środa, 20 kwietnia 2011

wtorek, 19 kwietnia 2011

Odcinek 15: Wielkotygodniowe rozważania o samotności i orientacji (absolutnie apolityczne i apriorycznie absurdalne)

– Patrzcie, kto idzie – odezwał się święty.
– No, nie, oczom nie wierzę, Edek! Edek i Aslak. Edka od miesiąca tu nie było – ucieszył się Ian.

Aslakowi rzeczywiście towrzyszył smukły młody człowiek o uduchowionej twarzy. Przypominał świętego Sebastiana El Greka. Pod pachą niósł sporą skrzynkę z wywierconymi w ściankach otworkami.
– Edziu, tak się cieszę, że wreszcie cię tu widzę – powiedział serdecznie święty. – To niezdrowo tak ciągle pracować.
– Przyszliśmy was zaprosić na podwieczorek do naszej palmiarni – równie serdecznie odparł imiennik świętego. – To dla Aslaka i dla mnie wielki dzień. Odnaleźliśmy naszą tożsamość i nasze miejsce we wszechświecie.
– Trochę wam to czasu zajęło – mruknął pod nosem Bazil.
– Czy to nie wspaniała perspektywa, wieczna miłość idealna wśród szumu palm? – spytał retorycznie Edzio.
– Wśród krokusów też – dodał pośpiesznie Aslak. – Do tawerny też czasem można się wybrać. A latem na plażę.
– Dokąd zechcesz, Aslaczku – odparł czule Edek.
– No to wszyscy bardzo się cieszymy, moi drodzy – stwierdził święty Edgar. – A co masz w tej skrzynce, Edziu? Baranka?
– Nie. To nasz jedyny kłopot – Edek bardzo ostrożnie ustawił skrzynkę na trawie i zdjął z niej wieczko.

Na czystej podściółce z piasku i trawy leżał spory żółw. W kącie skrzynki stała miseczka z kawałkami kolorowych jarzyn.
– Ale fajny – pochwalił Bazil.
– Co z nim macie za kłopot? – zainteresował się Richard. – Wygląda jak okaz zdrowia, oczka błyszczące, łuski na łapkach czyściutkie... Nie chce jeść?

Żółw demonstracyjnie sięgnął mordką do miseczki, wziął spory kawałek marchewki i zaczął go żuć. Wydawało się, że nawet cicho pomlaskiwał.

– Apetyt ma – stwierdził Ian. – O co chodzi?
– On jest samotny – powiedział Edek. – A my chcemy, żeby wszyscy w naszej palmiarni byli szczęśliwi. Ale nie wiemy ani jaką ma płeć, ani jaką orientację. Myślałem, że może nam pomożecie to rozstrzygnąć.

Richard ostrożnie wyjął żółwia z pudełka i parę razy delikatnie obrócił go w rękach.
– Nic nie widać – stwierdził i włożył żółwia z powrotem do skrzynki. – Z żółwiami pod tym względem ciężko. Musicie poczekać. Jak zniesie jajka, to samica.
– Po tobie się takiej bezduszności nie spodziewałem – oburzył się Edzio. – Ma czekać w samotności nie wiadomo jak długo? Składać sterylne, bezsensowne jajka? Ogrzewać je własną piersią w nadziei, że jednak coś się z nich wylęgnie?
– Żółwie nie wysiadują jajek. Zakopują je w piachu i idą sobie – zauważył Richard.
– A jeżeli przez tę samotność i poczucie bezsensu w ogóle nie zniesie jajek, a my dalej nie będziemy wiedzieli, czy to samiec, czy sfrustrowana, nieszczęśliwa samica?

Żółw łypnął okiem i zabrał się za pokaźny liść sałaty.

– Spoko, Edziu – włączył się Bazil. – Ja mam pewną koncepcję. Wszystkiego nie wyjaśni, ale zredukuje liczbę możliwych rozwiązań. Słuchajcie. Czytałem w takim poradniku internetowym, że praktycznie wszystkie stworzenia kierują się przy doborze partnera zmysłem węchu. Ludzie też, ale nieświadomie. To taki... jak to się nazywa, Jeanku?
– Atawizm – podsunął Jean.
– Właśnie. I jakoby dlatego teraz tyle rozwodów i innych problemów w związkach, bo ludzie dezodorantami i kremami zagłuszają naturalny zapach i źle się dobierają.
– Ale jak to się ma do żółwia? – spytał Aslak.
– Gady kierują się przede wszystkim zmysłem węchu – wtrącił święty Edgar. – Wzrokiem też, ale węch dominuje.

