piątek, 11 maja 2012

Dodatek do "Monady": Zagubiony pierścionek


Ten dodatek do poprzedniego opowiadania dedykuję:

-  Re-Eunice - z podziękowaniem za to, że podtrzymywała i podtrzymuje mnie na duchu w trudnych chwilach, i że pisze tak przemiłe i piękne komentarze, po których zabieram się do pisania, choćbym nie wiem jak była zdeprymowana;

- Jam-bye'owi, który już dobrze będzie wiedział, za co ta dedykacja, jeśli przeczyta. A jeśli nie chce czytać, bo to b. sentymentalne, to cóż... niech sobie zamiast czytania wspomni mniszki-brudnice (przepraszam za tajemnicę  ;-) 


Zagubiony pierścionek


Wspomnienia z wczesnego dzieciństwa to strzępy, migawki, w których na ogół widzimy rzeczy nieważne i pozbawione dramatyki – jeśli je oceniać z perspektywy dorosłego człowieka. Kolorowe jesienne liście chrzęszczące po butami i błyszczące kasztany na ścieżce; szary kot na murku i gromadka żółtych kurczątek na podwórzu; chwila strachu w nocy, kiedy na drzwiach szafy zobaczyło się straszny cień przypominający rogatego diabła, a potem okazało się, że to tylko cień kaktusa w doniczce... Nie sposób tych wspomnień umiejscowić w czasie, dlatego tak trudno ustalić, w jakim wieku zaczynamy naprawdę pamiętać własne życie.

Jako dorośli zresztą też pamiętamy tylko strzępy, różnica polega na tym, że umiemy je ułożyć na linii czasu; wiemy, co było przedtem, co potem. Ale nigdy nie udaje się nam zapamiętać całego dnia, nawet jeżeli sumiennie prowadzimy pamiętnik (czego ja do tej pory nie robiłam). Nie pamiętamy w całości nawet ważnych dni, takich jak dzień, w którym ktoś nam wyznał miłość, kiedy wzięliśmy ślub, kiedy urodziło się pierwsze dziecko; pamiętamy tylko fragmenty, wycinki. Dlatego takie osobliwe jest, że jeden dzień mojego życia zapamiętałam prawie od początku do końca, w każdym razie od wczesnego ranka do podwieczorku.

Byłam w tym dniu bardzo mała, miałam trzy lata i cztery miesiące. Zatem nie osiągnęłam wtedy jeszcze wieku, w którym mogłabym dumnie zadeklamować: „Mam trzy latka, trzy i pół, sięgam głową ponad stół...”. Dwóch miesięcy brakowało.

Psychologicznie to zupełnie nieprawdopodobne, że tyle pamiętam, a jeszcze bardziej nieprawdopodobne jest to, że tak dokładnie zapamiętałam prowadzone w tym dniu rozmowy, i że w ogóle w tego rodzaju rozmowach mogłam uczestniczyć. Wiem, że ludzie często uznają usłyszane od starszych opowieści o swoim dzieciństwie za swoje własne wspomnienia, ale mnie nie miał kto o tym dniu opowiedzieć.

Nie widzę innego wyjaśnienia niż to, że jakimś – nieznanym współczesnym psychologom  – cudem wydoroślałam na jeden dzień, a potem znów pogrążyłem się na kilka lat w rozświetlane od czasu do czasu barwnymi migawkami mroki półświadomej dziecinnej egzystencji.

Ten dzień zaczął się kolorowo. Budzę się, najpierw widzę moją różową kołderkę  w zielone koniczynki, a potem podnoszę oczy. Wysokie okno jest wypełnione jasnym błękitem. Dziś nie będzie padać! Będzie można pojechać nad morze! Ale trzeba sprawdzić, czy na pewno jest słońce!

W nocnej koszulce i porannych pantofelkach wybiegam do ogromnej, sklepionej sieni. Drzwi na dziedziniec na szczęście są uchylone. Jest słońce! Na dziedzińcu już stoi zaprzężona bryczka. Ojej! Więc mademoiselle Lilianne też wcześnie wstała i uznała, że trzeba się wybrać na spacer nad morze!
Zawracam i pędem biegnę przez sień. Wpadam na kogoś. Podnoszę głowę. To Julka, niesie stos świeżo wyprasowanej bielizny.
– Julciu, Julciu, proszę mnie ubrać i uczesać! Szybciutko, Julciu!
– Nie teraz, Ewuniu, co tu Ewunia robi? Proszę wracać do łóżeczka!

Julka niezbyt grzecznie mnie odsuwa i skręca w boczny korytarz.

Tupię za złością nogą, chociaż to brzydko. Co tam! Sama się ubiorę! A warkoczyków wcale nie trzeba codziennie zaplatać!

Głupie guziki krzywo się zapinają, ale za trzecim razem daję sobie radę. Biegnę do pokoju mojej bony.
Mademoiselle też jest już ubrana. Wkłada stos świeżo uprasowanych rzeczy do kufra, zatrzaskuje wieko. Wszyscy dziś są zajęci bielizną!
– Mademoiselle Lili! – wołam. – Bonjour! Sama się ubrałam! Pojedziemy po śniadaniu nad morze?
Non, ma chère... – panna Lili ociera oczy chusteczką, dlaczego? Czy ma katar?
– Muszę jechać dokąd indziej... – mówi zza chusteczki. – Adieu, mon enfant...

Do pokoju wpada lokajczyk, chwyta kuferek i wybiega. A panna Lili bierze torebkę i pudło na kapelusze. Przechodząc całuje mnie w czoło.
– Nie wychodź za mną, dziecinko – dodaje. Słychać stuk jej obcasików na kamiennej podłodze sieni.
Właśnie, że wyjdę! Ale tak, żeby mnie nie zobaczyła! Chowam się w załomie bramy.

Przy bryczce stoi wujek i rozmawia z panną Lili. Całuje ją w rękę i pomaga jej wsiąść. Potem: klipp, klapp – końskie kopyta stukają po kamieniach.

Że też mademoiselle akurat dziś musiała się wybrać z wizytą! Ale przecież Julka może ze mną pójść na plażę. To nie tak daleko, nie trzeba koniecznie jechać bryczką!

Julka znów zajęta jest prasowaniem.
– Niech Ewcia nie marudzi, tylko grzecznie zje śniadanie i idzie się pobawić w ogrodzie! – fuka na mnie.

Wracam do swojego pokoju, siadam przy stoliku, na którym stoi taca ze śniadaniem, i usiłuję być grzeczna. Ale w mleku są obrzydliwe kożuchy, a rogalik jest suchy, zapomnieli podać masło! Nikt się o mnie nie troszczy! Dosyć tego! Sama pójdę nad morze!

