!). Ale ani slipek, ani bokserek, ani nawet kalesonów nie można założyć. Ohydztwo leksykalne.

Spodnie założyć można. Nawet koszulę. I pończochy, i obuwie. Niestety, krawat odpada, marynarka też. Znów Francuzi! Sweter nie do pomyślenia, smoking też wykluczony (Anglicy!). A tu grudzień, zimno... Nawet kamizelka niedozwolona. Żebym tak miał jakiś żupan... To przynajmniej byłoby na wskroś polskie i ojczyste. Ale już niczego nie nie jestem pewien. Na wszelki wypadek sprawdzę w... nie powiem gdzie, bo to też obce słowo.

Sprawdziłem. 

Tu źródło: http://pl.wikipedia.org/wiki/%C5%BBupan_(ubranie)

„Nazwa pochodzi od włoskiego giubbone, giuppone (zazwyczaj szeroki kaftan męski z grubego materiału), od guibba (kaftan, frak, kurtka wojskowa), które pochodzi od arabskiego: dżubba (spodnia szata z bawełny).”

Znaczy, nawet gdybym miał taki strój, to i tak nie mógłbym go założyć.

Na mróz mam wyjść w samej koszuli?! (dwa kolejne zdania mi się udały, ale co z tego?)

Eureka!!! Można założyć płaszcz!

Płaszcz, owszem, można, ale zawołałem „Eureka!”. To po grecku. I nawet nie wolno mi powiedzieć, że się skompromitowałem. Nie: narobiłem sobie obciachu. „Obciach” to chyba nareszcie czysto polskie?

Zresztą nie warto wychodzić. Ta osoba spodziewa się, że pójdę z nią do restauracji. Przecież nie mogę (Francuzi!). Do knajpy też nie mogę (Niemcy!), ani do pubu (Anglosasi!).

Najbliższa gospoda (a i tak nie wiadomo, czy „gospoda” albo „gościniec” są dozwolone; etymologia słowa gość jest złożona: host, ghost, gast...) jest o 15 (czego? Przecież ani nie kilometrów, ani mil... może wiorst?) stąd. Musiałbym zadzwonić (bynajmniej nie zatelefonować) po taksówkę, a to wykluczone.

Poza tym ona mogłaby zamówić kotlet (Francuzi!) albo befsztyk (Anglicy), a do niego, nie daj Boże, cebulę albo kalafiory. Znowu Włosi, ci obrzydliwi Włosi, jak włos w zupie! Jezuuuu!  Zupa to nie polskie słowo, a Jezus to już zupełnie nie!!!

***
– Pan Rysiek to jakiejś histerii dzisiaj dostał – zauważył pan Staszek. – Przecież zawsze lubił zupkę kalafiorową. A żeby u mnie włos w zupie się zdarzył, to już, proszę panów, impossible, no talk about this!

środa, 21 listopada 2012

Anielskie kłopoty



– Wstawać, pod ściany, z rękami nad głową! Ksiądz nie, świętych na razie nie ruszamy – huknął od drzwi, jak łatwo się domyślić, sierżant Serafin. Dowodzony przez niego oddział aniołów antyterrorystycznych w błękitnych kominiarkach wydawał groźne pomruki.

– Dalej, wstawać! – wrzeszczał sierżant.

– Ani mi się śni – Richard wymownie położył dłoń na rękojeści miecza. – I proszę bez hałasów, bo ma sierżant do czynienia z oficerami. W przekładzie na terminologię współczesną ja jestem kapitanem rezerwy, sir Sleighstone majorem, a komtur, zdaje się, odpowiada rangą generałowi.

– Ja mam immunitet dyplomatyczny, a mój krewniak jest biskupem – dodał z godnością hrabia Filip.

Serafinowi trochę zrzedła mina.

– Panie sierżancie, czy mógłby pan wyjaśnić na spokojnie, o o co chodzi? – spytał łagodnie święty Edgar. – Proszę siadać, przy stole łatwiej się rozmawia. Proszę coś zamówić na mój rachunek, dla aniołów też przynajmniej po piwku, zgrzali się w tych czapeczkach...

– Eheee!!! – przyznały z aprobatą anioły. Rozsiadły się przy bocznym stole i zaczęły z ulgą ściągać kominiarki.

– Piwko nigdy nie zaszkodzi – przyznał Serafin – zwłaszcza kiedy święta osoba zaprasza. Ale reszta panów niech nie zapomina, że ja tu jestem służbowo i w sprawie wagi państwowej. Tutaj żartów nie ma. Mam rozkaz zaaresztować zamachowca.

– Od którego zamachu? – zainteresował się Aslak.

– Od takiego, co go nie było – wyjaśnił sierżant.

– To ja w dalszym ciągu nie wiem, od którego – zmartwił się Aslak.

– Szukamy takiego zamachowca, co to chciał wysadzić świątynię Salomona – wyjaśnił konfidencjonalnie zniżonym głosem sierżant.

– Tu do tawerny Palestyńczycy nie przychodzą. Oni nie piją – zauważył Ian.

