sobota, 24 marca 2012

Odcinek 96: O dżenderze i feminizmie



– Gdzie się pan Rysiek podział? – zapytał pan Stasio. – Specjalnie dla niego zrobiłem flaczki wegetariańskie...
– On cierpi – wyjaśnił Ian.
– Znowu coś z panią Asią – powiedział domyślnie pan Stasio.
– Ano właśnie. Teraz Richie rozumie, jakie ja mam życie z tymi feministkami – westchnął Ian. – Pani Asia przez cały dzień czytała o dżenderze.
– Po jakie licho? Przecież to kobieta w miarę rozsądna – zdziwił się hrabia Filip.
– Ona rozsądna, i owszem, ale dyrektor instytutu jej kazał przez dwie godziny na seminarium opowiadać o dżenderze. Żeby było równouprawnienie – wyjaśnił święty Edgar.
– Jak tu przez dwie godziny, kurrrropatwa, o takiej prrrostej sprrrawie gadać? – zainteresował się komtur Ulf.
– I jakie to równouprawnienie? Dlaczego pani Asia ma o dżenderze opowiadać, a nie ten dyrektor? – zauważył Aslak.
– Bo i co taki dyrektor by miał do powiedzenia? – włączył się pan Staszek. – Pani Asia to co innego. Ona jest świadoma faktu, że dżender jest konstrukcją psychospołeczną i kulturową, nakładającą się – ale tylko w paradygmacie burżuazyjnym – na przeżytki biologizmu, zakładające a priori dychotomię seksualną. A o panów konstrukcji psychospołecznej to ona swoje wie, oj, wie...
– Ale teraz w modzie jest dekonstruktywizm – zauważył Edzio i został zignorowany.
– Rrrrrr – warknęła Tola, a orzeł do niej dołączył. Razem zaśpiewali karmaniolę: http://www.youtube.com/watch?v=Q6dAV5kB9CY&feature=related
– Pan Bazilek to lepiej śpiewał. Nudno bez pana Bazilka – westchnął pan Staszek.

poniedziałek, 19 marca 2012

Odcinek 95: O nietransparentnych finansach i słusznych karach dla libertynów




– Słyszałeś, Rolek? Współczesny Kościół ma jakoby nietransparentne finanse – zagaił nieco złośliwie Ian.
– A ty to niby budżet swoich majątków na transparentach obnosiłeś? – przyszedł w sukurs krewniakowi hrabia Filip. – To są kwestie ściśle poufne, osobiste, rzekłbym – intymne. Ze sprawami intymnymi to się tylko libertyni publicznie obnoszą. Przecież to nieprzyzwoite, żeby tajniacy Kościołowi w budżet zaglądali. Panie Stasiu, pan by zaakceptował, gdyby panu aniołowie od Serafina zaglądali do kasy, albo i gdzie indziej?
– Szefie uchowaj – pan Staszek przeżegnał się i zaczął gorączkowo szukać czegoś pod bufetem, zapominając o zamówieniach. Potem znikł na zapleczu.
– Sami sobie dziś musimy drinki mieszać – stwierdził Richard i zajął się barem.
– Ja bym bardzo chciał się więcej dowiedzieć o tych libertynach, transparentach, o Renesansie i o kardynale Borgii ­– odezwał się nieśmiało Larry. – Bo na razie mało rozumiem.
– To temat na serię wykładów, dziś ujmę problematykę tylko powierzchownie – biskup Roland podziękował Richardowi za Krwawą Mary. – Tradycja nietransparentności finansów zakorzeniona jest w kulturze Renesansu, która, jak wiemy, nawiązuje do wzorów antycznych. Libertynizm również opiera się na tych wzorach, ale rozkwitł na dobre w epoce Oświecenia. Libertyni, mój drogi Larry, w przeciwieństwie do romantyków, lubią intensywne oświetlenie, ale jednak nie takie, które nakierowane jest na finanse.
– A kto by takie lubił? – spocony pan Staszek wynurzył się z zaplecza.
– Ale libertyni idą do piekła, prawda? – dopytywał się Larry.
– Oczywiście! – biskup Roland uśmiechnął się w zwykły diaboliczny sposób. – Jednak niektórzy sprawiają problemy. Pojawił się swego czasu w piekle niejaki Poldek de Sacher-Masoch. Austriacki poeta, co już niejedno daje do myślenia. W piekle zasady są takie, że każdego nowego potępieńca trzeba poddać torturom. Kiedy się smażą w smole, to Lucyfer przegląda kotły, pokrywki podnosi i patrzy, który by się nadał na funkcyjnego. Na pierwszym etapie dusze muszą się pomęczyć, inaczej instytucja straciłaby renomę.
– Nie chrzań, Rolek, ciebie nikt w smole nie smażył! – zauważył hrabia Filip.
– Ja sobie zamiast smoły załatwiłem siarkowe źródła. Od czego się jest Garrikiem? Ale nie o mnie chodzi, tylko o Poldka Sacher-Masocha. Rozłożył się w kotle z wrzącą smołą jak w jacuzzi, nogami fika, a jak go który z diabłów widłami popchnie, to aż piszczy z uciechy. Jakby tak dalej poszło, to całe piekło by zdemoralizował. Sprawa doszła do samego Lucyfera. Wezwał na poufną naradę Olka Borgię.
– Szefie – powiada Olek – my to załatwimy. Delegacja dla mnie i dla Funia de Sade na weekend do spa-hotelu „Pod Kopytkiem”, i po sprawie.
– Funia chcesz w to wmieszać? – zdziwił się Lucyfer. – Toż to jeszcze gorzej się porobi!
– Funio to profesjonalny sadysta, a nie jakiś partacz z Bożej... tfu, przepraszam, szatańskiej łaski – wyjaśnił Borgia.