Zakładam buciki i kapelusik, biorę wiaderko, w którym jest łopatka i foremki na babki z piasku, i ruszam przez sień. I znowu wpadam na Julkę!
– Co dziś Ewunia wyprawia?! – krzyczy na mnie i podnosi mnie z podłogi. Z całych sił walę ją w ramię wiaderkiem.
– Głupia jesteś! Wszyscy jesteście głupi!!! – wrzeszczę.
– Jak tak można! – woła Julka i daje mi klapsa. Wrzeszczę jeszcze głośniej.

Nagle pojawia się wujek.
– Co tu się dzieje, do wszystkich... duchów niezbawionych? – pyta zirytowanym głosem. – Cały zamek się trzęsie w posadach!

Cichnę. Przy wujku nie mam odwagi krzyczeć. On jest dobry, ale... jakoś mnie onieśmiela. Bo on jest ważny. Najważniejszy w domu. I prawie zawsze zajęty, nie wolno mu przeszkadzać. Nawet, kiedy tylko pali cygaro i patrzy przed siebie, to jest zajęty.
– Bo, proszę jaśnie pana, Ewcia dziś to całkiem nieusłuchana. Wszystkim się plącze pod nogami i marudzi, żeby nad morze... A kto dziś by do tego głowę miał...
– Ja z nią pojadę – mówi wujek. – Ale tylko jeżeli przestaniesz krzyczeć, Ewa, i umyjesz buzię, a przedtem przeprosisz Julię. Nie wolno tak mówić do Julii, ani do nikogo!
– Przepraszam, Julciu – mówię nie zastanawiając się. Bo nad czym innym się zastanawiam. Wujek zabierze mnie nad morze? Przecież on nigdy nie chciał tam jeździć! Parę razy zabierał mnie na spacer, w bryczce, na koniu, a raz nawet na rowerze – to było najlepsze! – ale kiedy pytałam, czy możemy pojechać nad morze, to zawsze mówił „Nie!” i robił się zły. Albo smutny. Jedno od drugiego czasem trudno odróżnić.
– Julio – dodaje wujek – proszę nam przygotować koszyk z jakimś zimnym prowiantem zamiast obiadu. Wrócimy dopiero na podwieczorek. I proszę już się nie gniewać na małą. Przeprosiła.
– A kto tam by się gniewał – mruczy udobruchana Julka. – Wszyscy teraz z nerw wychodzą, co dziwnego, że dziecko też...

Jedziemy na rowerze! Na bagażniku jest piknikowy koszyk, ręczniki i koc. Wujek jedną ręką trzyma kierownicę, a drugą przytrzymuje mnie za ramię. Drzewa po obu stronach dróżki zlewają się w zieloną ścianę, wiatr łaskocze mi uszy i policzki. Ale przed wydmami trzeba zsiąść z roweru, bo ugrzązłby w piachu. Przez wydmy trzeba przejść na piechotę. Uff, jak gorąco!

Mademoiselle pozwalała mi na plaży zdejmować buciki i pończoszki, i brodzić w wodzie. Ale wujek mówi, że mogę nawet zdjąć sukienkę, bo tu nikt nie przychodzi i nie patrzy.

Ale przyjemnie! Rozbieram się do majteczek, a wujek też. Chociaż nie wolno mówić „majteczki”. Panna Lili kazała mówić „in-eks-pry-ma-ble”, ale to takie strasznie trudne słowo...

Wujek bierze mnie za rękę i przeskakujemy przez fale. Biegniemy coraz dalej! Woda sięga mi już prawie po szyję! Wujek trzyma mnie za obie ręce i rzuca mnie na fale, kiedy najwięcej jest na nich piany, i biegnie, ciągnąc mnie za sobą.
–  Pływam! – wrzeszczę. – Pływam!

Wujek wcale się nie gniewa, że krzyczę wniebogłosy. Śmieje się.
– No, prawie pływasz – mówi. – Teraz udawaj, że jedziesz na rowerze!

Zawzięcie przebieram nogami, a wujek na chwilę puszcza moje ręce. I wcale nie tonę! Pływam!

Na plaży bawimy się w berka. Kucanego. Wcale nie jest łatwo dać mi „berka”, bo mam bliżej do piasku i kucam szybciej, niż wujek. Jeszcze raz idziemy się wykąpać. A potem jemy obiad, zupełnie inny, niż zwykle. Pieczony kurczak i kanapki z ogórkiem. Piasek przy tym trochę skrzypi w zębach, ale to wcale nie szkodzi. Pijemy lemoniadę z butelek, które przedtem zakopaliśmy w mokrym piasku tuż przy brzegu, żeby je woda ochłodziła. Na deser mamy słodkie bułeczki z jagodami.
– Popływamy jeszcze? – pytam.
– Później. Tak zaraz po jedzeniu nie wolno pływać, brzuch od tego może rozboleć – mówi wujek. – Wiesz co? Zbudujmy zamek.

Dzisiaj wujek w ogóle nie wygląda na ważnego i smutnego pana. Lepiej mi się z nim bawi niż z Heniem w Królewcu, bo Henio to mnie czasem szczypie. I takiego zamku Henio nie potrafiłby zbudować.

Zamek wygląda prawie tak, jak nasz zamek w Rotherburgu, ale jest lepszy, bo ma głębszą fosę, i mury ozdobione muszelkami, i zwodzony most z patyczków. Wujek mi tłumaczy, że taki most był potrzebny, kiedy pod zamek podchodzili wrogowie. Podnosiło się go, żeby ci wrogowie nie weszli do zamku.
– Bawimy się, że idą wrogowie? – proponuję.
– E, nie. Mogliby nam zniszczyć zamek – mówi wujek. – Lepiej zróbmy ogród.

Sadzimy drzewka z patyczków i wodorostów na podzamczu. Wujek wyciąga z kieszeni żakietu notesik, wyrywa z niego kartkę i robi z niej flagę z trochę niezgrabnym, ale uśmiechniętym lwem. Zatyka ją na patyczku na najwyższej wieży zamku.

Zaraz potem zrywa się wiatr; nasza flaga pięknie na nim łopocze, ale wujek uznaje, że pora wracać. Nie sprzeciwiam się, bo rzeczywiście robi się zimno.
– Mogę z tobą zjeść podwieczorek? – pytam. Zwykle jadłam w moim pokoju albo w pokoju mademoiselle, ale jej przecież dziś nie ma.
– Dobrze – mówi wujek. – Idź się przebrać.