– To nie Palestyńczyk, tylko ksenofob i antysemita – odparł zdecydowanie Serafin. – Tacy, panie majorze, to wszędzie się gnieżdżą. A zresztą był rozkaz, żeby znaleźć zamachowca, który rekrutował uzbrojoną grupę, i żeby go szukać w tawernie, bo tu więcej niż połowa grupy zwykle jest uzbrojona. To i szukamy.

– Rrrrozkaz to rrrrozkaz. A prrewencja jest najważniejsza, sam tak zawsze uważałem – zgodził się komtur. – W takim rrazie szukajmy. Tylko że poza nami i panem Staszkiem nikogo tu nie ma.

– Był rozkaz, żeby szukać profesjonalnie. Wyciąg z akt od adiutanta samego Archanioła dostałem. – Sierżant wyciągnął zza tak zwanej pazuchy pokaźny zwój pergaminu. – Chodźcie no tu, Cherubin, bo mi tu czytać jakoś... trochę za ciemno – skinął na złotowłosego anioła w stopniu kaprala. – No, czytajcie, od samej góry, co tam stoi napisane.

Cherubin podszedł do centralnego stołu, zasalutował i wziął zwój pergaminu.

– De Saint-Pierre, Edgar – zaczął. –„ Jako siedmiolatek dokonał zamachu na kościelne okno przy pomocy kamienia. Mając piętnaście lat zaczął eksperymentować z substancjami wybuchowymi, między innymi z musującym winem. Fakty te są udokumentowane w pierwszym rozdziale książki Witraż z jednorożcem. I nawet w Internecie, pod adresem
http://nordponte.blogspot.no/2011/07/swiety-bez-aureoli.html  

Mając lat dwadzieścia...”

– Dobra, to starczy, żeby zaaresztować. Czytaj o następnym – przerwał sierżant.

– Jeszcze jeden de Saint-Pierre, ale tym razem Feliks. „Wybuchowy temperamanet, osobowość narcystyczna...”

– Jak ten Norweg. Też starczy – uznał Serafin. – Jedź dalej.

– Garrick, Filip. Ojej, tu jest dużo... Ale na czerwono napisane „Immunitet dyplomatyczny”.

– Znaczy prawdę mówił. Trudno. Dalej!

– Garrick, Roland. Panie sierżancie, tu jest z pięćset linijek, albo i więcej...

– Czytaj tylko to, co podkreślone – poradził sierżant.

– „Zamordował brata-bliźniaka i przejął po nim stanowisko kanclerza” – czytał nieco drżącym głosem Cherubin.

– Dobrze, bardzo dobrze! – pomrukiwał Serafin.

– „1400 lat pobytu w piekle. Zatrudniony był jako naczelny pirotechnik. Odpowiedzialny za ponad tysiąc wybuchów wulkanów”. Ale na końcu jest na czerwono: „Zwolniony w ramach Wielkiej Amnestii Beatyfikacyjnej. Nie może być pociągany do odpowiedzialności za wcześniej popełnione przestępstwa.”

– Ale za później popełnione może – stwierdził z satysfakcją Serafin. – Bierz się za następnego.

– von Skalholt, Ulf. „Rasista, ksenofob i homofob”. Szczegóły są na: gay.pl/tekst.php?id=13791

– Co prrawda, to prrawda. Nigdy się z Unterrrmenschami nie brratałem – zgodził się komtur. – Orrrdnung muss sein!

– Co tam jeszcze jest... Sleighstone, Ian. „Widziano go na demonstracji ubranego w zbroję i wywijającego nacjonalistycznym proporcem. Czterech jego synów to młodociani kibole. Podsumowanie: szowinista”.

– Jaki z pana Ianka szowinista? Już by mu żona dała! – włączył się pan Staszek.

– Northbridge, Richard – kontynuował Cherubin niezrażony. – „Miłośnik zwierząt, wegetarianin, artysta-malarz...”

– Drugi Hitler! – wykrzyknął z zadowoleniem sierżant. – Cherubin, dopiszcie tam na marginesie „Faszysta”!

Nagle się stropił.

– Panowie – odezwał się ponuro po chwili milczenia – was tu za dużo podejrzanych jest. Ja mam rozkaz znaleźć jednego zamachowca. No, góra dwóch.

– A ta zbrojna grupa, panie sierżancie? – zainteresował się Cherubin.

– Ech, ty młocie, na szkoleniu niczego nie zrozumiałeś? To są nasze chłopaki z ABW[1].

– Ja może naprawdę niewiele zrozumiałem, panie sierżancie, ale skoro to nasi, to czemu ich nie spytać, kto ich zwerbował, zamiast tak ganiać i jeszcze w papierach się grzebać?

– Bo zamachowiec ich zwerbował na tym... no... fejsbuku. A tam prawie wszyscy się nickami posługują. To skąd oni mają wiedzieć, kto ich do tej grupy wciągnął?