– Zrobimy tak – kontynuował Bazil. – Siądziemy w kółku na trawie i puścimy żółwia luzem. Aslak i Edek staną dalej, bo żółw ich zna i mógłby do nich podejść tylko dlatego, że zna. Staniecie za nami i będziecie pilnować, żeby nie uciekł. No i tak: jeżeli żółw podejdzie najpierw do Richarda albo do Iana, to wiadomo, że jest heteroseksualną samicą. Jak do Jeana czy do mnie, to też będzie wiadomo, jaką ma płeć i orientację. A jak będzie próbował uciekać, to jedno z dwóch: albo jest lesbijką, albo heteroseksualnym samcem. W obu przypadkach potrzebna mu samica. Sensowne, nie?
– A jak sprawdzimy płeć i orientację nowemu żółwiowi? – spytał Edek.
– Tak samo, tylko dla pewności weźmiemy ze sobą Camille. No, wypuszczaj go na trawę.

Żółw został umieszczony w środku kręgu. Przeżuwał resztkę sałaty i wyraźnie się nad czymś zastanawiał.
– Myśli – szepnął Jean.
– Węszy – dodał Richard.
– Wiecie, to naprawdę fascynujące – powiedział Ian.

Żółw podjął decyzję. Nieśpiesznym, ale rytmicznym żółwim krokiem ruszył z miejsca, podszedł do świętego Edgara, nadepnął mu na rąbek habitu, podniósł główkę i popatrzył świętemu w oczy.
– To ci dopiero – szepnął Bazil. – Niech się ksiądz nie gniewa, ja w tym algorytmie zapomniałem o księdzu. I jak tę sytuację zinterpretować?
– Tak, że żółw jest szczęśliwy w celibacie – powiedział święty Edgar.

Zdjął ze swojej kanapki plasterek ogórka i podzielił się nim z żółwiem. Obaj z satysfakcją pokiwali głowami.

– I kolejny problem rozwiązany – swierdził Ian. – Edgar, Bazil, wy jednak jesteście genialni. Chapeau bas.
– Tylko szkoda, że już nie ma potrzeby iść do sklepu zoologicznego – powiedział melancholijnie Bazil. – Ja to się zawsze sam urządzę.
– Pójdziemy – Jean poklepał Bazila po ramieniu. – Ja też ci chcę zrobić przyjemność, Bazilku. Nie będę gorszy od Edzia. Co byś powiedział, gdybym ci na zajączka kupił ładnego kotka? Grzałby się po całych dniach przytulony do komputera... Mruczał na kolanach ładniej od laptopa...

Bazilowi nagle wyrosły mu u ramion tęczowe skrzydła.
– Uważaj, Bazil, żadnych odlotów – zainterweniował święty Edgar. – Trzymaj go, Richard. Jean, kto ci ten pomysł podsunął?
– Noo, pani Flora – przyznał się Jean.

Odcinek 14: Wielkotygodniowe rozważania o etyce

Pogoda była prześliczna, zatem święty i jego przyjaciele zdecydowali się na piknik wśród krokusów.

– Masz – święty Edgar zawiesił Richardowi na szyi ochronną maseczkę z gazy. – Jakby się damy ukazały, to szybko naciągaj na nos i usta.
– Dzięki – powiedział Richard. – Ale, Edgar, to właściwie oszustwo, co? Mnie ta sprawa zastanawia. Odkąd biskup się do nas przeteleportował, kłamiemy jak najęci, a to o alergii, a to o herezji, ale jakoś nic złego nas z tego powodu nie spotkało. Ty też nam nie zwracasz uwagi.
– Kłamstwo samo w sobie nie jest grzechem – stwierdził autorytatywnie święty Edgar. –  Nie ma przykazania „Nie kłam”. Kłamstwo w dobrej intencji, na przykład w celu pokrzyżowania planów stronie przeciwnej, bywa nawet wskazane.
– O ja cię, to znaczy, że oni – Ian wskazał w dół, na dość reprezentacyjny budynek w centrum sporego miasta, które to miasto z kolei leżało blisko centrum Europy – że oni z czasem mogą się tu do nas dostać?
– Toż to by było gorsze od amnestii – otrząsnął się Jean.
– Spoko, ksiądz mówił, że tylko jak się kłamie w dobrej intencji, to nie grzech.
– A co, jak każdy z nich wierzy, że ma dobre intencje? Wiara czyni cuda.
– E, z cudami to u nich ostatnio kiepsko. Ostatni się udał jakieś dziewięćdziesiąt lat temu.
– Wszystko jedno, jakoś się pewnie będą potrafili wykręcić, na przykład, że myśleli, że wystarczy, jak te intencje są dobre dla tego, kto kłamie. Szef jest pobłażliwy, sami wiecie. Nie wiadomo, do czego może dojść. Jakby tu przyszedł ten... ten, no wiecie, ten najgorszy... to na niego i kropidło nie pomoże. To ja już wolę biskupa Rolanda.
– Który najgorszy?
– To nie wiesz?
– Ten, co się z tamtym strasznym całował?
– E tam, przy ludziach się całowali, garnitury mieli na sobie, nic tam chyba takiego nie było. Ty się też dla picu całowałeś z panią Florą. Oni może też tak tylko z grzeczności.
– Nie o całowanie chodzi, tylko o to, czy to ten jest najgorszy.
– Gorszy jest ten, co strzela do sarenek – zawyrokował Richard. – Sumienia trzeba nie mieć. I jeszcze kaszalotom ubliżał.
– Obleśny, to fakt. Ale ja najbardziej nie lubię tego wysokiego, co tak nieładnie się wyrażał o panu Witku. Ten to dopiero wredny.
– Wredny, ale przynajmniej był za umundurowaniem. Szacunek dla munduru to podstawa, a nie, żeby byle aktorzyna pułkownika bezprawnie udawał.
– Z tym się zgodzę, ale najgorszy to ten, co się znęca nad kotami. Jakby tu przyszedł, to ja bym go chyba gołymi rękami... Żeby kotu krzywdę robić, znaczy, prawdziwemu, nie demonowi, to już słów brak. Brat pana Leszka to co innego. Mówcie sobie, co chcecie, ale jak ktoś jest dobry dla kota, to nie może być najgorszy.
– A skąd wiesz, co to za kot?