Kiedy wracam w czystej sukience, wujek już wcale nie jest wesołym chłopcem, podobnym do mojego kolegi Henia. Jest znów smutnym panem, pali cygaro i patrzy tak, jakby mnie w ogóle nie było. On chyba tylko nad morzem umie się bawić.
– Jutro też pójdziemy nad morze? – pytam.
– Nie. Jutro wyjeżdżam. Jadę na wojnę, Ewuniu.

Zamieram.
– To do nas przyjdą wrogowie? Zniszczą nam zamek?
– Nie – wujek się nareszcie uśmiecha. – Dlatego muszę jechać. Żeby nie przyszli. Muszę im te niemądre pomysły wybić z głowy i tak ich nastraszyć, żeby wrócili do siebie.
– To nakrzycz na nich, żeby się bardzo przestraszyli! – wołam.
– Postaram się – mówi wujek. – Teraz już idź do Julci.

***
Do tej pory nie pojmuję, jak mogłam ten dzień tak dokładnie zapamiętać. Jak wspomniałam, wróciłam po nim do dziecinnej nieświadomości.

Kiedy usłyszałam, że wujek Albert „padł na polu chwały”, zupełnie to na mnie nie zrobiło wrażenia. „Padł” znaczyło dla mnie „upadł”, „ przewrócił się”... Słowa „zginął” też nie rozumiałam. Wydawało mi się podobne do „upadł”. Tak jak mnie kiedyś pierścionek upadł za komodę, i dopiero przy wiosennych porządkach się odnalazł...






środa, 9 maja 2012

Ze świata monady (część 12, ostatnia)


Decyduję się już dziś opublikować zakończenie, żeby nie zostawiać moich najwierniejszych czytelników w niepewności. Muszę przyznać, że z pewną przykrością żegnam się z moimi bohaterami...


Udało się. Mam bilet na dziewiczy rejs największego i najelegantszego parowca na świecie.

Teraz jeszcze tylko depesza do Alberta, a jutro rano w drogę! Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Pierwszy raz od miesiąca jestem w doskonałym humorze i patrzę na świat z optymizmem. Bo znów mam motywację do działania. Chyba zdążę się w tym Southampton zaopatrzyć we frak i trochę innych przyzwoitych ubrań. Nie mogę podróżować luksusowym parowcem z jedną zmianą bielizny i szczoteczką do zębów w bagażu.

Naprawdę ciekaw jestem tego „Titanica”!

***
Płynę, rozgarniając morską wodę zdecydowanymi ciosami ramion. Trzeba poruszać się szybko, bo woda jest bardzo zimna. Ale może to tylko pierwsze wrażenie? Pewnie zaraz się rozgrzeję.

Wokół cisza, ustały krzyki przerażenia. Nad niezatapialnym transatlantykiem już zamknęły się fale. Skoczyłem do wody we właściwym momencie, zdążyłem oddalić się na bezpieczną odległość od tonącego giganta. Ci biedacy, którzy wahali się parę minut dłużej, nie mieli już żadnych szans.

Zdaje się, że zanim skoczyłem, to znów przypadkiem uratowałem jakiegoś dzieciaka. Taki mój los, ciągle mi gówniarze stają na drodze. Przerażony tłum rozdeptałby malca, gdybym go nie podniósł. Owinąłem dziecko moim frakiem i wcisnąłem je w ramiona jakiejś kobiecie, wsiadającej do ostatniej szalupy. Mam nadzieję, że maluch w niej za bardzo nie zmarznie. Chyba nie, bo robi się coraz cieplej.

Tu i tam widać kołyszące się latarnie łodzi ratunkowych. W regularnych odstępach czasu rozlega się odgłos gwizdka, a po nim monotonne nawoływanie: „Is anybody alive here? Anybody alive?...”
Jestem jak najbardziej alive, ale ani mi się śni odpowiadać! Od prawie trzech lat nie pływałem... Nie mam najmniejszego zamiaru przerywać pływania teraz, kiedy już wcale nie marznę! Chciałbym się oddalić od tego zamętu, tych gwizdków i nawoływań... i od tych upiornych, zesztywniałych twarzy w wodzie, nad kamizelkami ratunkowymi.

Więc płynę, szybko, energicznie. Potem kładę się na plecach i odpoczywam, kołysząc się na falach. Spod wpółprzymkniętych powiek przyglądam się drgającym na wodzie odblaskom słońca. Bo noc się skończyła i słońce tak przyjemnie ogrzewa mi twarz.

Trochę szerzej otwieram oczy. Słońce nad oceanem wydaje się o wiele większe i jaśniejsze niż nad Bałtykiem. A mimo to mogę w nie patrzeć, wcale mnie nie razi! Malajowie nazywają słońce „okiem dnia”. Ono jest właśnie jak oko jakiegoś życzliwego olbrzyma. Jestem sam, ale zdaje mi się, że czuję jakąś miłą, przyjazną obecność...

Płynę dalej. Widzę plażę i wydmy, zupełnie blisko. Ale nie będę jeszcze wychodził na brzeg, bo wcale nie odczuwam zmęczenia. Jak przyjemnie jest w tej ciepłej, łagodnie falującej wodzie! Od czasu do czasu nurkuję i przyglądam się podmorskim cudeńkom. Takich śmiesznych rybek i dziwacznych krabów nigdy przedtem nie widziałem! I tak długo mogę przebywać pod wodą... Jest kryształowo przejrzysta. Ma barwę i zapach wody morskiej i leciutko jest się na niej unosić, ale wcale nie jest słona. Pewnie jakiś szczególny morski prąd właśnie tędy przechodzi.

Nie wiem, ile czasu minęło od katastrofy „Titanica”. Nie sposób określić pory dnia. Słońce chyba przesuwa się po nieboskłonie, ale wcale nie ma zamiaru zachodzić.

Już rozumiem. To jest wieczność. I wcale nie jest przerażająca.

Nagle zaczynam odczuwać niewyjaśniony niepokój. To nie lęk przed wiecznością, to coś innego, zupełnie innego... Słońce jest nadal wysoko, ale zmieniło barwę na czerwień zachodu. Ten kolor  ma coś wspólnego z moim niepokojem. Czuję, że powinienem wyjść na brzeg.

Teraz biegnę plażą, ciepły wiatr osusza moje ciało. Mimo niepokoju cieszę się z dotyku sprężystego, wilgotnego piasku i z pieszczot co śmielszych języczków fal.  

Nagle... naprzeciw mnie biegnie... Albert! To znaczy, usiłuje biec. Zatacza się, traci równowagę, przyklęka na jedno kolano, potem z trudem się podnosi i znów próbuje biec mi naprzeciw. Jaki on jest okropnie brudny! Cała twarz umazana błotem, na poszarpanym szarym mundurze też bryzgi błota. Promienie słońca barwią niektóre z nich na czerwono.