– Teraz rozumiem – zgodził się Cherubin. – To kogo aresztujemy, panie sierżancie?

Serafin głęboko się zamyślił.

– Czekaj! – odezwał się wreszcie. – O jednym nic nie przeczytałeś! O tym, tam... w tym białym pulowerku. Jak on się nazywa... Aha, Aslak Egilson.

– Egilson – powtórzył Cherubin i zabrał się za przewijanie pergaminu.

– Nic na niego nie ma, panie sierżancie – zameldował po dłuższej chwili. – Konto czyściutkie jak u Archanioła Gabriela. Zupełnie nic. Tylko ten moher... – Cherubin spojrzał z obrzydzeniem na mięciutki, puszysty sweterek Aslaka. – Ale w aktach nawet o moherze nic nie nadmieniają.

– W takim razie to on – zdecydował sierżant. – Ani jeden z tej reszty taki sprytny nie był, żeby mieć czyste konto. A my mamy aresztować zamachowca, który zamachu nie zrobił. Wstawajcie, Egilson!

– Chwileczkę, panie sierżancie – włączył się święty Edgar. – Słóweczko na osobności, jeśli łaska...

Po kilku minutach oddział Anielskiej Brygady d/s Wyjątkowych z szumem skrzydeł uniósł się z dziedzińca tawerny i poszybował w dal.

– Edgar, powiedziałeś im, że Aslak to gej, i że będą mieli kłopoty, jeżeli go ogłoszą zamachowcem, co? – dopytywał się Richard.

– To też – odparł święty. – I poradziłem im, żeby zwrócili uwagę na Kaczynskiego.

– No, nie, Edgar! – zaoponował pan Feliks. – Pan Leszek nie cierpi wybuchów, jakiś taki ma uraz...

– Powiedziałem „Kaczynskiego”, nie „Kaczyńskiego” – poprawił święty. – Chodzi o Teda Kaczynskiego. On i tak jest winny, co za różnica, jeżeli na dodatek do wszystkich zamachów, które popełnił, przyczepią się do niego o taki, którego nie było...


[1] ABW to Anielska Brygada d/s Wyjątkowych

sobota, 10 listopada 2012

O gęsi i świętym Marcinie





– Dziś nie będziemy rozmawiać o demonstracjach i polityce, a tym bardziej nie o Czterech Pancernych i trotylu – zawyrokował święty Edgar. – Jest wigilia dnia świętego Marcina i będziemy jedli gęś. Bynajmniej nie zieloną, tylko brązowiutką, kruchutką...
– Z pieczonymi jabłuszkami i czerwoną kapustką... – rozmarzył się Ian.
– I z ładnie przyrrrumienionymi karrrtofelkami... – dodał równie rozmarzony komtur Ulf.
– Do gęsi najlepiej pasuje dojrzała rioja... Panie Stasiu, ma pan rioję z Campo Viejo, z roku 1788? To był dobry rocznik, przedrewolucyjny – pan Feliks też okazał entuzjazm.
– Kochani – święty Edgar znów zabrał głos – wszystkie te szczegóły są niezmiernie istotne, ale należy zadbać również o wymiar duchowy.
– Właśnie – przytaknął Aslak. – Mógłby nam ksiądz przypomnieć żywot świętego Marcina?
– Tak, koniecznie! – zabrzmiało nieskoordynowanym chórem.

– Cóż, moi drodzy – zaczął święty – we wczesnej młodości święty Marcin przypominał Marka Winicjusza z Quo Vadis. Rzymski patrycjusz, syn trybuna, imię nawiązujące do boga wojny Marsa. Rozumiecie, Marcus, Martius, Martinus... po prostu różne formy derywacyjne. Dzięki stanowisku ojca Martinus wkrótce został oficerem. Podobno był bardzo przystojny...
– Coś dla Bazila – mruknął prawie niedosłyszalnie biskup Roland.
– Źródła milczą na temat przyczyn przejścia świętego Marcina na chrześcijaństwo – kontynuował święty Edgar. – Nie doszukałem się wzmianek o żadnej Ligii. Na moment przełomowy w jego życiu wygląda epizod wspominany w wielu legendach. Otóż Martinus spotkał pewnego razu na drodze drżącego z zimna biedaka i – ujęty współczuciem – oddał mu połowę swojego płaszcza.
– Jak to, połowę? – zdziwił się hrabia Filip.
– Przeciął swój płaszcz na pół – wyjaśnił święty.
– Toż to idiotyzm – stwierdził pan Feliks. – Czemu święty Marcin nie dał temu menelowi pieniędzy, zamiast ubranie sobie psuć?
– Bo menel by sobie płaszcza nie kupił, tylko forsę przepił – zauważył Ian.

– Ja też się nad tym zastanawiałem, proszę księdza – dodał Aslak. – Przecież w ten sposób płaszcz został zniszczony, oni obaj na pewno zmarzli do szpiku kości, i żadna z tego dla nikogo korzyść nie wynikła. Mogliby obaj okryć się tym samym płaszczem, przytulić się do siebie, cieplej by im było...