Na to Bazil nie znalazł odpowiedzi. Powiało grozą mimo słońca i krokusów.

– Nic się nie martwcie – zabrał głos święty Edgar. – Szef jest łagodny, ale do pewnych granic. Już oni trafią, gdzie się każdemu należy. Trzeba myśleć pozytywnie. Dobrze, że oni wszyscy są jeszcze na ziemi. Zapomnieliście o amnestii?
– Ksiądz to zawsze człowieka potrafi pocieszyć – powiedział Bazil z podziwem.

poniedziałek, 18 kwietnia 2011

Odcinek 13: Niedziela Palmowa

– Ja na to nie pozwolę – Richard zdecydowanym ruchem przypasał miecz. – Spuszczę Edkowi takie manto, że niech się pani Słowacka schowa.
– Siedź – przytrzymał go święty Edgar. – Tu rozwiązania siłowe nie są wskazane. To by było po myśli biskupa. Obaj byście się za tę bójkę przeteleportowali na przeciwną stronę, a on by zacierał ręce.
– Ale przecież biednego Aslaka nie można tak zostawić na pastwę tego...
– Aslak najwyżej znów trochę pochodzi w bandażach, a Edek może pójść do piekła za znęcanie się nad niewinnym. To Edka trzeba ratować – stwierdził święty i wyjął z kieszeni habitu komórkę. Przez dłuższą chwilę coś pisał.
– Już się tym zająłem – powiedział i wstał od stołu. – Jutro w kościele będzie tłok, gdybyśmy się nie spotkali po mszy, to widzimy się tutaj na drugim śniadaniu.

***

Miejsca przy stole stałych gości tawerny powoli się zapełniały. Ostatni wszedł Aslak. Ułożył z atencją na brzegu stołu pokaźną, świeżo poświęconą palmę. W klapie marynarki miał śliczną miniaturową palemkę z bazi, barwinku i przylaszczek.
– To Edzio sam dla mnie zrobił – odpowiedział na pełne uznania komentarze. – Wstał wcześniej ode mnie, nazbierał przylaszczek, podał mi śniadanie do łóżka. I, wyobraźcie sobie, ma nowy projekt. Będzie w ogrodzie zakładał palmiarnię. Taki jest tym przejęty, że poszedł z kościoła prosto do domu, żeby w internecie poczytać o gatunkach palm i zacząć zamawiać. Przede wszystkim mają być palmy, ale i storczyki, i inne egzotyczne rośliny. Nawet różne kolorowe ptaszki chce kupić, i żółwia, żeby było jak w tropikach.

Bazil i święty Edgar wymienili porozumiewawcze uśmiechy.
– No to świetnie – stwierdził święty. – Prawdziwa Niedziela Palmowa.
– Właśnie. Wiecie, ja już pójdę, obiecałem Edziowi, że mu pomogę wybierać palmy.

– Jak ty to zrobiłeś, Edgar? – spytał Richard, kiedy drzwi zamknęły się za Aslakiem.
– Pomysł mój, wykonanie Bazila – uśmiechnął się święty. – Takich tekstów, jak markiza de Sade, przecież się w niebiańskich księgozbiorach nie trzyma. Domyśliłem się, że biskup je Edkowi przyśle mailem. Bazil tego maila przechwycił i wymienił tekst w załączniku. Na „Pawła i Wirginię”. To też osiemnastowieczna francuska powieść, ale o miłości idealnej dwojga nastolatków na tropikalnej wyspie. Dość kiczowata, ale co z tego, kiedy efekt pozytywny. W zasadzie jestem przeciwny potajemnym wymianom tekstów, ale w tym przypadku... W każdym razie problem rozwiązany, teraz musimy na poważnie zastanowić się nad przygotowaniami do świąt.