Usiłuję przyspieszyć, ale powietrze wokół mnie zaczyna gęstnieć, stawia mi dużo silniejszy opór niż woda. Z całej siły rozgarniam je ramionami. Albert wyciąga przed siebie ręce jak ślepiec. Znów chwieje się na nogach. Dobywam wszystkich sił i... niewidzialna bariera ustępuje. Dobiegam do Alberta, ale za późno, żeby go podtrzymać.

Teraz nie widzę morza ani wydm. Widzę tylko mojego brata. Leży przede mną w kałuży błota zmieszanego z krwią. Klękam przy nim.
Jego tors i brzuch to jedna wielka, ohydna rana. Strzępy mięśni i wnętrzności pomieszane z błotem. Ale oczy Albert ma zupełnie przytomne.
– Boli – stwierdzam, bo pytanie byłoby najgłupszą rzeczą na świecie. I niewybaczalną.

Albert mruga. Jeden raz. Bezradnie biorę w dłonie jego głowę. Nie wiem, co robić...
– Ty tu jesteś? Ludwik, czy ty tutaj naprawdę jesteś?

Albert nie mówi tych słów, bo mówić nie może. Z ust sączy się strużka krwi, torując sobie drogę przez błoto. Ale słyszę jego myśli. Zupełnie wyraźnie.
– Jestem tutaj. Ich bin hier – odpowiadam.

I wtedy moją głowę przeszywa krzyk, potworny, rozpaczliwy krzyk zmaltretowanego mózgu, krzyk spoza wyobrażalnej granicy cierpienia:
– Zabierz mnie!!! Zabierz mnie stąd, zabierz mnie!!!
– Już – szepczę. – Już idziemy, kochany, już...

Biorę go ostrożnie na ręce. Chyba nie mogę mu sprawić większego bólu niż ten, który i tak czuje. Cofam się, bo przypomniała mi się niewidzialna bariera. Chcę, żeby natrafiła na moje plecy, a nie na ten biedny, drżący krwawy strzęp, który kiedyś był pięknym ciałem mojego brata.

Ale tym razem powietrze prawie wcale nie stawia mi oporu.
– Już, już – powtarzam. – Obmyję cię z tego błota. Wiesz, ta woda wcale nie jest słona...

Słone są za to łzy, których mam pełne gardło.

Fale zachowują się jak rozumne, czułe i życzliwe stworzenia. Delikatnie zmywają z Alberta krew i brud.  Znikają też strzępy munduru i nawet zabłocone oficerki... A potem pod dotknięciami fal te jego potworne rany zaczynają się zmniejszać, zabliźniać... Nie, właściwie nie zabliźniać, bo nie pozostają po nich nawet najlżejsze blizny. Albert znów wygląda tak, jak kiedyś na plaży w Rotherburgu. A woda wokół niego jest na powrót kryształowo czysta, nie ma w niej śladu po tym, co ze sobą zabrała.

Przepełnia mnie nieskończona radość. I cieszę się też z tego, że ten ocean jest nieskończony. Bo jego woda długo jeszcze będzie potrzebna wielu, wielu innym chłopcom w mundurach.

Stoimy obok siebie w promieniach słońca. Przybrało swą zwykłą, jasną i pogodną barwę.
Albert rozgląda się z uśmiechem.
– Jak tu cudownie...
– W Prusach też było pięknie – dodaje po chwili trochę drżącym głosem. – Ale nigdy więcej nie będzie tam tak, jak było. Nie tylko w Prusach, ale w całej Europie. Tyle, tyle okropnych rzeczy tam się jeszcze wydarzy... Ja to wiem, chociaż nikt mi tego nie mówił. Ludwik, dlaczego tak musi być? – patrzy na mnie z dziecinnym zdumieniem. – Dlaczego?

Obejmuję go i przytulam.
– Nie wiem – szepczę mu do ucha. – Ale nie myśl o tym. Nie warto. Powiedz sobie, że nic się nie stało. Nic się nie stało, zupełnie nic się nie stało...

Ze świata monady (część 11)


– Przepraszam – pisze Maria. – Za wczoraj i za wszystko.
– Ja też przepraszam, że tak na ciebie nawrzeszczałem – Albert poklepuje ją po ręce. – Za bardzo się uniosłem. Znasz mnie, wiesz, że łatwo wpadam w złość, ale i szybko mi przechodzi. Między nami zgoda?

Maria kiwa głową.
– Ludwik, dalej się gniewasz? – pyta.

Wpatruję się w filiżankę z kawą. Wolałbym pić kawę przez słomkę, tak jak kiedyś. Przyzwyczaiłem się. Ale gdybym poprosił o słomkę, to sam sobie bym udowodnił, że rzeczywiście jestem w depresji.
– Nie, nie gniewam się – odpowiadam, kiedy Maria już straciła nadzieję, że się odezwę. – W ogóle się nie gniewałem, tylko było mi przykro. Teraz chciałbym zaproponować, żebyśmy przestali rozgrzebywać stare sprawy i zaczęli patrzeć w przyszłość, bo inaczej chyba zwariuję. Kiedy byłem sparaliżowany, to jakoś mi się udało nie zwariować, a teraz mam wrażenie, że jeszcze trochę, a popadnę w obłęd.
– Zmęczony jesteś – stwierdza serdecznie Albert. – Nic dziwnego. Przez dwa lata od świtu do nocy walczyłeś ze wszystkich sił o to, żeby zachować pogodę ducha i dobry humor, więc to normalne, że teraz trochę jesteś zmęczony i przygnębiony. Zobaczysz, przejdzie ci. Masz całkowitą rację: trzeba myśleć o przyszłości.

Maria niewątpliwie pomyślała o przyszłości. Trzy dni później znikła. Ale odkryliśmy to ze sporym opóźnieniem.

***

W czwartek przy śniadaniu spytała, czy mogłaby pojechać po zakupy do Kłajpedy. Podczas ostatniego wyjazdu nie miała czasu na to, żeby pochodzić po sklepach, bo była ta uroczystość ze statkiem... A chciałaby zastanowić się nad wyborem materiału na suknię ślubną i na jakiś kostiumik podróżny...  Jeszcze jest sporo czasu do wesela, ale lepiej wszystkiego nie zostawiać na ostatnią chwilę. I jeszcze parę drobiazgów chciałaby kupić: jedwab do wyszywania, buciki dla Ewy, może jakiś wiosenny kapelusz...