– Aslak, zachowaj dla siebie te swoje fantazje! Ksiądz i menel pod jednym płaszczem, i jeszcze jakieś przytulania! Wiesz, jak by to komentowano?! – zgromił przyjaciela komtur. Był lekko sfrustrowany faktem, że w jego wypowiedzi nie znalazło się ani jedno „rrrr”.

– Aslak nawiązuje do wizerrrrunku świętego Marrrcina pędzla El Grrreco – zawarczał przez zęby Edzio de Saint-Pierre. – Popatrzcie – kliknął na „Google Image”.

– Panowie, dosyć tych kontrowersji – zainterweniował pan Staszek, podając gęś z dodatkami. – Dajcie księdzu skończyć opowiadanie...

– Będę się streszczał – obiecał święty Edgar. – Kiedy chrześcijaństwo zaczęło zwyciężać w powoli upadającym Imperium Romanum, zaczęto się rozglądać za celebrytami, którzy nadawaliby się na... no, przynajmniej na nowych celebrytów. Święty Marcin znalazł się na tej liście. Dowiedział się o tym, uciekł – bo już wiedział, czym ta polityka pachnie – i, jak powiada legenda, udał się do małego mająteczku na wsi i ukrył się między gęsiami. Ale gęsi zaczęły gęgać, tym sposobem znaleziono świętego Marcina i uczyniono go biskupem. Stąd się wzięło semantyczne i pragmatyczne połączenie dnia świętego Marcina z gęsiami. On był pierwszym dygnitarzem wybranym przez ptactwo domowe; nie chciałbym używać stereotypowego terminu „ptasie móżdżki”.  

– Ja jednego nie rozumiem – powiedział nieśmiało Richard. – Jak dorosły człowiek, i to ksiądz, zatem ubrany w czarną sutannę, mógł myśleć, że go nie zauważą między gęsiami? 

wtorek, 6 listopada 2012

O wybuchach i poparciu dla mormona



– Widzicie, panowie, miałem rację, kiedy was ostrzegałem, żeby o Czterech Pancernych i trotylu bez potrzeby nie gadać. Lepiej nie wywoływać wilka z lasu. Sami panowie popatrzcie: na Białorusi coś wybuchło, a tego redaktora, co o materiałach wybuchowych pisał, to wywalili z roboty.
– Nie barrdzo rrozumiem – zauważył komtur. – Przecież to nie był białorrruski dziennikarz...
– To teraz nie ma znaczenia – stwierdził ze znajomością rzeczy hrabia Filip. – Zresztą facet sam sobie biedy napytał. Pisać w ogóle nie należy. Rozsądny człowiek nie pisze, tylko słucha.
– Eee, panie ministrze, to już przesada. To z czego by pan Edzio miał żyć, jakby pisać nie było wolno? Albo i pan Rysio, jemu też niezły grosik wpada za te balladki... – sprzeciwił się pan Staszek.
– Ja mówiłem o rozsądnych ludziach, nie o Edku czy Richardzie – odparł z godnością hrabia.
– A na przykład pani Asia... – nie poddawał się pan Staszek.
– O LUDZIACH mowa, nie o kobietach! – zniecierpliwił się hrabia.

– To dla odmiany porozmawiajmy o kobietach! – ożywił się Richard. – Wiecie, słyszałem, że w Ameryce coraz więcej kobiet popiera tego mormona. Tego, wiecie, co dzisiaj z Murzynem konkuruje.
– Ja tam się nie znam na kobietach, ale przecież mormoni propagują wielożeństwo... Dziwne, że kobiety popierają mormona – zauważył Aslak.
– To wcale nie takie dziwne, Aslaczku – zabrał głos święty Edgar. – Powiedzcie, chłopcy, dlaczego nie ma tu dziś Iana?
– Bo musi wyfroterować posadzki, odebrać dzieci z treningu i zrobić na kolację zapiekankę z pieczarkami – wyrecytował Richard, rzucając okiem na SMS-a.
– I jaki z tego wniosek? – spytał łagodnie święty.
– Z jedną żoną Ianowi jest ciężko, a jakby tak miał ich z pięć... – odezwał się ze zrozumieniem Edzio.
– Właśnie! – podjął pan Feliks. – Wtedy Ian dobrze, jakby raz na pół roku wyrwał się do tawerny... Zawsze by go jakaś żona pilnowała.
– On by na okrrrągło podłogi frrroterrował i prrał firranki, a żony by sobie plotkowały przy drrrinkach... – podjął komtur Ulf. – Terraz jasne, dlaczego baby popierrrają morrrmona. Donnerrrwetterrr, w życiu nie myślałem, że Murzynowi kiedykolwiek będę życzył zwycięstwa... Aż mi się czarrrno rrrobi przed oczami...
A wszystko te czarne oczy... – zanucił frywolnie Richard i pochylił się nad laptopem. – Słuchajcie! – zawołał po chwili. – Nowa wiadomość w kwestii kobiet i trotylu: jedna pani napisała, że książka pani Asi jest mieszanką wybuchową!!! Tu tak napisała, patrzcie! – Richard wskazał na ekran. – Jak myślicie, czy z tego coś złego nie wyniknie?
– Niech lepiej pani Asia nosa z tej Norrwegii nie wychyla, póki się nie uspokoi z tym trrrotylem i morrmonem – mruknął komtur i (chyba z roztargnienia) poprosił nie o Krwawą Mary, a o koktajl Mołotowa. 