– Śniadanie jak zwykle u nas – powiedział Ian. – Yvette obiecała przygotować baby.
– Richard będzie oczywiście malował pisanki – zaczął święty Edgar.
– Jasne. I mogę przywabić do ogrodu małe zajączki, ale pod warunkiem, że pozamykasz dzieciakom na klucz kusze i łuki, Ian.
– Pozamykam. Dzieci w zeszłym roku rzeczywiście wzięły polowanie na zajączka zbyt dosłownie – zgodził się Ian.
– Ale pasztet był świetny – powiedział rozmarzonym głosem hrabia Filip.

Richard odruchowo zacisnął dłoń na rękojeści miecza, ale święty Edgar szepnął mu do ucha coś, co go najwyraźniej uspokoiło.
– Więc Richard jest odpowiedzialny za pisanki – podjął święty – a szwoleżerowie za mazurki, prawda? Filip zadba o wymiar międzynarodowy...
– Jak najbardziej – przytaknął hrabia. – Szczupak po żydowsku, sos tatarski, sałatka włoska, ryba po grecku, pal sześć radioaktywność.
– Ale śledzia po japońsku to może już nie – zaniepokoił się Jean.
– Nie, to już by była przesada. Na wypadek gdyby przyłączył się do nas biskup i panie, to ze względów kurtuazyjnych jeszcze żabnica, czyli diabeł morski, z ostrą papryczką.
– Ja zajmę się resztą, schabik, cielęcinka, szyneczka, żurek na kiełbasce – kontynuował święty Edgar – z wegeteriańskimi wariantami dla Richarda. Zrobię jakiś drobny cud, żeby smakowały tak samo, jak zwyczajne. Wszyscy razem udekorujecie stół, trochę kwiatków z tej nowej palmiarni, trochę elementów tradycyjnych. Nie pozwólcie Richardowi stawiać na stole żywego baranka, bo pamiętacie, jak było dwa lata temu. Od razu się ten baranek przyczynił do dekoracji stołu.
– A dzieciaki myślały, że to czekoladowe jajeczka. Ale się poryczały! Yvette się wściekała. Fajnie było – przypomniał Bazil i nagle rozpromienił się jak renesansowy cherubinek – O, patrzcie, jaki ładny kotek! Skąd on się tu wziął? Kici, kici...

Od strony kominka rozległo się ciche miauknięcie. Czarny kot podbiegł do Bazila i czule otarł mu się o nogi.

– Nie kupiliby panowie świeżych jajeczek na święta? – odezwał się drżący głos spod drzwi. – Od ekologicznych kurek, rozmiar large – przygarbiona starowinka w kraciastej chustce wyciągnęła kobiałkę pełną jajek o skorupkach w lekkie marmurkowe wzorki. – Mam też ekologiczny olej słonecznikowy, świetny do majonezu. A w ramach promocji dodaję gratis ekologiczną biedronkę.
– Na pewno ekologiczne? – zainteresował się Richard.
– Apage! – zagrzmiał święty Edgar i zamachnął się kieszonkowym kropidłem.

Syknęło, powietrze napełniła woń siarki, a kot i staruszka rozwiali się w powietrzu. Z głębi kominka dobiegł stłumiony ryk wściekłości.
– Czy ten Roland naprawdę myślał, że nie czytałem Bułhakowa? – powiedział z oburzeniem święty Edgar i schował kropidło do kieszeni habitu.

sobota, 16 kwietnia 2011

Dodatek do marszu szwoleżerów

Gdyby kogoś interesowało, co śpiewali szwoleżerowie opuszczając tawernę w towarzystwie dam, to tu można to usłyszeć:

Odcinek 12: Marsz szwoleżerów

Na stole pojawiły się zamówione drinki. Panie w międzyczasie zdążyły się zaznajomić z bywalcami tawerny.
– Nie martw się Rolkiem, kochanie – powiedziała do przyjaciółki pani Jola. – Takie tu miłe towarzystwo, taka piękna pogoda. Skończymy drineczki, a potem może któryś z panów pokaże nam okolice?
– O, właśnie –  ucieszyła się pani Flora – Mały spacelek, panie Aslaczku?
– Ja... Ja bardzo przepraszam, ale przyszedłem tylko po obiad dla chorego przyjaciela – nieśmiało odparł Aslak. – Muszę natychmiast wracać, on potrzebuje opieki i wsparcia duchowego. Miał wczoraj ciężkie przeżycia. Do widzenia paniom, cześć, chłopaki, do jutra –
chwycił przygotowaną przez pana Stasia pokaźną papierową torbę i oddalił się śpiesznym krokiem.
– Baldzo przystojny, ale imię tlochę dziwne – stwierdziła pani Flora, z żalem odprowadzając wzrokiem muskularną sylwetkę Aslaka. –  I w ogóle jakiś tlochę dziwny.
– Bo to, proszę pani, gej – wyjaśnił Bazil teatralnym szeptem. – Oni są nienormalni. Ja to się nadziwić nie mogę, że w niebie się na takie rzeczy pozwala. Przecież tolerancja też musi mieć jakieś granice, prawda?
– Ale pan mi nie odmówi towarzystwa na spacerku, prawda, panie Rysiu? – pani Jola uśmiechnęła się do Richarda. –  Jak to imię do pana pasuje. Ma pan oczy dzikiego kota...
– Dlapieżnik – zaśmiała się Flora. – Lubię dlapieżniki.