No i bardzo profesjonalnie zajęli się Poldziem de Sacher-Masoch. Prosił, błagał, żeby Funio mu chociaż w zęby dał, a Olek Borgia manicure zrobił. A oni nic.
– Oluś, przecież wiem, że masz te obcążki... Zlituj się... – jęczał Poldzio. A Olek się uśmiecha i go częstuje czekoladkami. A Funio Poldzia po głowie głaszcze i podaje mu poziomki z bitą śmietaną, i wermucik z cytrynką.
Poldzio próbował uciekać. Nie zatrzymywali go siłą, bo miałby z tego zbyt dużą przyjemność.
– Idź, Poldziu, idź – powiedział serdecznie Funio de Sade. – Jak na nas będziesz narzekał, to...
– To co? – Poldzio nabrał animuszu. – Do kotła ze smołą mnie nareszcie wsadzą!
– Chciałbyś – odparł Funio. – Nie, słoneczko, do nieba cię wyślą, na wieczny błogostan...
– Nie!!!! – Poldzio ostatecznie się załamał. – Nie, ja już wszystko zniosę, te czekoladki, te poziomki... Byle nie do nieba!

Po weekendzie Lucyfer osobiście pogratulował Olkowi Borgii i Funiowi de Sade.

– Doskonale – powiedział. – Zmaltretowany bardziej niż po miesiącu w kotle ze smołą. A już się bałem, że mi piekło na głowie postawi.
***
I to jest właśnie sposób na libertynów, Larry – zakończył biskup Roland. – Nie pozwalać im na żadne przyjemności. Jak który lubi być bity, nie bić. Podać poziomki ze śmietaną. Jak lubi, żeby na niego patrzeć, nie patrzeć. Od razu poczuje się nieudacznikiem i wpadnie w depresję.

Larry miał jeszcze sporo pytań, ale nie zmieściły się w tym odcinku bloga.

środa, 14 marca 2012

Odcinek 94: Kolacja z poetą i renesansowe konklawe



– Pan Rysio chyba się z panią Asią pogodził, bo taki znów wesolutki, i apetyt mu wrócił – zauważył pan Staszek, podając Richardowi wegetariański wariant fasolki po bretońsku.
– A pogodziliśmy się! I co wieczór rozmawiamy przez TMS-y! Tyle słońca w całym mieście... – zanucił Richard. – O, znów TMS-a dostałem! Dzisiaj wyjątkowo wcześnie!
Spojrzał na komórkę i odłożył ją z ponurą miną. Łyżkę też odłożył i wpatrzył się kamiennym wzrokiem w fasolkę.
– Richie, co się stało? – zmartwił się Ian.
– Napisała, że dziś wieczorem nie ma czasu ze mną rozmawiać, bo musi iść na kolację z poetą. Z jakim, to już nie napisała.
– Kurrropatwa... Ale, Richie! – Ian się rozpromienił. – Skoro napisała że „musi iść na kolację”, to znaczy, że idzie służbowo, a nie dla przyjemności!
– Myślisz? – Richard po chwili namysłu sięgnął po łyżkę.
– Pewnie, co za przyjemność z poetą? – poparł Iana hrabia Filip. – Taki to, jak mawiał Bazil, gada i gada, zamiast przejść do konkretów.
– Nie masz racji. Edzio co prawda bywa męczący, zwłaszcza kiedy przygotowuje nowy projekt, ale zdarza się, że jest z nim bardzo przyjemnie – zaprotestował Aslak.
– Kwestia gustu... A czemu go dziś nie ma w tawernie? – zainteresował się święty Edgar. – Nowy projekt?
– Właśnie. Tłumaczenie „Trenów” Kochanowskiego na islandzki.
– Co to za jeden, ten Kochanowski? – spytał Larry.
– Poeta Odrodzenia – wyjaśnił Richard.
– Od... czego???! – Larry był niepomiernie zdumiony.
– Nie od czego, tylko Odrodzenia, czyli Renesansu. Taka epoka w sztuce, zaczęła się jakieś czterysta lat po naszej śmierci. Nawrót do wzorów greckich i rzymskich – powiedział święty Edgar.
– A, to dobrze. Bo już myślałem, że znowu jakaś komplikacja, której nie rozumiem. Jeszcze jak ten Kochanowski w sukni z trenem chodził... To on umówił się na kolację z panią Asią?
Richard zaprzeczył i wyjaśnił Larry’emu pojęcie trenu jako gatunku literackiego.
– Ale powiedz, Aslak, jak Edek tym razem wczuwa się w ducha oryginału? – spytał święty.
– Elżunia mu pomogła.
– Coo???! Jeżeli ten świr jakąś krzywdę zrobił mojej córce... – Ian uniósł się z krzesła.
– Spoko, spoko, jak mawiał Bazil – zainterweniował Aslak. – Gdzieżby Edzio dziecku krzywdę zrobił? Elżunia mu pożyczyła trochę ciuszków, takich, z których już wyrosła, trochę bielizny... Porozwieszał to wszystko w ogródku i kontemplował.
– Aha! „Nieszczęsne ochędóstwo, żałosne ubiory...” – zacytował Richard.
– Otóż to. I oczywiście sierżant Serafin podpatrzył, doniósł archaniołowi, i awantura straszna się zrobiła, archanioł groził Edziowi, że go wsadzi do ZOO za pedofilski fetyszyzm. Ledwo go święty Hieronim wybronił. Więc Edzio schował te rzeczy Elżuni i teraz już tylko przycina oliwki.
– „Jako oliwka mała...” zaczął Richard, ale hrabia Filip mu przerwał.
– Ty, a skąd ty się na tych „Trenach” tak dobrze znasz?
– Bo pani Asia wykład o nich przygotowywała. Kurs taki jest dla doktorantów o Renesansie i nikt go nie chciał prowadzić, dlatego każdy w instytucie musi jeden wykład zrobić, żeby było sprawiedliwie.  Ona będzie mówić o „Trenach”.
– Eee, też sobie wybrała temat! Niechby mnie zaprosili, to niejedno bym na przykład o Olku Borgii im opowiedział. Jak on został papieżem, to dopiero się zaczęło Odrodzenie! – włączył się biskup Roland. – Złoty wiek nastał!
– Ja bardzo chętnie dowiedziałbym się więcej o Renesansie. Opowie ksiądz biskup? – grzecznie poprosił Larry.
– Z miłą chęcią – biskup dokończył Krwawą Mary i zamówił następną. – Zacznę od początku, czyli od konklawe. Jak zwykle zamknięto kolegium kardynalskie w kaplicy. Kontakt ze światem wzbroniony, drzwi zamurowane, okiennice zabite gwoździami, jedzenie przez dziurę w ścianie podają, i zaraz potem znów tę dziurę zamykają na głucho. No i jakoś kiepsko te wybory idą, bo każdy na siebie głosuje, tylko Sforza i Roncelli na siebie nawzajem. Czarny dym raz po raz z komina wali. A Olek – wtedy zresztą jeszcze nie Olek, tylko kardynał Rodrigo Borgia – pełnił funkcję, że tak powiem, kwatermistrza i przez dziurę w ścianie ustalał menu z kucharzami. I ustalił, żeby podawano przede wszystkim jarzyny strączkowe i kapustę. Na śniadanie prażony bób, na obiad grochówka i kotlety z kapustą, na kolację fasolka po bretońsku, i tak dalej w tym stylu. Wszystko smaczne, dobrze przyprawione, więc kardynałowie jedli z apetytem.