środa, 31 października 2012

O przyczynach huraganu



– Roland, powiedz w tej chwili, bez krętactw, szczerze jak na świętej spowiedzi – czy ty miałeś coś do czynienia z tą Sandy? – spytał surowo święty Edgar.

Autorytet świętego był tak niepodważalny, że podporządkował mu się nawet biskup Roland (nb. dzięki interwencji hrabiego Filipa już uwolniony z ZOO).

– Sandy? – zastanawiał się biskup. – Pani Słowacka ma na imię Sally, nie Sandy, ale z nią to Ian się obściskiwał, nie ja! A jeżeli chodzi o tę sekretarkę z MSZ-u, tę, co to ma takie duże... niebieskie oczy, to i owszem, mea culpa, ale ona ma na imię Cindy...

– To ty... z Cindy?!!! – hrabia Filip spurpurowiał. – Ty rozpustniku konsekrowany!!!

– Roland, Edgarowi nie chodzi o twoje romanse, ale o huragan, który spustoszył Nowy Jork i okolice, spowodował powodzie, pozbawił ludzi prądu... – wyjaśnił Richard. – Ten huragan nazywa się Sandy.

– Ja się huraganami nie zajmowałem i nie zajmuję – oświadczył zdecydowanie biskup. – Wulkany, trzęsienia ziemi, ewentualnie tsunami, jednym słowem katastrofy związane z wstrząsami tektonicznymi – w tym się specjalizowałem w czasach przedamnestyjnych, zresztą dobrze o tym wiecie. Ale zjawiska atmosferyczne nie leżą w gestii piekła. Huragany wywołują albo śmiertelnicy, albo niebianie.

Święty Edgar przez chwilę przeglądał niebiański Internet.

– Racja, Rolek – przyznał. – W takim razie kto mógł to zrobić?
– Może pan Żeromski? – zaproponował nieśmiało Edzio de Saint Pierre. – Wiatr od morza?
– Albo pani Marynia Dąbrowska? – dołączył sie Aslak. – Wiatr w oczy? Wiecie, drugi tom Nocy i dni...
– Trzeci tom – poprawił Edzio i został zignorowany.
– Eee, zwykły wiatr to nie huragan – podjął dyskusję Ian.

Edzio zignorował kolejne zignorowanie i jeszcze głębiej się zastanowił.

– Manhattan jest w dużej mierze pozbawiony prądu, pogrążony w ciemnościach... – powiedział z namysłem.  – Może to pan Józek Conrad zawinił? Jądro ciemności?
– Jak panu nie wstyd, panie Edziu, w wiglię Wszystkich Świętych o takich rzeczach w ogóle wspominać?!! – oburzył się pan Staszek, podając wszystkim koktajle „manhattan”. – "Jądro w ciemności", tfu! A taki inteligent... – szepnął sam do siebie, wycofując się za bufet.

Delektowano się drinkami w dość ponurym milczeniu.

– Już wiem! – wykrzyknął nagle Richard. – Wiem, kto to zrobił! Czterej Pancerni i pies!!!
– Coooo?????
– Na pewno oni! Pomyślcie tylko! Tam był Wichura, a Olgierd znał się na meteorologii! I byli komunistami, znaczy, nie lubili Ameryki! Na dodatek zawsze im się wszystko udawało, jak coś chcieli zniszczyć, to zniszczyli w try miga!
– Rrracja – przyznał komtur Ulf. – Pamiętam, Donnerrwetterrr, jak te rrrosyjskie pachołki wysadziły w Berrlinie tamę i zalały metrrro, tak jak w Nowym Jorrrku...
– A Szarik nosił trotyl! – uzupełnił Aslak.
– Ciiicho, panie Aslaczku, pewnie Serafin podsłuchuje – szepnął pan Staszek.
– A niech podsłuchuje, he, he – hrabia Filip i biskup Roland roześmiali się tak diabolicznie, że Mefistofeles lepiej by nie potrafił. – My przecież mówimy o trotylu z czasów drugiej wojny światowej...

piątek, 26 października 2012

O mediach i Zaduszkach



– Z rozpędu zrobiłem dwie krwawe Mary, a tu księdza biskupa nie ma – zmartwił się pan Staszek, podając przedkolacyjne drinki.