Święty Egdar dostał napadu kaszlu – zaraźliwego, bo Ian i szwoleżerowie też się rozkaszlali.

– Zawsze do usług – Richard już chciał podnieść się z krzesła, ale syknął z bólu i usiadł.  To święty Egdar dotkliwie kopnął go w kostkę.
– Zawsze do usług, ale niestety nie o tej porze roku – westchnął Richard. – Niezmiernie mi przykro, ale jestem strasznie uczulony na pyłek z krokusów. Praktycznie nie mogę w kwietniu przebywać na świeżym powietrzu. Najpokorniej przepraszam.
– Ale to wszyscy inni panowie kaszlą, nie pan Lyś – zdziwiła się pani Flora.
– To tylko ta grilowana cukinia, chyba się panu Staszkowi przypaliła – Ianowi przeszedł kaszel. – Już w porządku. Ja też najmocniej przepraszam, ale muszę iść.  Moja żona ma dziś spotkanie w klubie dyskusyjnym Niebiańskich Feministek, więc ja muszę zaprowadzić Elżunię na zbiórkę skautów, Antosia na próbę chóru, bliźniaków na trening, potem dać im wszystkim obiad, pozmywać, wyprać firanki... Mnóstwo roboty, ojej, już jestem spóźniony. Cześć, do widzenia!

Ian wybiegł z tawerny.
– No i widzą panie, jak w dzisiejszych czasach trudno o prawdziwych mężczyzn – zauważył Bazil. – Gej, cherlak z alergią, pantoflarz... Ale są jeszcze na świecie cesarscy szwoleżerowie, nie, Jean?
– Pewnie. Nam ani krokusy, ani feministki niestraszne – porucznik Jean z galanterią ukłonił się damom. – Zabieramy panie na niebiańską wiosenną przechadzkę.

Damy skwapliwie wsparły się na zaoferowanych ramionach i cała czwórka opuściła tawernę w rytm szwoleżerskiej pieśni. Trzeba przyznać, że obaj młodzieńcy mieli dobre głosy. Dobiegały do wnętrza tawerny nawet z krokusowej łąki:


Więc pijmy wino, szwoleżerowie,
 Niech troski zginą w rozbitym szkle,
 Gdy nas nie będzie, nikt się nie dowie,
 Czy dobrze było nam, czy źle.

 Szare mundury, srebrne obszycia,
 Ach, jak to wszystko przepięknie lśni,
 Lecz co jest na dnie w sercu ukryte,
 Tego nie będzie wiedział nikt!

– Oj, chyba panie się dowiedzą, co oni mają ukryte na dnie w sercach – zauważył święty Edgar.
– W każdym razie będą wściekłe – stwierdził Richard. – Dzięki, Edgar, że mnie kopnąłeś.
– Z ciebie zawsze była gapa. No, ale póki co udało się. Trzeba szwoleżerom podziękować, że nas wybawili z kłopotu.
– To biskup Roland je na nas napuścił, co?
– Jasne. Pół miesiąca minęło, statystycznie rzecz biorąc dawno powinniście być po przeciwnej stronie, a tu nic. Domyślił się, że z herezją to lipa, czy, jak mawia Bazil, ściema. Tej piekielnej pornografii też widać nikt nie oglądał. Więc próbuje inaczej. Ja cię proszę, Richard, uważaj. Jak cię najdą pokusy, to myśl o wielorybach. Co by się z nimi stało, gdybyś trafił do piekła? Ja im ciebie nie zastąpię...

Do tawerny wpadł hrabia Filip.
– Gdzie Aslak? – krzyknął od progu.
– Poszedł do domu z obiadem dla Edka, już dość dawno  – poinformował Richard. – Słuchaj, Filip, żebyś wiedział, co tu się działo...
– Coby się nie działo, to nic w porównaniu z tym, co się będzie działo z Aslakiem. A może już się dzieje. Trzeba go ratować.
– Znowu biskup? Nie panikuj, Aslaka niczym się nie da skusić  – powiedział święty Edgar.
– Jego nie. Ale Edek stracił cały entuzjazm dla Słowackiego. I biskup Roland go przekonał, że potrzebne jest nowe, współczesne tłumaczenie...
– W imię Ojca i Syna  – święty Edgar przeżegnał się, a Richard poszedł za jego przykładem.
– Zgadliście, co? Tłumaczenie dzieł zebranych markiza de Sade.

piątek, 15 kwietnia 2011

Odcinek 11: Amnezja

Aslak był trochę blady.