Po dwóch dniach nad Watykanem w dalszym ciągu kłębił się czarny dym, a w kaplicy kłębiły się dymy niewidoczne gołym okiem. Ilość tlenu spadła do minimum.
– Pomódlmy się, bracia, do Ducha Świętego, aby pozwolił nam szybko i pomyślnie zakończyć tę misję i wybrać następcę Pana Naszego – rzekł przed następnym głosowaniem senior kolegium, kardynał Delmonte, pobożnie wznosząc oczy w górę.

Tym razem połowa kardynałów już nie głosowała na siebie samych, ale wymaganej większości głosów nie osiągnięto.

Na obiad była zupa fasolowa i gołąbki, a do nich sałatka z bobu.

Kardynał Delmonte zarządził kolejne głosowanie już w pół godziny po obiedzie. Liczenie głosów przypadło w udziale najmłodszemu członkowi kolegium, kardynałowi Sforzy. Bladł biedak coraz bardziej, a na czoło występowały mu krople potu.
– Nie ma... większości – ogłosił drżącym głosem i osunął się na podłogę jak młoda oliwka podcięta kosą.
– Giuliamo!!! Nie umieraj! Jemu potrzeba powietrza! – wykrzyknął kardynał Roncelli, którego, jak już zaznaczyłem, z kardynałem Sforzą łączyła bardzo serdeczna przyjaźń.
– Powietrza... – powtórzyła jak echo większość kardynałów i oczy wszystkich zwróciły się na monsignore Delmonte. Stał ze złożonymi rękami i wzrokiem utkwionym w niebo, a raczej w sufit.
– Przemówił do mnie Duch Święty – oświadczył. – Powiedział mi, że gdy idzie o życie ludzkie, nie wolno kurczowo trzymać się litery prawa. Spróbujmy otworzyć okno.
– Ale czy wybór będzie ważny przy otwartym oknie? – spytał z powątpiewaniem kardynał Rodrigo Borgia.
– Na pewno. Wyraźnie słyszałem głos Ducha Świętego – zapewnił kardynał Delmonte i szarpnął okiennicę. Niestety gwoździe były solidne i dobrze wbite.

Kardynał Borgia wyjął z kieszeni eleganckie etui, a z niego obcążki. Zawsze miał przy sobie przybory do manicure, których w razie potrzeby można było użyć w celu perswazji... i, jak widać, także do innych celów. Podszedł do największego okna i zaczął sprawnie wyciągać gwóźdź po gwoździu.

Zgromadzeni na Placu świętego Piotra wierni z napięciem wpatrywali się w watykańskie okna. Nareszcie środkowe okno uchyliło się... i rozwarło na oścież. Buchnął z niego kłąb białego, prawie przezroczystego dymu. Gdy dym się rozwiał, oczom wiernych ukazała się wysoka sylwetka kardynała Rodriga Borgii.
– Monsignore Borgia! Habemus Papam!!! – ryknął tłum.
– I co teraz będzie?! – spytał zbolałym głosem kardynał Roncelli, nie przestając cucić kardynała Sforzy.
Vox populi, vox Dei – orzekł kardynał Delponte i też podszedł do okna. Wciągnął głęboki haust świeżego powietrza – Habemus Papam! – ogłosił donośnie oficjalnym tonem.

***
–Powiedz, Roland, czy ten Borgia przypadkiem nie był z nami spokrewniony? – spytał hrabia Filip Garrick.
– Ależ oczywiście. Był owocem grzechu jednego z twoich praprawnuków, Filipku – wyjaśnił z uśmiechem biskup.
– To było o wiele ciekawsze niż wykład o Kochanowskim. I lepsze niż kolacja z poetą – powiedział z uznaniem Ian i zamówił drugą porcję fasolki po bretońsku.

poniedziałek, 12 marca 2012

Szwoleżer, moja miłość... (zakończenie)


– Carlo – szepnęłam. – Carlo...
Wskazałam kierunek.
– Nie ruszaj się stąd. Ani kroku, Linko – rzucił Bazil i pobiegł w górę ścieżki.