– Jedź, pewnie – powiedziałem po przeczytaniu tej przydługiej wypowiedzi. – Chyba nic się nie stanie, jeśli pojedziesz sama? W Kłajpedzie nie zabłądzisz.

Potrząsnęła z przekonaniem głową. Potem uświadomiłem sobie, że celowo wybrała dzień, w którym nie mogliśmy jej towarzyszyć.  Oczekiwaliśmy wizyty poznańskiego inżyniera z zakładów Cegielskiego. Miał nam demonstrować jakieś rewelacyjne kosiarki i pługi wieloskibowe. Wcale mnie nie wtedy nie dziwiło, że pługi interesują Marię znacznie mniej od materiałów na suknie i nowych kapeluszy.
– Przenocuj w hotelu, żeby nie wracać po ciemku – dodałem. – Jak chcesz, to nawet zostań do soboty, dziecko przecież ma opiekę. Tylko wtedy odeślij powóz i powiedz stangretowi, o której po ciebie ma przyjechać. I uważaj na pieniądze.

W sobotę stangret pojechał do Kłajpedy o umówionej porze i wrócił, ale bez Marii; za to z wiadomością, że „pani kuzynka” w ogóle nie nocowała w hotelu. Wypiła tam tylko kawę, powiedziała recepcjoniście, że zmieniła plany i odeszła z sakwojażem. Piechotą, nie brała dorożki.

Stangret meldował to nam z miną służbiście neutralną, ale wyobrażałem sobie, co myśli. I wyobrażałem sobie też, jaką frajdę cała służba będzie miała z dyskutowania tej sytuacji. Prawie słyszałem, jak nasza gospodyni scenicznym szeptem oznajmia pokojówkom, że od początku wiedziała, jak się skończy opieka młodych panów nad „tą osobą”.

Odesłałem stangreta.

Albert kopnął z wściekłością krzesło; na szczęście nie to na kółkach.
– Ta dziewucha świętego wyprowadziłaby z równowagi! Co jej tym razem do głowy strzeliło?!!! Jak myślisz, czy to przez to, że ją wtedy skrzyczałem? Ale przecież wyglądało na to, że wybaczyła mi tę burę!
– Raczej nie przez ciebie uciekła, tylko przeze mnie – stwierdziłem ponuro.
– Zostawiła dziecko...
– Ona się Ewą zajmowała chyba bardziej z obowiązku niż przez uczucia macierzyńskie. I może nie należy jej się dziwić – westchnąłem.

Przeprowadziliśmy rewizję w pokoju Marii w nadziei, że coś nasunie nam pomysł, gdzie jej szukać. Stwierdziliśmy brak kasetki z biżuterią. Niewiele tych błyskotek było, i wszystkie raczej skromne, bo przecież brylantami jej nie obsypywaliśmy, ale trochę wartości to miało: naszyjnik z perełek, medalion, złota bransoletka, trochę ładnych broszek. No i sumka, którą jej dałem na zakupy i pobyt w hotelu, była całkiem spora. Zatem ucieczka nie była impulsem chwili, ale zaplanowanym przedsięwzięciem.

W sekretarzyku znaleźliśmy kilka listów, wszystkie dość stare, ostatni mniej więcej sprzed pół roku. Dwa z Berlina, cztery, w tym ten ostatni, z Hamburga, z tym samym adresem zwrotnym. Od jakiejś Racheli Fellbaum. Uznaliśmy, że sytuacja uzasadnia złamanie tajemnicy korespondencji. Ale w liście od panny Fellbaum nie było nic, co wskazywałoby na konspirację między dawnymi koleżankami z pensji. Był utrzymany w dość serdecznym tonie, ale donosił o sprawach codziennych. Kończył się prośbą, aby Maria koniecznie Rachelę odwiedziła, jeżeli będzie miała okazję wybrać się do Hamburga.

– Słaba poszlaka, ale zawsze poszlaka – stwierdziłem. – Jadę do Hamburga. Bez problemu mogła się tam dostać statkiem z Kłajpedy, pieniędzy miała więcej niż dość.
– Chyba „jedziemy”? – spytał Albert.
– Nie, Albert, tyle spotkań z kontrahentami mamy poustalanych na przyszły tydzień... Ładnie by to wyglądało: obaj bracia von Löwe rzucają w diabły wszystkie interesy i pędzą w pogoń za zbiegłą „kuzynką”... Poza tym musisz być w domu na wypadek, gdyby wróciła albo gdyby przyszła jakaś wiadomość od niej czy o niej. Może jednak wcale nie pojechała do Hamburga? Gdybyś się czegoś dowiedział, to wyślij mi depeszę do „Continentalu” w Hamburgu. Jutro rano jadę.
– Wolałbym, żebyś nie wyjeżdżał – powiedział Albert przy pożegnaniu jakimś wyjątkowo smutnym głosem.
– Muszę jechać, sam rozumiesz. Co będzie, jeżeli tych Fellbaumów nie zastała, albo jeśli oni już pod tym adresem nie mieszkają? List był przecież dość stary... Jak jej się skończą pieniądze, to może zacznie robić karierę na Sankt Pauli... Do końca życia nie wybaczyłbym sobie, gdybym nie próbował jej odszukać.
– Ale mimo wszystko wolałbym, żebyś nie wyjeżdżał. Może najpierw wysłać do tych Fellbaumów depeszę z pytaniem, czy ona tam jest...
– Nie bądź śmieszny, Albert, depesza w takiej sprawie? No, nie rób takiej miny, przecież nie wyjeżdżam do Ameryki, tylko do Hamburga. Zatelegrafuję po przyjeździe.

Uściskałem go. Bardzo długo stał na ganku i patrzył w ślad za powozem.

***

Odszukałem hamburski adres. Dzielnica średniozamożna, na szyldach dużo żydowskich nazwisk, ale napisy po niemiecku, nie w jidisz.

Okna wystawowe na parterze domu zamalowane były białą farbą. Przebijały przez nią litery: „Nusyn Fellbaum – Krawiectwo damskie”.

Zapukałem do stróżówki.
– Fellbaumowie? Wyjechali. Na stałe, do Ameryki, do brata pana Fellbauma – poinformował stróż. – Niedawno, będzie ze dwa tygodnie temu.
– A nie pytał tu ktoś o nich w ostatnich dniach?
– Była tu jedna młoda panienka. Bardzo szykowna, ale głuchoniema, biedaczka. Tak jak córeczka państwa Fellbaumów. Zupełnie tak samo mówiła, jak panienka Rachela. Pewnie się zapoznały w Berlinie, na tej pensji dla głuchych. Strasznie się ta panienka zmartwiła. „Już wyjechali? Rachela pisała, że wyjadą chyba dopiero pod koniec kwietnia” – powiedziała.