– Miałeś rację, Richard, że będą kłopoty – powiedział. – Aniołowie zdemontowali namiot. Edek pobity, żurek się wylał.
– Aniołowie go pobili?
– Nie. Mamusia Słowackiego. Pani Salomea. Parasolką. Strasznie na Edzia krzyczała, że on nie ma szacunku, że tu o jej jedynego syna chodzi i ona nie pozwala. A panie ze Związku Niebiańskich Feministek przyklaskiwały i też wyciągnęły parasolki. Ledwo Edka stamtąd wyciągnąłem.
– A Słowacki co na to?
– Nic. Do niego przecież nic nie dociera.
– Fakt. Sam napisał: „Zamknięty jestem w kulę kryształową”  – zgodził się Richard.
– Nie cytuj, Rysiek, bo i ty oberwiesz parasolką – mruknął Jean.
– Szczęście, że przynajmniej tutaj baby nie przychodzą – dodał Ian. – Wolą nas obgadywać przy latte i longdrinkach „Pod Brzoskwińką”. Oby tak dalej.
– Żebyś tego w złą godzinę nie wymówił – westchnął święty Edgar i podniósł rękę, żeby się przeżegnać, ale nie zdążył. Powietrze przecięły błyskawice znacznie jaśniejsze niż poprzednim razem, butelki zabrzęczały, a aromat cukinii z grilla został zdominowany przez opary siarki. Na środku sali pojawiły się dwie bardzo atrakcyjne panie w obcisłych legginsach i mocno wydekoltowanych bluzeczkach.

– Cześć, chłopaki – rzuciła wyższa, o płomiennorudych włosach.
– Nie ma tu Lolka? – spytała platynowa blondynka.
– Lolek nie uczęszcza do tawern – wyjaśnił święty Edgar.
– Przecież tu się z nami umówił. A to drań – stwierdziła płomiennowłosa. – No cóż, jak już tu jesteśmy, to wypijmy po drinku, prawda, Flora?
– Pewnie, Jolu – zgodziła się platynowa piękność. Obie zmierzyły towarzystwo profesjonalnym wzrokiem. Pani Flora usadowiła się obok Aslaka, a pani Jola dość bezceremonialnie wcisnęła się między Iana i Richarda.

– Co paniom podać? – spytał pan Staszek.
– Dla mnie caipirinha. Duuużo lodu – powiedziała pani Jola.
– A dla mnie wzmocniona malgalita – zdecydowała pani Flora. – Ale z cytlynką, nie z limonką.
– Ach, rozumiem – święty Edgar uśmiechnął się czarująco. – Panie są tu umówione z biskupem Rolandem? Zapewne wkrótce się pojawi. Zaszło małe nieporozumienie.
– Z Lolandem ostatnio same niepolozumienia – zgodziła się Flora. – Stlasznie loztalgniony przez tę amnezję.

czwartek, 14 kwietnia 2011

Odcinek 10: Demonstracja i poezja

Gwoli przypomnienia:
występują (uwaga: postacie całkowicie fikcyjne!):

  • Święty Edgar, za życia zakonnik o niekonwencjonalnych poglądach, filozof, medyk i alchemik
  • Jego przyjaciele:
    • Sir Richard Northbridge, za życia słynny szermierz, a także artysta, twórca bardzo cenionych witraży,  amator płci pięknej i miłośnik zwierząt
    • Sir Ian Sleighstone, również sławny rycerz, mistrz łuku i kuszy
    • Porucznik Jean de Saint-Pierre, weteran wojen napoleońskich
    • Bazil Blanchett, za życia ordynans porucznika, obecnie wzięty (nawet bardzo wzięty) informatyk
    • Aslak Egilson, za życia nowicjusz w klasztorze dominikanów na Islandii, teoretyk literatury
    • Edgar de Saint-Pierre, entuzjastyczny tłumacz literatury
    • Hrabia Filip Garrick, dyplomata (za życia i po śmierci)
    • Biskup Roland Garrick, stryjeczny prapradziadek hrabiego Filipa, znany w pewnych kręgach jako Krwawy Rolek
oraz

  • Pan Staszek, właściciel tawerny.

Biskup Roland pojawił się w tawernie znacznie wcześniej, niż to przewidywał święty Edgar.