Znów usiadłam na kamieniu i utkwiłem wzrok w ziemię. Mech. Dwie mrówki ciągnące sosnową szpilkę. Kawałek kory. I twarz Carla, pokryta mnóstwem obrzydliwych, zielono opalizujących much. A potem wszystko zrobiło się czarne.
***
Leżałam wygodnie, okryta miękkim kocem. Nie chciało mi się jeszcze otwierać oczu.
– Czuję się okropnie winny – dobiegł mnie głos Bazila.
– Nie wolno ci tak myśleć – to doktor Reinhard. – Nie możesz przecież, do licha, romansować z każdym, któremu wpadniesz w oko! On był chory. Umarł na depresję, tak jak inni umierają na gruźlicę czy na raka. Jeżeli kogoś należy obarczać odpowiedzialnością, to tylko mnie. Wydawało mi się, że można mu pozwolić wyjechać. Robił wrażenie podleczonego. Malował, był w miarę ożywiony... Pomyliłem się. Ale kto wie, może i tu byśmy go nie upilnowali...

Otworzyłam oczy.
– O, panna Paulina nam się budzi. Proszę to wypić – doktor podał mi kieliszek z jakąś brązową miksturą, a potem szklankę wody. – Nic dziwnego, że pani zemdlała. Taki widok i dorosłemu mężczyźnie niełatwo znieść.
– Proszę do mnie mówić „Linka”, tak jak Bazil – odezwałam się. Mój głos brzmiał dziwnie słabo.
– Dobrze. Będzie nam się łatwiej rozmawiało. Nieszczęśliwie się złożyło, że to właśnie ty znalazłaś tego biedaka. Jedyna pociecha, że teraz już nie cierpi. Zajmiemy się pogrzebem. Bazil, pojedź do pastora Gottlieba do Ammergau. To rozsądny człowiek, no i lepiej, żeby ten biedak nie leżał na naszym cmentarzu. Na wszelki wypadek dam ci list – doktor usiadł przy biurku i przez dłuższą chwilę pisał. – Jedź, Bazil. Ja posiedzę z Linką. Aha... lepiej nie mów nic Jeanowi. On tak się cieszy z tego obrazu. Po co miałby mieć złe skojarzenia? W ogóle nikt poza nami trojgiem nie powinien o tej sprawie wiedzieć.

Bazil pochylił się nade mną i pogładził mnie po policzku.
– Dzielna z ciebie dziewczyna – powiedział. – Trzymaj się, Lineczko.

Wyszedł.
– Rozumiem, że to dla ciebie bardzo trudne, ale nie powinnaś opowiadać o tym nawet siostrze – zwrócił się do mnie doktor. – Ona jest jeszcze bardzo dziecinna, po co obarczać ją okropnościami? Gdybyś potrzebowała o tym porozmawiać, to przyjdź do mnie.
– Pan Carlo... był chory, prawda? – spytałam.
– Tak. Na depresję. Z tym współczesna medycyna nie za dobrze sobie radzi, niestety.
– Panie doktorze... – zaczęłam.
– Fryderyku – poprawił mnie. – Przecież przeszliśmy na „ty”. Chcesz o coś zapytać?
– Taak... Ale to na pewno bardzo niestosowne – wykrztusiłam.
– W rozmowie z lekarzem nie ma tematów niestosownych – odparł poważnie. – Pytaj, o co chcesz.
– Jeżeli... jeżeli mężczyzna jest zakochany w drugim mężczyźnie... czy to też jest rodzaj choroby? I czy to można wyleczyć? – wypaliłam, czerwona po uszy.
– Zadałaś dosyć trudne pytanie – odpowiedział. – Większość moich kolegów uznaje to za chorobę i nawet próbuje ją leczyć, z dość marnymi wynikami. Ja mam na ten temat odmienne zdanie. Wśród homoseksualistów – to znaczy mężczyzn, których pociągają inni mężczyźni – oczywiście zdarzają się ludzie chorzy, tacy, którzy nie radzą sobie z własnym ciałem. Jeżeli przez to krzywdzą innych, zwłaszcza jeżeli krzywdzą dzieci, to należy ich izolować i w miarę możliwości leczyć, chociaż, jak wspomniałem, nie bardzo to się udaje. Ale są i inni ludzie... Zresztą – popatrzył mi prosto w oczy – nie bawmy się w ciuciubabkę, Linko. Pytasz o to, bo dowiedziałaś się o skłonnościach Bazila i Jeana, prawda?

Skinęłam głową. Policzki mnie paliły.
– No to powiedz, czy kogoś takiego, jak Bazil albo Jean, należałoby zamknąć w szpitalu dla obłąkanych? Sama widzisz. To byłoby oczywistą bzdurą.
– Ale czy oni... przez to... nie są nieszczęśliwi? – spytałam.
– Może i trochę są. Ale Jean bardziej był nieszczęśliwy w małżeństwie. Nie wiedziałaś, że był żonaty? Był, z moją siostrą. Niedawno się rozwiedli. Nie pasowali do siebie. Jean, widzisz, należy do ludzi, którym właściwie bardziej podobają się kobiety niż mężczyźni. Bazil to dla niego wyjątek. On jest dla niego ważniejszy od konwencjonalnego życia. No a Bazil... nie mógłby żyć z kobietą. Jest inny. Co do leczenia... Załóżmy, że leczenie z tych skłonności byłoby, jak upierają się moi uczeni koledzy, możliwe. I wyleczony Bazil zakochałby się w kimś w rodzaju panny von Steinburg. Nie mógłby raczej liczyć na szczęśliwy finał tej miłości. Z różnych powodów ludzie bywają nie całkiem szczęśliwi. Wydaje mi się, że Jean i Bazil są szczęśliwsi od wielu innych.
– Dużo trudnych spraw na jeden dzień – Fryderyk westchnął i przetarł okulary. – Jak się czujesz, Linko? Możesz wstać? Nie kręci ci się w głowie? To idź do cioci i Misi. Sama zdecydujesz, czy i kiedy siostrze te sprawy wyjaśnisz.
***
Reszta lata minęła bez dramatów – oprócz tego, który rozgrywał się w moim sercu i który skrzętnie ukrywałam nawet przed Miśką. Właściwie powinnam nienawidzić Jeana, nie cierpieć go tak, jak nie cierpiałam panny von Steinburg... ale jakoś nie potrafiłam go nienawidzić.