Więc list od Racheli, który znaleźliśmy, nie był ostatnim...
– Aha. Bardzo panu dziękuję – wsunąłem stróżowi w rękę kilka monet. – Państwo Fellbaumowie nie zostawili adresu?
– Panie szanowny, a na co adres, kto do nich będzie pisał? Wszyscy krewni już są w tej Ameryce. W Nowym Jorku. Brat pana Nusyna to też krawiec, tylko że męski. Podobno wielki dom mody tam rozkręcił. No i brata ściągnął na wspólnika. Oni jeszcze milionerami zostaną...
– Nie pamięta pan przypadkiem, jak ten brat pana Fellbauma ma na imię? – spytałem.
– A pamiętam, bo takie dziwaczne miał imię. Ebenezer.
– Jeszcze raz dziękuję. Bardzo mi pan pomógł – dodałem jeszcze parę monet.
– Niech panu Pan Bóg wynagrodzi – ucieszył się.

Czy mogło jej starczyć pieniędzy na bilet do Nowego Jorku? Z biedą na trzecią klasę chyba tak. Jeżeli jeszcze sprzedała biżuterię i ten złoty szwajcarski zegarek, który dostała od nas na Boże Narodzenie...

Więc znów trzeba udać się na przystań.

Tak, dwa dni temu Maria wsiadła na statek do Nowego Jorku. Kasjer zapamiętał ją i ze względu na jej ułomność, i przez to, że tak elegancko ubrana młoda dama podróżowała sama i nabyła bilet trzeciej klasy.

Wiedziałem nie od dziś, że potrafi być przedsiębiorcza. Ale trafiła kosa na kamień. Już ja cię w tym Nowym Jorku znajdę, moja pani.

Nie będę jej namawiał do powrotu, jeżeli naprawdę chce zacząć nowe życie i oderwać się od przeszłości. Ale muszę mieć pewność, że jest w dobrych rękach i ma jakieś sensowne widoki na przyszłość. I chcę wiedzieć, gdzie w razie potrzeby przesłać jej pieniądze. Chcę też poważnie z nią porozmawiać o przyszłości Ewy.

Niestety, okazuje się, że następny parowiec do Nowego Jorku odchodzi z Hamburga dopiero za dziesięć dni. Nie mam ochoty tak długo czekać.
– A nie dałoby się znaleźć jakiegoś wcześniejszego połączenia? Na przykład przez Anglię? – pytam.

Kasjer wertuje broszurę z rozkładami rejsów.
– Zasadniczo dałoby się – mówi. – Przez Southampton. Do Southampton mógłby pan popłynąć jutro rano, a stamtąd wyjazd do Nowego Jorku dziesiątego kwietnia w samo południe. I nawet byłaby to bardzo atrakcyjna podróż, ale obawiam się, że za późno na rezerwację i że wszystkie kabiny już wysprzedane. Pan chyba trzecią klasą nie zamierza podróżować, jak ta pana znajoma? Chociaż teraz z pasażerami nigdy nic nie wadomo...
– Koszta nie grają roli – mówię i dyskretnie wsuwam pod broszurkę kilka banknotów, a już otwarcie kładę na kontuarze moją wizytówkę. – Niech pan się postara. Będę czekał na wiadomość w hotelu „Continental”.
– No to zadepeszuję do Southampton, panie baronie – kasjer od razu robi się uprzejmiejszy. – Nawet jeśli niby wysprzedane, to zawsze jakąś z luksusowych kabin do ostatniej chwili trzyma się w rezerwie, dla ewentualnych ważnych gości. Jeżeli wszystko dobrze pójdzie, i jeżeli to prawda, co o tym transatlantyku pisano w gazetach, to może nawet dotrze do celu wcześniej niż nasz „Frankfurt”. Ech, zazdroszczę panu takiej podróży... 

wtorek, 8 maja 2012

Ze świata monady (część 10)


Powoli zbliżamy się do zakończenia...

Tępo wpatruję się w wiklinowy wózek. Tu przynajmniej nie ma żadnego stromego zbocza, żadnej ruchliwej ulicy. Nie ma żadnego niebezpieczeństwa. Jest spokojnie i ładnie. Przebiśniegi wyglądają spomiędzy topniejących płatów śniegu.

Z wózka rozlega się pisk, najpierw cichy, potem głośniejszy. Maria oczywiście go nie słyszy. Wchodzi po stopniach ganku nie oglądając się za siebie.

Ewa siada w wózeczku.
– Lu! – woła i... zaczyna gramolić się na nóżki. Wózek się przechyla...

Na szczęście od dawna nie trzeba mnie do fotela przypinać pasami.

Zrywam się i w ostatniej chwili chwytam dziewczynkę na ręce. Buzia krzywi jej się w podkówkę.
– Nic się nie stało – mówię. Jak to dziwnie po dwóch latach znowu słyszeć własny głos. – Nic się nie stało...

***
Daruję sobie opisy reakcji otoczenia na moje cudowne uzdrowienie.

***
Dzisiejszy dzień spędzę sam. Albert i Maria pojechali do Kłajpedy. Ze stoczni, której jestem współwłaścicielem, spuszczają dziś na wodę nowy statek, Albert ma go ochrzcić. Właściwie to mnie miała ta funkcja przypaść w udziale, ale wymówiłem się tym, że nie odzyskałem jeszcze sił i obawiam się długiej jazdy powozem.