– W balona mnie chcieliście zrobić z tą herezją – zaczął. – Nie ze mną takie numery. Wszystkich was w niedzielę widziałem na mszy, a potem na tej... drodze krzyżowej.
– Chodziło o to, żebyśmy się nie wyróżniali – wyjaśnił hrabia Filip. – Jak wszyscy idą na demonstrację, to lepiej, żebyśmy też poszli. Już niektórzy komentują, że się z tobą, Rolek, w tawernie spotykamy. W tej sytuacji dyplomatycznie jest włączyć się w tłum i nie zwracać na siebie uwagi.
– Nie zwracać uwagi – prychnął biskup i dyskretnie ugasił chusteczką płomyczki wymykające się z nosa. – Alslak z krzyżem jako Szymon Cyrenejczyk, Richard wypuszczał balony w kształcie wielorybów, Bazil w kostiumie czirliderki, umalowany, z megafonem, Jean w różowym berecie do munduru szwoleżera, Ian w pełnej zbroi, ze sztandarem. Jeden Filip wyglądał jak człowiek.
– Bo tylko on wiedział, o co chodzi – wyjaśnił Ian. – Nas wszystkich wpuścił w maliny. Richardowi powiedział, że to demonstracja Greenpeace, Aslakowi, że zwykła droga krzyżowa, im – wskazał na byłych szwoleżerów – że parada równości. A mnie, że będzie walka o niepodległość. To się uzbroiłem, normalne chyba?
– Dopiero, jak nam kazał hasła skandować, to się połapałem, że coś nie tak – wspomógł przyjaciela Richard. – Bo nic o wielorybach nie było. Tylko: „Nie w kwestii amnestii”, „Nie pozwolę na aureolę”, „Lolkie, co ty grasz za polkie?”, „Piotra do czorta”... To ostatnie to paskudny asonans.
– Ale skandowaliście – stwierdził biskup.
– Ja tylko wołałem: „Nie w kwestii atomów” – obruszył się Richard.
– A ja w ogóle nic, bo przyłbica mi się zacięła, więc i tak nikt by nic nie zrozumiał – dodał Ian.
– Ja się przyłączyłem bo się pokapowałem, o co Filipowi chodziło – odezwał się Bazil. – Pewnie niejeden podejrzewa, że to ja tę teleportację programowałem. Więc lepiej udawać, że się jest przeciw amnestii, jak wszyscy.
– A ja skandowałem z solidarności z Bazilkiem – dorzucił porucznik Jean.
– Coś ty taki milczący, Aslak? – zainteresował się biskup. – Masz jakieś kłopoty z tym twoim... przyjacielem? Czemu go nie było na demonstracji?
– Właśnie, że był – odparł Aslak ponuro. – I dalej jest. Zamieszkał w namiocie.
– Cooo? – rozległo się wokół stołu.
– Jemu Filip powiedział, że tam będzie happening i warsztaty poetyckie. A jego nowy projekt to tłumaczenie Słowackiego na islandzki. Zaczął od „Ojca zadżumionych”, ale mu nie szło. Mówił, że najpierw musi się wczuć w ducha oryginału. Jak ten namiot zobaczył, ten, co go na skwerku rozbili, to od razu do niego popędził. Bo, gdybyście nie pamiętali, to ten wiersz zaczyna się tak:

                      Trzy razy księżyc odmienił się złoty,
                      Jak na tym piasku rozbiłem namioty...

Więc Edzio wpadł do namiotu i powiada, że nie wyjdzie, póki się księżyc trzy razy nie odmieni. A na to owacja! Krzyczą, że takich im trzeba, brawa mu biją, chwalą za motyw księżyca... No i został.
– On tak zawsze? Z tym duchem oryginału? – zainteresował się Jean.
– Prawie zawsze. Co ja przeszedłem, zanim się zabrał za nowe tłumaczenie Robinsona Cruzoe. Przez miesiąc nie wychodziliśmy z ogrodu, deszcz, nie deszcz, z nikim mi nawet porozmawiać nie dał... I jeszcze ta koza.
– A jak się przygotowywaliście do sonetów Michała Anioła? – spytał niewinnie biskup.

Aslak zarumienił się, a jego niewiarygodnie długie rzęsy rzuciły cień na policzki.
– No, nie wstydź się, tu sami swoi – zachęcił Jean.
– On mnie... – wyjąkał Aslak – on mnie do tego zmusił! Do... do tej korekty nosa. Żebym miał taki profil, jak Dawid Michała Anioła.
– I nic więcej? – spytał z lekkim rozczarowaniem Bazil.
– Jak to, nic więcej? Sześć tygodni ze spuchniętym nosem, w bandażach... Przy tym ten namiot to pestka. Niech sobie w nim siedzi. Jakąś gorącą zupę mu zaniosę. Panie Stasiu, niech pan z łaski swojej wleje podwójny żurek do tego termosu.
– Lepiej byś tam się nie pchał, Aslak – powiedział Richard. – Poezja to teraz sprawa kontrowersyjna. Edkowi jeszcze przyleją za to cytowanie Słowackiego, a tobie przy okazji też się dostanie, i znowu nos w bandażach. A w ogóle z tym Słowackim to jeszcze będziesz miał, oj, będziesz. Choćby „Testament mój”: „...póki okręt płynął, siedziałem na maszcie”...
– Wstydu nie masz, Richard – oburzył się Bazil.