Jeździłyśmy konno. Brodziłyśmy w górskich strumieniach, zbierałyśmy poziomki i dzikie maliny. Bazil i Jean zabierali nas na cudowne wycieczki. Wszystko naokoło było takie piękne, że wspomnienie kołyszącej się na sznurze postaci Carla stało się nierzeczywiste jak jakaś straszna baśń.

Kiedy przyszła pora powrotu, Jean i Bazil odwieźli nas aż do austriackiej granicy. Miśka rozbeczała się przy pożegnaniu. Ja nie. Kiedy Bazil mnie uściskał, coś we mnie wiedziało – mimo wszystkich zapewnień o ponownym spotkaniu – że to ostatni uścisk. A kiedy nie ma się żadnej nadziei, to nie warto płakać.

***
– Linka, nie śpisz? – Miśka w wieczorowej sukni wśliznęła się do mojej sypialni.
– Nie śpię. Jak premiera? – mnie niestety paskudne przeziębienie uniemożliwiło pójście do teatru.
– Niezła, ale nie o to chodzi. Nie zgadniesz, kogo spotkałam w teatrze! Jeana! Jeana de Saint-Pierre!

Usiadłam na łóżku.
– Co??? To teraz pewnie zerwiesz zaręczyny! – roześmiałam się.
– Nie wypominaj mi dziecinnego zadurzenia – wygłosiła Miśka z wyżyn osiemnastoletniej dorosłości. – Zresztą szybko mi przeszło i widziałam w Jeanie przede wszystkim starszego brata. Mam Andrzeja, i to jest to. Ale wyobrażasz sobie, jak się ucieszyłam! Jean cię bardzo serdecznie pozdrawia. Obiecałam, że prześlę mu wiadomość, jak tylko ci ten kaszel trochę przejdzie i będziemy mogły go przyjąć. Wyobraź sobie, on mieszka na stałe w Polsce! Teraz jest bardzo zamożny, chyba dostał jakiś spadek. Kupił majątek pod Tarnowem, ale często bywa w Warszawie. Wszystko nam opowie, kiedy przyjdzie! A Bazil...

Serce mi gwałtownie zabiło.
– Bazil też był w teatrze?
– Nie, Bazil gdzieś przepadł... Wyjechał do Ameryki czy Australii... Bo on też odziedziczył jakąś niesamowitą fortunę! Linka, on jest księciem, autentycznym księciem, nie nazywa się Blanchett, tylko de Chatreville! Jakiś krewny go odnalazł!

To, że Bazil jest księciem, jakoś na mnie nie zrobiło wrażenia. Dla mnie i tak zawsze nim był. Ale dlaczego wyjechał?!
– Nie sposób było w antrakcie o wszystkim mówić, ale Jean przecież nas odwiedzi. Teraz zdrowiej szybciutko, siostro, żebyśmy nie musiały długo czekać!

Następnego dnia przyszły dwa bukiety kwiatów od Jeana, a trzy dni później on sam. I odtąd pojawiał się u nas regularnie. Ale kwestię wyjazdu Bazila zbywał ogólnikami. Wróciliśmy do niej dopiero po kilku tygodniach, podczas spaceru w Łazienkach. Szliśmy w sporej odległości od Miśki i Andrzeja, żeby nie przeszkadzać narzeczonym.
– Wiesz, wyjazd Bazila to moja wina – powiedział nagle Jean. – Kiedy przyszła wiadomość o jego tytule i o spadku... tak się niezręcznie wyraziłem, powiedziałem, że nareszcie jest niezależny i może żyć na własnę rękę. A on to zrozumiał tak, że mam dość jego towarzystwa i chcę, żeby wyjechał... No i od ponad roku żadnej wiadomości, ani słowa... Po jego zniknięciu okazało się, że przekazał mi prawie cały swój majątek. To od niego mam pieniądze, nie ze spadku. I mam takie przeczucie, że on już nie wróci – głos mu zadrżał.
– Brakuje ci go, prawda? – spytałam ze współczuciem.
– Bardzo.
– Rozumiem.
– Ty w ogóle dużo rozumiesz, Linko – Jean zatrzymał się. – Wiesz... jesteś jedyną kobietą, z którą chyba mógłbym spędzić życie.

Popatrzyłam mu w oczy i skinęłam głową.
– Zgadzasz się? Zgodzisz się zostać moją żoną?
– Tak – powiedziałam.

Pocałował mnie w rękę, a potem lekko musnął wargami moje usta.
– Jean – odezwałam się cicho – ja wiem, co cię łączyło z Bazilem. Widziałam was tego dnia... dzień po twoim pojedynku z baronem. W parku, pod czerwonym bukiem.

Jean opuścił wzrok.
– Więc wiesz... Ale przed chwilą powiedziałaś mi „tak”. Dlaczego, Linko?
– Bo powiedziałeś, że mógłbyś ze mną spędzić życie. Nie powiedziałeś, że mnie kochasz. Nie skłamałeś.

Jean milczał.
– Poza tym – dodałam – mamy ze sobą dużo wspólnego. Ja też kochałam Bazila. Byłam jeszcze dzieckiem, ale to nie było dziecinne uczucie. Właściwie nie przestałam go kochać.