– Właśnie, co z Rolkiem? Od przedwczoraj go nie widziałem – zainteresował się Richard.
– Wiadomości nie czytacie?! Przecież wszystkie media o tym trąbią! – odezwał się hrabia Filip. – Roland teleportował się w stanie nietrzeźwym...
– Bo to pierwszy raz...
– I popadł w kolizję z sierżantem Serafinem. W żaden sposób się tego nie udało wyciszyć. Gdyby nie był biskupem, to może jeszcze... Ale cóż, sprawa doszła do Szefa i Rolek poszedł na odsiadkę do ZOO.
– Ojej, biedaczek... Na długo? – spytał z empatią Aslak.
– Na Zaduszki go wypuszczą, moja w tym głowa! – zapewnił energicznie hrabia Filip.
– Właśnie, chłopaki, jak w tym roku spędzamy Zaduszki? – zagaił Ian. – Jedziemy znowu do Meksyku?
– Nie powinniśmy się powtarzać. To nieestetyczne – zaprotestował Edzio de Saint-Pierre. – I jakieś takie trochą głupawo sentymentalne. Wybierzmy się lepiej do Paryża. Odwiedzić Jeana i Bazila...
– Dobrry pomysł. W Parryżu jeszcze nie strrraszyłem – ucieszył się komtur Ulf.
– Przecież nie wypada – włączył się pan Staszek. – Straszyć to ksiądz komtur mógł, kiedy był, za przeproszeniem, potępieńcem. A teraz ksiądz komtur jest duszą zbawioną. Dusze zbawione nie straszą.
– To co mam, kurropatwa, rrrobić w Zaduszki?! – zdenerwował się komtur.
– Widzisz, Ulf – zaczął wyjaśniać święty Edgar – objawiać się mają prawo zasadniczo tylko święci, zatem z nas tylko ja, ale każdą zasadę można obejść. Ty i reszta chłopaków moglibyście się częściowo zmaterializować jako widma z ektoplazmy, ale do tego potrzebne jest dobre medium, albo nawet kilka mediów.
– Święta prawda – westchnął Richard. – Jako w niebie, tak i na ziemi... Bez medialnego nagłośnienia nikt człowieka nie zauważy. A artysty to już zupełnie nie.
– Przeteleportuj się po pijanemu, jak Roland, to cię zauważą! – mruknął Ian.
– Jego by i wtedy nie zauważyli, bo nie jest biskupem – stwierdził hrabia Filip.
– Chłopcy – rzekł łagodnie święty Edgar – ja nie miałem na myśli takich mediów jak prasa, telewizja i strony internetowe, tylko takie, które wywołują duchy...
– Ja tam większej różnicy nie widzę – szepnął cichutko Aslak.
– ...na przykład przy okrągłym stole... – ciągnął święty Edgar niezrażony.
– Jak kiedyś... ci... król Artur, Lancelot i ta cała zgraja? – Ian włączył się w tok rozumowania świętego. – Ciekawe, nie wiedziałem, że oni mają takie wpływy w mediach... Ale oni nas nie nagłośnią, bo boją się konkurencji.
– Słuchajcie – odezwał się Edzio – właściwie dlaczego zależy nam na tym, żeby nas zauważono? Rolanda zauważyli, i sami widzicie, jakie skutki... A Bazil, odkąd ta książka o nim i Jeanie wyszła, to nosa z kuchni nie ma odwagi wyściubić. Jean mi o tym pisał w mailu.
– Bazil przesadza, przecież tych książek pani Asi nikt nie czyta...
– A właśnie, że ktoś przeczytał! – obwieścił triumfalnie Richard.
– Przeczytała pani Milenka i pani Wiesia, a one nikomu nic nie powiedzą – odezwał się pocieszającym tonem święty Edgar.
– Nieprawda, Edgar! – zaperzył się Richard. – Jeszcze ktoś przeczytał, w Internecie jest na to dowód!
– Kto???? – rozległo się chórem.
– Nie wiadomo. I to właśnie jest straszne. Ktoś anonimowy.

Powiało grozą.

– Pan Bazilek sam sobie winny, bo czemu takie rzeczy z detalami pani Asi opowiadał? – zapytał retorycznie pan Staszek. – Pewnie się koniaczku napili, i tak od słowa do słowa – odpowiedział sam sobie. – Pan Bazilek chyba nie wierzył, że kobieta coś takiego napisze. Ale ona wstydu nie ma, całkiem jak pan Rysiek. Pewnie jej o to chodziło, żeby zaistnieć w mediach.
– Tak! Ona – hrabia Filip zniżył głos – nawet tę książkę na jednym portalu gejowskim próbuje reklamować...
– Na którym? – zainteresował się Aslak.

Hrabia szybko nabazgrał coś na serwetce i spróbował dyskretnie podać ją Aslakowi, ale sokole oko komtura Ulfa odczytało adres internetowy.