Jednak sam nie będę. Składa mi wizytę Maurycy Richter.
– To właściwie dobrze  – mówi, kiedy go informuję o nieobecności Marii i proponuję, żeby został do jutra. – Bo to z panem chciałem porozmawiać, panie baronie. Dziękuję za propozycję noclegu, ale pozwoli pan, że uzależnię decyzję od wyniku naszej rozmowy.
– Przypuszczam, że ma pan zamiar prosić mnie o zgodę na małżeństwo z Marią – odpowiadam. – Chyba pan się domyśla, że ucieszyłby mnie ten związek. Doszedł pan z nią do porozumienia?
– Tak. Wczoraj dostałem od niej list. Zgadza się.
– No to cieszę się i gratuluję narzeczonej – wyciągam do niego rękę. Bierze ją z zakłopotaną miną. – Maria to dzielna dziewczyna, nie pożałuje pan wyboru. Rozumiem, że chciałby pan omówić kwestię posagu...
– Nie, panie baronie – przerywa mi. – Nie o tym chciałbym rozmawiać. Widzi pan, ja znam prawdę o Marii.
– Hm. Jeżeli przeszkadza panu jej przeszłość, to obawiam się, że się co do pana pomyliłem – mówię sucho.
– Nie o przeszłość mi chodzi. Przeszła gehennę, i dzięki temu jeszcze bardziej ją podziwiam. Chodzi o czas teraźniejszy. Maria pana kocha.
– Tak twierdzi – wzdycham. – Wie pan, jako student krytycznie odnosiłem się do teorii monad, ale od jakiegoś czasu zdaje mi się, że Leibnitz tak bardzo się nie mylił, chociaż zbyt rygorystycznie się wyrażał. W dużej mierze jesteśmy monadami. Mnóstwo niemiłych rzeczy wynika z faktu, że często błędnie sądzimy, iż rozmówca przypisuje słowom takie znaczenie, jak my sami. A już najbardziej kłopotliwe jest słowo „kocham”. Skąd pan czy ja mamy wiedzieć, co Maria ma na myśli, kiedy go używa? A ponieważ nie wiemy i nie dowiemy się, to po co sobie tym zaprzątać głowę?
– Ale to pan uczył ją znaczenia słów, panie baronie.
– Niestety w zbyt powierzchowny sposób to robiłem, i teraz zbieramy tego owoce – lekko się zaśmiałem. – Nic dziwnego, że Maria się do mnie przywiązała, ale miną jej te sentymenty. Zapewniam pana, że nie żywię co do niej tak zwanych niecnych zamiarów.
– Ja pana nigdy o coś podobnego nie posądzałem. I dobrze wiem, że nie może pan się z nią ożenić, to byłby mezalians...
– Proszę pana – przerywam mu – mezalianse to ja mam, pan wybaczy, w dużym poważaniu. Jestem tak bogaty, że mógłbym sobie pozwolić na rozmaite kaprysy. Baronowej von Löwe kłaniano by się nawet, gdyby przyszła na świat w domu publicznym.
– Więc nie kocha pan Marii?
– Drogi panie Maurycy – powiedziałem, zapalając papierosa – niechże pan będzie uprzejmy dać spokój temu czasownikowi. Postawmy sprawę jasno i po męsku: prosi mnie pan o rękę mojej wychowanki, czy nie?
– Proszę. Ale może lepiej by było, żeby poczekał pan z ostateczną odpowiedzią do czasu, kiedy trochę się pan wydobędzie z tej depresji?

Nie odezwałem się.

– Ja wiem, że to brzmi impertynencko – głos Richtera był, jak zwykle, drewniany i monotonny, ale uśmiech wydawał mi się serdeczny. – Chciałbym panu opowiedzieć coś o sobie. Bardzo proszę, niech pan mnie posłucha.
Z przyzwyczajenia przytaknąłem powiekami.
– Kiedy w Berlinie przygotowywałem się do matury, odwiedził nasz instytut pewien inżynier z Monachium, specjalista od akustyki. Chciał przetestować na uczniach, oczywiście za ich zgodą, pewien swój wynalazek: urządzenie wzmacniające fale dźwiękowe. Szybko się okazało, że głuchoniemym od urodzenia ta maszyneria zupełnie nie pomaga. Ale na mnie wywarła piorunujący efekt. Na mnie i na jednym koledze, który prawie zupełnie stracił słuch po wypadku. Ogłuchł później ode mnie, jako siedmiolatek. No i widzi pan, z wielkim trudem przetrzymałem tydzień tego eksperymentu. Bo zobowiązałem się, że przez tydzień będę z tego aparatu korzystał od rana do wieczora. Problem był nie w tym, że było to urządzenie dość ciężkie i niewygodne. Ja, wie pan, zupełnie sobie nie umiałem poradzić z natłokiem wrażeń. Z tym ciągłym hałasem. Byłem to przygnębiony, to rozdrażniony, na niczym nie mogłem się skoncentrować, zacząłem mylić się rozwiązując proste zadania matematyczne... Jednym słowem, to była udręka. System nerwowy nie radził sobie z bodźcami, od których się odzwyczaił. Pan jest teraz w podobnym stanie.

Mrugnąłem dwa razy.

– Niech pan nie zaprzecza – ciągnął Richter. – Najlepszy dowód na to, że mam słuszność, to fakt, że od jakiegoś czasu odpowiada mi pan tylko mrugnięciami. I siedzi pan w tym krześle na kółkach.
Rzeczywiście. Zupełnie z tego sobie nie zdawałem sprawy.
– Ja nie miałem motywacji do walki, a mój kolega miał – dodał Richter. – Też się na początku męczył, ale on uwielbiał muzykę. Już jako czterolatek grał na skrzypcach i pianinie. Taki, wie pan, mały Mozart, który nagle nieszczęśliwym trafem zmienił się w Beethovena. No i poradził sobie! Przyzwyczaił się do tego aparatu. Teraz daje koncerty i nawet trochę komponuje. Sporo pieniędzy zarabia, bo głuchy wirtuoz to atrakcja. Mówię o tym, żeby pana przekonać, że można się wydobyć z takiego stanu ducha, w jakim pan jest. Jeżeli się ma motywację.

Sympatyczny ten Richter, ale jego diagnoza nie jest stuprocentowo słuszna. Ja nie cierpię przez nadmiar bodźców, tylko przez ich bezsens. Pamiętam, ile swego czasu miałem radości z obserwacji kasztana za oknem. Sroka, wiewiórka... jak mnie to wszystko cieszyło! A teraz nie chce mi się nawet wyjść na spacer po parku. Jedyną rzeczą, z której czerpię autentyczną radość, jest załatwianie potrzeb naturalnych bez asysty. No, ale to trochę za mało, żeby nadać sens życiu.

– Panie Maurycy, rozumiem, co stara się pan mi powiedzieć – stwierdzam. – To miło z pana strony, że tak się pan o mnie troszczy. Ale mój nastrój nie ma tu nic do rzeczy. Przepraszam, prawdopodobnie nie jestem dziś szczególnie miłym towarzystwem, ale mam lekką migrenę. Dlatego nie wybrałem się z bratem i Marią do Kłajpedy. Wracając do głównego tematu: jeżeli żałuje pan pochopnych oświadczyn, bo zaczynam odnosić takie wrażenie, to jako opiekun Marii wymagam, aby pan już jutro poinformował ją o swojej decyzji. Jeżeli będzie pan ją zwodził i chował głowę w piasek, to niestety będę zmuszony przysłać panu sekundantów, a naprawdę nie chce mi się bawić w pojedynki. Zwłaszcza z panem.
– Nie przyjąłbym wyzwania. Nie dlatego, że się boję. Celnie strzelam. Pan wie, przy głuchocie wzrok się wyostrza. Ale nie będzie powodu do przysyłania mi sekundantów. Nie mam zamiaru z niczego się wycofywać. A gdybym miał skłonności do chowania głowy w piasek, to nie prowadziłbym tej rozmowy.
– No to doszliśmy do porozumienia – wstaję z fotela. – Zapraszam na kolację. Bo przecież zostanie pan do jutra, prawda? Bez sensu ruszać w drogę o tej porze. Sporo czasu nam zajęło to, proszę mi wybaczyć dosadne sformułowanie, dzielenie włosa na czworo. Po co nam to właściwie było?
– To chyba zrozumiałe, że chciałem się dowiedzieć, kogo kocha moja przyszła żona.
– Już raz pana prosiłem, żeby pan przestał używać tego czasownika – westchnąłem. – I czego pan się dowiedział, jeżeli wolno spytać?
– Niestety niewiele. Dlaczego pan nie chce być ze mną szczery?