Jean znów popatrzył mi w oczy. Jego oczy były trochę wilgotne.
– Ciebie chyba jednak też kocham – powiedział. – Chyba można kochać jednocześnie dwie osoby?
– W każdym razie można spróbować – odparłam. I pocałowaliśmy się naprawdę.

***
Bazil uśmiecha się do mnie z obrazu i zapraszającym gestem unosi tacę z kryształową zastawą. Nie żyje od... Rysio miał wtedy sześć latek, więc od ośmiu lat. Zrozumiałam to, kiedy zauważyłam, że Jean przestał nosić sygnet z rubinem. Sygnet leży teraz w szkatułce razem ze swoim bratem-bliźniakiem, tym, który nosił Bazil, a obok szkatułki w szufladzie biurka leży testament Jeana.

Nie pytałam Jeana o żadne szczegóły. Skoro sam mi o nich nie opowiedział, to widocznie za trudno mu było o tym mówić. Jedną z największych zalet naszego małżeństwa było to, że oboje rozumieliśmy, kiedy i o co nie należy pytać.

Jean nie żyje od miesiąca. Dostałam wiadomość tydzień temu. Nie ma własnego grobu, pochowano go w zbiorowej żołnierskiej mogile, nawet nie wiadomo, w której. Nie wiadomo też, w jakiej stronie świata jest grób Bazila... i czy w ogóle gdzieś jest. Zamiast siedzieć przy grobie siedzę na ławce w parku, pod czerwonym bukiem. Chwilami zdaje mi się, że znów ich obu widzę. Dwa przepiękne, posągowe ciała, splecione w uścisku.

Okazało się, że naprawdę można kochać dwie osoby. Miałam w życiu wielkie szczęście.

niedziela, 11 marca 2012

Szwoleżer, moja miłość... (6)


– O Boże! – Miśka pobladła i zerwała się z krzesła. Ja też. Popędziłyśmy alejką, którą przedtem szli Jean i baron. Za pierwszym zakrętem wpadłyśmy prosto w ramiona Bazila. Mocno nas obie objął.

– Nie bójcie się, dziewczynki, wszystko w porządku, w porządku – szepnął. – Jeanowi nawet włos z głowy nie spadł.
– Zabił barona? – spytałam bez tchu.
– Ależ skąd. Cha, cha! Strzelił w jego pistolet, a on przewrócił się i, wyobraźcie sobie, skręcił nogę w kostce! Chlubna rana, prawda? Fryderyk bandażuje mu nogę. No, chodźcie, Jean zaraz do nas przyjdzie. Napijemy się szampana, trzeba uczcić zwycięstwo. Przy takiej okazji ciocia na pewno wam pozwoli. Kieliszek szampana wam nie zaszkodzi.
– Ciocia poszła się położyć – Miśka roześmiała się przez łzy.

Pierwszy raz w życiu czułyśmy się jak zupełnie dorosłe osoby. Siedziałyśmy na tarasie domu zdrojowego w towarzystwie dwóch młodych panów i popijałyśmy z nimi szampana! A potem pojechaliśmy bryczką na halę i długo pieściliśmy malutkie jagniątka.

– Szkoda, że nie umiem malować. Gdyby Carlo tu był, to poprosiłbym, żeby namalował dla mnie taki obrazek – powiedział Bazil, patrząc, jak przytulam owieczkę. Pogładził miękkie futerko i przez chwilę jego dłoń dotykała mojej. Serce zabiło mi tak mocno, że obawiałam się, że wszyscy je słyszą.

***
Wycieczka nad wodospad odbyła się bez naszego udziału. Ciocia dalej miała palpitację serca i doktor zabronił jej wstawać. A Miśka obudziła się z lekką gorączką i też musiała zostać w łóżku. Ona często reagowała gorączką na silne przeżycia.

Pensjonat opustoszał. Nawet baron von Reuterbach zdecydował się towarzyszyć narzeczonej, mimo obandażowanej nogi. Bazila ani Jeana nie widziałam wśród pasażerów kawalkady bryczek. Pewnie nie chcieli psuć humorów państwu von Steinburg i baronowi.

Siedziałam przy Miśce i cicho jej czytałam, póki nie zasnęła. A potem poszłam przejść się po parku. Szłam w stronę czerwonego buka, tak jak pierwszego dnia.

Tam ich zobaczyłam. Leżeli na trawie, w plamie słonecznego światła. Byli w tym oświetleniu po prostu nieziemsko piękni. I... zupełnie nadzy.