– Na tym portalu ona nie ma szans – stwierdził fachowym tonem komtur. – Tam trzeba wszystko opisywać jeszcze bardziej szczegółowo.
– Zgadza się – potwierdził Edzio, któremu również udało się rzucić okiem na serwetkę. – W narracji skierowanej do tej grupy odbiorców frekwencja konkretnych terminów anatomicznych i fizjologicznych powinna być znacznie wyższa. Styl pani Asi nie jest wystarczająco klarowny.
– Panowie, jak Szefa kocham, skoro tam jest opisane, jak pan Jeanek z panem Bazilkiem biegają na golasa w biały dzień, to dla panów to nie jest klarowne?! Mnie się przy tym czytaniu flaki przewracają! – pan Staszek z hukiem postawił na stole wazę z flaczkami, a Ian ją na wszelki wypadek podtrzymał. Na szczęście nie przewróciła się. – A w ogóle o czym mieliście panowie zamiar dyskutować, bo chyba nie o tej, tfu, powieści?
– O Zaduszkach – przypomniał uprzejmie Richard.
– Otóż to. Panowie to nawet z Zaduszek burd... – o, przepraszam – „zamtuz” potrafią zrobić – burknął pan Staszek i udał się na zaplecze.
– Nie my jedni, panie Stasiu – rzucił w ślad za nim hrabia Filip.

piątek, 12 października 2012

Kiciuś a nagroda Nobla


Za pośrednictwem mojej przyjaciółki Eli dowiedziałam się o reakcji Kiciusia na decyzję podjętą wczoraj w Oslo.

Cytuję (bsb.nla.se):

"Gdyby 930000 euro nagrody podzielono między obywateli Unii to wyszłoby mniej niż 0.002 euro na głowę.
Do nagrody Nobla nominowani byli tacy ludzie jak Benito Mussolini, Adolf Hitler, Wojciech Jaruzelski czy Józef Stalin. Heil nagroda Nobla!!!!"


Jeszcze dziwniejsza tajemnica Nobla




– Chłopaki – sapnął Ian, z lekka zachlapując laptopa i obrus doskonałym bigosem pana Staszka – dużo cudów widzieliśmy, ale takiego to nie. Pani Asia dostała Nobla.

– Chyba nie za tę książkę o mnie?! – zaniepokoił się hrabia Filip. – Toż to byłby wstyd na cały świat widzialny i niewidzialny. Do dymisji bym musiał się podać.

– Za takie rzeczy, jak te, które masz... hmmm, miałeś... na sumieniu, Filipku, nikt się teraz nie podaje do dymisji – uspokoił hrabiego świąty Edgar. – Ale to nie ta książka. To ta o Bazilu.

– Przecież jej jeszcze nikt poza nami nie czytał!

– To i co? Właśnie za takie książki nagrody się daje! Jakby każdy książkę czytał, toby się zdewaluowała!

– Chodzi o nagrodę pokojową, a nie literacką – wyjaśnił Edzio. – Tym razem wszyscy ją dostali, nie tylko pani Asia. Wszyscy w Europie. Opócz Norwegów.

– Frrrajerzy z tych Norrrwegów... A ci inni w Europie, poza Norwegami, to dostali tyle samo, co przedtem ten Murzyn dostał? Jasne, że nie! Donerrwetterrr, dyskrrryminacja!

– I dewaluacja!

– Ciiicho, proszę księdza komtura, proszę księdza biskupa; lepiej takich słów nie wymawiać, i w ogóle się nie denerwować, bo się przypadkiem salaterka z bitą śmietaną przewróci na kolana i będzie gorszy kłopot niż z tymi Noblami – zauważył pan Staszek, podając szarlotkę ze wspomnianą bitą śmietaną.

– Ale jednak przyjemnie, że noblistka o nas napisała – stwierdził Richard ignorując sprawę śmietany. – Tu macie link do książki:

– Bazil ślicznie wygląda na tej okładce... – rozmarzył się Aslak, a Edzio de Saint-Pierre dyskretnie, acz dotkliwie kopnął przyjaciela w kostkę.

Pan Stasio podał kolejną salaterkę z bitą śmietaną.

wtorek, 9 października 2012

Reklama nowej powieści


To jest fragment nowej powieści: (proszę nie zapominać o linku):


Mija miesiąc za miesiącem. Żyję jak w moich chłopięcych marzeniach, głównie dzięki posagowi Elżbiety, ale kancelaria też się rozkręciła. Mam tak zwaną dobrą klientelę, moje nazwisko przyciąga bogatych snobów. Tak jak przyciągnęło Elżbietę. Kancelarię mam w centrum, przy Place de la Taconnerie, ale mieszkamy w ładnej willi na przedmieściu. Tu byłoby dość miejsca i dla ojca, i dla Bazila.

Przed świętami zawsze jest dużo pracy, trzeba oczyścić biurko z zaległości, dopilnować przesłania kurtuazyjnych życzeń i upominków. Zasiedziałem się do późnego wieczora. Uprzedziłem w domu, że nie wrócę na kolację. Zdecydowałem, że nie będę brał dorożki, przejdę się. Miasto tak ładnie wyglądało okryte pierwszym śniegiem. Na ulicach pusto, wszyscy zajęci przedświątecznymi przygotowaniami. Po kwadransie trochę zacząłem żałować decyzji o spacerze. Nie doceniłem mrozu. Ręce mi grabiały. No, ale już niedaleko. Przejść przez most na Rodanie, a potem już tylko parę przecznic.