Roześmiałem się.

– Z pełną szczerością mówię panu, że bardzo zgłodniałem. Proszę, przejdźmy do jadalni.

– Wie pan – powiedziałem, rozkładając serwetkę – ta nasza dyskusja jednak do czegoś się przydała. Szczerze – bo panu tak zależy na szczerości – zatem szczerze przyznaję, że podejrzewałem, iż niemałą rolę w pana zainteresowaniu Marią odgrywa posag, którego zresztą słusznie się pan spodziewa. Ale wygląda na to, że pan jest autentycznie uczuciowo zaangażowany. Inaczej nie zadawałby mi pan tych wszystkich pytań. I jeszcze coś panu wyznam, ale potem ostatecznie zamkniemy ten temat, dobrze? Zatem swego czasu rzeczywiście przeszła mi przez głowę myśl, żeby ożenić się z Marią. Wtedy, kiedy dowiedziałem się, że spodziewa się dziecka. To niczego w naszej relacji by nie zmieniło, a jej dałoby status tak zwanej przyzwoitej kobiety. Ale bardzo szybko tę myśl odrzuciłem. Ze względu na ordynację. Gdyby Maria formalnie została moją żoną, to – mimo stanu, w jakim wówczas byłem – dziecko uzyskałoby status mojego legalnego potomka. Nie mogłem wiedzieć, że urodzi się dziewczynka. Nie mogłem ryzykować, że ordynacja przypadnie nie mojemu bratu, a potomkowi tego zboczeńca Grüna. Teraz już chyba byłem z panem wystarczająco szczery i możemy porozmawiać o weselszych sprawach, prawda? Zastanowił się pan nad wyborem mieszkania?

Następnego dnia przy obiedzie wypijamy zdrowie narzeczonych. Mimo starań wszystkich obecnych nastrój bardziej przypominę stypę niż zaręczyny.

– Źle się czujesz? – pyta Albert, kiedy zostajemy sami.
– I tak, i nie – kładę się na łóżku i wpatruję się w sufit. – Fizycznie w porządku, ale duchowo pod psem.

W paru zdaniach informuję go o wczorajszej rozmowie z Richterem.

– Więc rozumiesz, że jest mi diabelnie przykro – kończę. – I ze względu na Marię, i na Richtera. To nie jest dobry start życiowy dla młodej pary. Bardzo się o nich martwię.
 – Nie myślałem, że jest aż taka niemądra... – zaczyna Albert. Rozlega się pukanie do drzwi.
– Otwórz – mówię. Bo przecież Maria nie słyszy, kiedy mówimy „proszę”.

– Bardzo proszę – mówi ze złością Albert. Maria rozgląda się po pokoju. Odwracam się do ściany. Nie chcę uczestniczyć w tej rozmowie.
– Ludwik chory? – pyta Maria.
– Jeszcze nie, ale pewnie wkrótce się rozchoruje ze zmartwienia. Przez ciebie! Po jakie licho mówiłaś o tych twoich głupich sentymentach? I jemu, i Richterowi?
Ich wollte ehrlich sein [1]– mówi Maria, sztywniej niż kiedykolwiek.
Ehrlich! Ehre! Verstehst du, was „Ehre” bedeutet? Nein, das hat dir niemand richtig erklärt! [2]– krzyczy Albert.
– Daj spokój, Albert – mówię, nie odwracając głowy od ściany.

– Nie dam spokoju, bo ktoś jej musi parę słów prawdy powiedzieć, a ty tego nie zrobisz. Jeszcze nie widziałem niemowy, która by tak mieliła językiem, zupełnie nie biorąc pod uwagę konsekwencji! I chwali się, że jest „ehrlich”! „Ehre”, honor, to nie zasady pojedynków! I nie demonstrowanie swoich uczuć na prawo i lewo! Honor polega na tym, żeby nie krzywdzić ludzi! Zwłaszcza takich, którzy są słabsi albo w gorszej sytuacji! Nie będziemy dyskutować o tym, kto kogo kocha albo nie kocha, to nieważne. Nawet gdyby Ludwik cię kochał tak, jak Dante kochał Beatrycze, jak Werter kochał Lottę... a zresztą, ty i tak nie wiesz, kim oni byli... więc jak królewicz Kopciuszka... to za nic w świecie nie mógł tego okazać, bo człowiek honorowy nie przywiązuje do siebie wdzięcznej wychowanki, kiedy jest paralitykiem, a o tę wychowankę stara się konkurent w miarę zdrowy i w miarę normalny! A co myślisz, co Ludwik miał zrobić, kiedy cudem wrócił do normalnego życia? Wejść między ciebie i Maurycego ze swoim majątkiem, tytułem i jeszcze paroma właściwościami, które go odróżniają od przeciętnych mężczyzn? Czegoś takiego żaden honorowy człowiek nie zrobi!

– Ja tak nie myślałam – mówi Maria. – Nie myślałam w ten sposób.

– Pewnie! Uczciwe kobiety nie myślą! Tylko czerpią satysfakcję z zadawania bólu. Ty się przecież cieszysz z tego, że tyle przykrości ci się udało sprawić! Dlatego nie lubię uczciwych kobiet, wolę prostytutki. Teraz idź stąd, i to już! A ty, Ludwik, nie odzywaj się, bo wiesz, że mam rację!

– Wy jesteście białe wilki! Z tym waszym honorem! – mówi Maria i wychodzi. Trzaska drzwiami. Tym razem mam wątpliwości co do tego, czy jej to należy wybaczyć.

Nazajutrz Maria przyznaje Albertowi, że miał rację.



[1] Chciałam być szczera/uczciwa/honorowa
[2] Szczera/uczciwa/honorowa! Honor! Czy ty rozumiesz, co znaczy „honor”? Nie, tego ci nikt porządnie nie wytłumaczył!