Ukryłam się za tym samym drzewem, co poprzednio. Miało gruby, rozdwojony pień. Przez szczelinę w nim dobrze ich widziałam.
– Przyjemnie mieć wolny dzień – Jean przeciągnął się i połaskotał Bazila w nos źdźbłem trawy. – A jutro nareszcie pozbędziemy się tej rozwydrzonej pannicy.
– Czy ty czasem nie mówisz jak lis o winogronach, Jeanku? – spytał Bazil, przytrzymując rękę Jeana.
– Akurat! Żebyś ty wiedział, co ja z nią miałem... Na tej potańcówce w przerwie między tańcami zaciągnęła mnie do altanki i rzuciła się na mnie jak tygrysica. Myślałem, że mnie zgwałci. Na szczęście jakoś z tego wyszedłem obronną ręką, cha, cha!
– Ale miałeś na nią ochotę, co? Przyznaj się...
– Wcale nie. Biedny ten Reutenbach. Nie dość, że skręcił nogę, to takie rogi mu wkrótce wyrosną, że przez drzwi nie będzie mógł przejść. Ale należy mu się za to, że tak się po chamsku wobec ciebie zachował.
– Niepotrzebna była ta awantura, Jeanku. Biedną panią Balbinę prawie przyprawiła o atak serca. A propos, może lepiej stąd chodźmy, bo jeszcze tu nas te małe Drawiczówny znajdą.
– Ich to rzeczywiście wszędzie pełno... – roześmiał się Jean. – Miłe kózki. Ale co tam... Nic złego nie robimy, zażywamy kąpieli słonecznej według zaleceń Fryderyka, prawda? Prędzej czy później muszą zobaczyć nagiego mężczyznę. Te dziewczęta są chowane w takiej nieświadomości, że aż przykro pomyśleć.
– Tylko się nie zabieraj za ich uświadamianie!
– Ej, Bazil, bo się obrażę! Za pedofila mnie masz?
– Z tobą nigdy nie wiadomo – Bazil zachichotał. – Ale wybredny to jesteś. Jak pannica rozwydrzona, to niedobrze, jak nieświadoma, też źle. Tobie trudno dogodzić...
– Wcale nie tak trudno – zamruczał Jean. Uniósł się na łokciu i... pocałował pierś Bazila.
Wtedy... na podbrzuszu Bazila coś się poruszyło. Wpatrywałam się z bezgranicznym zdumieniem w to coś... co kształtem przypominało kolumnę.
– Jean... nie... – Bazil trochę się odsunął.
– Dobrze, już dobrze, Bazilku... To było zupełnie niewinne. Tylko dlatego, że taki ładny jesteś...
– Może już naprawdę chodźmy, Jean?
– Ale najpierw mnie pocałuj. Tyle chyba możesz dla mnie zrobić?

Ciała podobne do greckich posągów splotły się w gwałtownym uścisku.

Wycofałam się tak, jak poprzednio. Od drzewa do drzewa. Ostrożność znów była niepotrzebna, bo oni na pewno nie widzieli niczego oprócz siebie nawzajem.

O tym nikomu nie mogę opowiedzieć. Nawet Miśce. Ale muszę jedną rzecz wyjaśnić, sama dla siebie.

Korytarze były puste, służba też skorzystała z wolnego dnia. Wiedziałam, gdzie są prywatne pokoje Jeana. Zawsze tam obaj szli po obiedzie. Parter, lewe skrzydło. Drzwi nie były zamknięte na klucz.
Salonik, na ścianach widoczki – na pewno nie pędzla Rafaela albo Leonarda. Drzwi z lewej strony... Gabinet. Żadnych obrazów na ścianach, bordowe tapety. Drugie drzwi...

Bazil zapraszającym gestem podawał mi tacę z kryształową zastawą. Uśmiechał się, ale nie był wesoły. Patrzył na mnie tak... tak, jak zwykle patrzył na Jeana.

Uciekłam. Pędziłam na oślep, minęłam bramę parku i gnałam przed siebie górską ścieżką. Żeby tylko dalej, dalej... od tego, czego nie umiałam nazwać.

Wreszcie musiałam się zatrzymać, bo tchu mi zabrakło na stromym zboczu. Przysiadłam na kamieniu. Z trudem chwytałam oddech.

Zaczynałam normalnie oddychać, ale powietrze wcale nie pachniało górami – świeżą trawą, świeżą wodą i gencjaną. Cuchnęło. Cuchnęło ohydnie. I słychać było brzęk much.

Wstałam i wbrew rozsądkowi zwróciłam się w stronę, z której dobiegał ten ohydny odór.
Znów uciekałam. Zatrzymały mnie silne ramiona. Podniosły mnie i przycisnęły do piersi, o której tyle wiedziałam.
– Lineczko, od godziny cię z Jeanem szukamy – powiedział Bazil. – Nie przyszłaś na kolację... Cioci ani Misi nic nie mówiliśmy, bo jeszcze by się od tego bardziej rozchorowały. Nie powinnaś sama tak daleko odchodzić...
– Carlo – szepnęłam. – Carlo...

Szwoleżer, moja miłość... (5)


– Mam nadzieję, że jutro pogoda dopisze – powiedział pan von Steinburg. – Przyjemnie byłoby zakończyć pobyt tą planowaną wycieczką.
– Zakończyć? Opuszczają nas państwo w środku sezonu? – zdziwiła się ciocia.
– A tak, podreperowałem żołądek, a małżonka nerwy. Dobry stan jednego i drugiego wkrótce nam będzie bardzo potrzebny. A Resi nabrała rumieńców – poklepał córkę po policzku. – To też jej potrzebne, bo bladość przy białej sukni jest nietwarzowa...
– Papo! – obruszyła się panna Teresa.
– Moja droga, wystarczająco długo upierałaś się, żeby z tego robić tajemnicę. Teraz, kiedy przyjechał po nas twój narzeczony, naprawdę nie wypada dłużej ukrywać, że wasz ślub odbędzie się już za miesiąc...

Miśka upuściła łyżkę.
– Wyjeżdżamy do Wenecji – ciągnęła pani von Steinburg. – Resi jest taka romantyczna, koniecznie chce, żeby orszak ślubny płynął gondolami... A pan baron niczego jej nie potrafi odmówić. Nie powinien pan ulegać wszystkim jej kaprysom, panie baronie.
– Każde życzenie panny Teresy jest dla mnie rozkazem – baron szarmancko pochylił się nad dłonią narzeczonej.