Na moście dobiegły mnie dźwięki ustnej harmonijki. Skąd ja znam tę melodię? Dużo ten żebrak w taki wieczór nie zarobi, pomyślałem. Trzeba mu dać parę groszy, żeby miał na nocleg, bo zamarznie. Rozejrzałem się. Nikogo nie było widać. Harmonijka ucichła, teraz ktoś nucił na tę samą melodię. Z trudem rozróżniałem słowa:

Ja kocham go, czy chce, czy nie...
Za porucznikiem de Saint-Pierre,
Ja pójdę tam, gdzie chce, gdzie chce i nie, i nie, i nie...

Ja kocham go, czy chce, czy nie...
Za porucznikiem de Saint-Pierre,
Ja pójdę tam, gdzie chce, gdzie chce i nie, i nie, i nie...

Bo mój pan to porucznik de Saint-Pierre,
I ja go kocham, wie, czy nie...

Piosenka urwała się i rozległ się głośny kaszel. Zbiegłem z mostu i wpadłem między filary. Właściwie chciałem mu nawymyślać od idiotów, ale tylko go mocno objąłem. Dopiero po dłuższej chwili zacząłem go obrzucać inwektywami. Kiedy sobie uświadomiłem, że powinien być zimny jak sopel lodu, a nie gorący jak krata przed kominkiem.

– Przecież o tej porze nie pchałbym się komuś do domu – powiedział. – Jeszcze tak przed świętami. Myślałem, że może cię zobaczę przez okno. Ale ciebie nie było, a nie chciałem się za długo tam kręcić.

– To czemu, durniu, nie poszedłeś do Gothardów? – spytałem. – O każdej porze by cię wpuścili. W taką noc zamarzłbyś pod tym mostem.

Mnie właściwie o to chodziło – odparł niewyraźnie. Oczy miał błyszczące i nie całkiem przytomne. – Niby nieźle sobie w Paryżu radziłem. Nie jako dziwka. Pracowałem w całkiem porządnej knajpie. Ale musiałem w końcu spojrzeć prawdzie w oczy. A prawda jest taka, że ja bez ciebie nie potrafię żyć, Jean. Wiem, to brzmi okropnie patetycznie, ale... nie potrafię. Chciałem cię jeszcze raz zobaczyć. Przez okno... – znów się rozkaszlał.

Podparłem go i zarzuciłem sobie jego rękę na ramiona, bo nie mógł ustać na nogach. Jak na dziedzińcu koszar pod Barceloną.

– Znalazłeś mnie –  mówił coraz bardziej niewyraźnie. –  To... te pierścienie... bizantyjskie...

poniedziałek, 8 października 2012

Jeszcze jeden TMS



07.08/15.00

Sztokholm. „Jesus Christ Superstar” w tłumaczeniu i reżyserii Oli Salo; tłumaczenie miejscami chwiejne, ale całość dobra. Ola Salo tak się całuje z Judaszem, że Bazil by im pozazdrościł.

Jesienna podróż Pani Asi „do kraju tego...”

Poniżej zapis TMS-ów od p. Asi do jej ulubionego bohatera, sir Richarda Northbridge.

30.09/08.00
Jadę do Wawy, najpierw z Kristiansand pociągiem do Oslo, potem norwegian.com do Bergen, stamtąd na Okęcie. Prześledź trasę na mapie. Tak było najtaniej. Nara!
30.09/20.50
Okęcie, Forex. Kupiłam 700 zł za 770 zł. Kartą można płacić, ale pani w okienku pisze w brulionie. Zajrzałam ukradkiem. Miała w brulionie narysowaną tabelkę i pisała dużym długopisem.
30.09/21.40
Krakowskie Przedmieście, Dom Literatury. Zakaz palenia w budynku. Na każdym piętrze popielniczki, używane intensywnie. Pokój zamówiłam przez Internet, ale pani pisze dużym długopisem w brulionie.
30.09/21.45
W dalszym ciągu Dom Literatury (jakbyś nie wiedział, to taki hotel, gdzie nikt nie wie, że ja książki piszę). Dostałam pokój na trzecim piętrze. Pani (ta od brulionu) powiedziała, że winda jedzie, kiedy guzik jest wciśnięty. Trzeba cały czas przyciskać guzik. Richie, ja się boję.
30.09/22.00
Dojechałam na trzecie piętro. Przyślij mi jakąś balladę.
1.10/2.10
Są demonstracje i budowa metra.
1.10/12.15
W alternatywnym centrum kultury w Warszawie można zamówić „omlet z kabanosem pikantnym albo nie”.
2.10/12.15
O mało nie doszło do kolizji pociągu z TIR-em. Byłam u stomatologa. Stomatolog proponował podczas zabiegu przerwy na papierosa.
8.10/12.15
„Szczęściarze” ukażą się wkrótce... Tak przynajmniej obiecało wydawnictwo.