W międzyczasie podano drugie danie, ale tak byłyśmy zaszokowane, że zwróciłyśmy na nie uwagę dopiero, kiedy podszedł do nas Bazil. Miał smutną minę.
– Nie smakują panienkom kurczęta? – spytał. – Może przesolone? Albo za twarde? Może podać coś innego?
– Ależ skąd! Myśmy się tylko tak jakoś zagapiły – szturchnęłam Miśkę i zaczęłam pośpiesznie manewrować sztućcami. – Naprawdę pyszne! – zapewniłam szczerze.
– Ten sos jest fantastyczny! – dodała Miśka. – Myślisz, Bazilku, że mogłybyśmy poprosić, żeby nam przynieśli jeszcze jedną sosjerkę?
– Michalino! – w głosie cioci brzmiało najświętsze oburzenie. – To już przechodzi ludzkie pojęcie! Jak możesz tak niegrzecznie zwracać się do pana Blanchetta! Natychmiast go przeproś!
– Przepraszam pana – grzecznie powiedziała Miśka.
– Ależ, proszę pani, mnie jest miło, że panienki mówią do mnie po imieniu! – Bazil był teraz rozpromieniony. – Zaraz będzie więcej sosu, panno Misieńko!
– Niech zaczeka – odezwał się baron-narzeczony. – Mógłby nam podać do deseru butelkę szampana? Tylko żeby był dobrze schłodzony.
– Ktoś na pewno mógłby. Zadbam o to – odparł Bazil z kamiennym wyrazem twarzy.
– Widzę, że w bardzo demokratyczny sposób traktuje się tu służbę – zauważył baron.
– Pan Blanchett nie jest służącym! I nie wolno do niego mówić w formie bezosobowej! – powiedziałam dobitnie.
– Właśnie! On jest lepiej wychowany niż niejeden baron! – poparła mnie Miśka.

Ciocia spurpurowiała.
– Paulino, po tobie się tego nie spodziewałam! Co się z wami dzieje, dziewczęta, gdzie wasze maniery?! Proszę natychmiast pójść do pokoju i nie wychodzić bez mojego pozwolenia. Obejdziecie się bez deseru i podwieczorku.
Bazil nagle znów znalazł się przy naszym stole.
– Szanowna pani – złożył ręce z błagalnym wyrazem twarzy – proszę, niech szanowna pani nie karci panienek z mojego powodu! One powinny jeść wszystkie posiłki, i jeść je do końca! Dzisiaj specjalnie z myślą o pannie Lince i pannie Misi skomponowałem taki pyszny torcik bezowy z malinami i kremem czekoladowym, do jutra nie da się go przechować... I obiecaliśmy im z Jeanem dziś po południu przejażdżkę bryczką na halę, żeby zobaczyły jagnięta... Niech się pani nie gniewa, bardzo panią proszę!
– No, dobrze. Panu trudno odmówić – ciocia już lekko się uśmiechała. – Ale, dziewczęta, buzie przy stole proszę otwierać tylko do jedzenia.
– Dziękuję pani, serdecznie dziękuję! – Bazil chwycił rękę cioci i podniósł do ust. Ukłonił się i znów ruszył w kierunku kuchni.
– Jedzenie tu dobre, ale do czego to podobne, żeby służący wtrącał się do rozmowy, i to w taki sposób. Bezczelny fagas – rzucił w ślad za nim baron.
– Pan wybaczy – Jean wyrósł przy krześle barona jak spod ziemi. – Jest pan naszym gościem, ale nawet gościowi nie pozwolę obrażać mojego przyjaciela. Proszę, aby był pan uprzejmy go przeprosić.
– Niestety nie podzielam pana demokratycznych zapatrywań, panie hrabio – odparł baron. – Nie będę przepraszał kuchcików.
– W takim razie jestem zmuszony prosić pana o satysfakcję.

Dech mi zaparło.
– Daj spokój, Jean, nie rób skandalu. Proszę, panno Misiu – Bazil postawił przed nakryciem Miśki sosjerkę. – Ja nawet nie słyszałem, co pan baron powiedział.
– Ale ja słyszałem. Pan pozwoli, nie będziemy przecież kontynuowali tej rozmowy przy damach.
– Chodźcie, dziewczęta. Deser zjemy na tarasie – powiedziała ciocia. – Przepraszam państwa, potrzeba mi świeżego powietrza.

Mimo świeżego powietrza ciocia wachlowała się chusteczką. Patrzyłyśmy, jak Jean i baron oddalają się aleją. Towarzyszył im doktor i jeszcze jeden pan.
– Muszę się chyba położyć, dziewczęta. Serce mi bije jak opętane. Co za historia! Miałyście rację, pan Blanchett jest lepiej wychowany od tego barona. Zostańcie tu i zjedzcie deser, bo inaczej biedny pan Blanchett jeszcze bardziej się zmartwi.

Służąca postawiła przed nami talerzyki z bezowym torcikiem. Na pytanie o Bazila pokręciła głową.
– Pognał do parku. Przecież nie będzie siedział w kuchni, kiedy tam pan dyrektor strzela się z tamtym panem. Jak tamten, nie daj Boże, panu dyrektorowi krzywdę zrobi, to pan Blanchett ani chybi go gołymi rękami zadusi  – powiedziała. – Mój Ty Boże jedyny, po co im to było?! Żeby od razu do pistoletów...

Z trudem przełykałyśmy słodkie okruchy.
– Tak mi teraz wstyd za to moje gadanie o pojedynkach – odezwała się ponuro Miśka. – To wcale nie jest romantyczne, tylko straszne.
– W dodatku to przez nas. Przeze mnie. Gdybym siedziała cicho, to ty może też nic byś nie powiedziała, i nie byłoby całej awantury.
– Miałyśmy siedzieć cicho, kiedy on obrażał Bazila? Zresztą awantura byłaby prędzej czy później. Jeanowi na pewno chodzi nie tylko o to, co on powiedział do Bazila, ale i o pannę Teresę.
– Ja już nie wiem, czy Bazil się w niej kocha, czy nie. Rano tak się szybko z Jeanem pogodzili...
– Bo może się właśnie wtedy dowiedzieli, że przyjechał narzeczony panny Teresy. I że ona ich obu oszukiwała. Ukrywała, że ma narzeczonego, tak długo, jak się dało, żeby innym móc w głowach zawracać. Wstrętna kokietka!

Huknął strzał. Tylko jeden.