piątek, 8 kwietnia 2011

Odcinek 9: Kontrast i luminescencja (jeszcze raz)

– Coś jeszcze podać? – spytał pan Staszek.
– A owszem – odezwał się biskup Roland – coś bym zjadł. Teleportacja zaostrza apetyt. Co pan by polecił?
– Mamy tylko potrawy bezmięsne – powiedział pan Staszek. – Zupa selerowa z groszkiem ptysiowym, omlet z pieczarkami, jarzyny z grilla...
– Z grilla nie. Przejadło mi się – odparł zdecydowanie biskup. – Niech będzie ten omlet. A do niego wodę mineralną z lodem i kieliszek dobrze schłodzonego chardonnay. To było najbardziej nieprzyjemne po przeciwnej stronie, ten brak porządnie oziębionych napojów.

Pan Staszek znikł za drzwiami kuchni.
– To wy naprawdę jesteście albigensami? – biskup Roland powiódł wzrokiem po zebranych.
– Alkoholu nie, mięsa nie... Pozwalają wam tu wyznawać herezję?
– A co nam mogą zrobić? – wzruszył ramionami Richard. – Zresztą różnie jest ze stopniem zaangażowania w tę ideologię. Ja tylko nie jem mięsa. Bo jak to, jeść takie śliczne różowe prosiaczki? Albo cielaczki. Albo sarenki...
– Ale przecież albigensi nie wierzą w świętych – biskup podejrzliwie popatrzył na całe towarzystwo. – Co kolega na to? – zwrócił się do świętego Edgara.
– A co mi za różnica, kto we mnie wierzy – święty Edgar też wzruszył ramionami. – Ja tam jestem za pluralizmem.
– No, różnorodność niewątpliwie tu jest – przyznał biskup. – Ty pochodzisz z Islandii, Aslak, prawda? Niezmiernie interesujący kraj. Prawie dokładnie rok temu, też w kwietniu, organizowałem tam wybuch wulkanu...
– To ty? No, mogłem się domyślić – wtrącił się hrabia Filip. – To ty panu Leszkowi zepsułeś pogrzeb!
– Pana Leszka to mi było żal, że mu się tak pogrzeb nie udał – zauważył Bazil – ale fajnie było, jak się ten Murzyn tej chmury wulkanicznej przestraszył. Z tym Murzynem w ogóle obciach, nie? Czarny w Białym Domu, taki kontrast, prawie jak potępieniec w niebie...
– Bazilku – powiedział z naganą w głosie porucznik Jean.
– To już nie wolno powiedzieć, że coś jest czarne albo białe?  Nawet ty mi cezurę robisz?
– To, widzisz, nie jest takie proste, niektóre autorytety twierdzą, że czarne bywa białe...
– A idź mi z takimi autorytetami. Widziałeś kiedy białego Murzyna?
– Osobiście nie, ale pisał o nim pan Gombrowicz. Pan Witek, znasz go, co tu czasem z pieskiem przychodzi.
– Pewnie, że znam pana Witka – Bazil dwuznacznie się uśmiechnął. – Tylko nie wiedziałem, że o Murzynach pisze. Tak jak Szekspir, nie? Ale jak ten Murzyn był biały, to skąd pan Witek wiedział, że to czarny?
– Przecież ci mówiłem, że to nie takie proste – podsumował z triumfem Jean.
– Richard, ty to na pewno potrafisz wytłumaczyć – Bazil nie dawał za wygraną. – Ty się znasz na kolorach.
– Biały i czarny to właściwie nie kolory sensu stricto – powiedział Richard – ale jak się intensywnie wpatrzeć w jeden kolor, to potem oko automatycznie wytwarza jego komplement, to znaczy, kolor kontrastujący.
– Aaa – ucieszył się Bazil – to znaczy, że pan Witek tak się wpatrzył w tego Murzyna, że on mu się pokazał na biało. To pasuje.

– Przepraszam – włączył się biskup Roland – ale o czym my właściwie rozmawiamy?
– O Islandii – podpowiedział uprzejmie Aslak.
– Właśnie. Wieloryby mi spłoszyłeś tym wulkanem, Roland – powiedział ponuro Richard.
– A może to i dobrze, bo na Islandii jedzą wieloryby – włączył się Ian.
– Teraz nie, bo skażone – rzekł hrabia Filip.
– Nie są skażone, bo Edgar zdezaktywował.
– To może źle, że zdezaktywował, bo teraz je zjedzą.
– Nie zjedzą, bo myślą, że dalej radioaktywne.
– Jak aktywne?
– Radioaktywne. Przecież Edgar tłumaczył. Pamiętasz, o tej Polce, co dostała Nobla, co to badała zaburzenia jąder... Co jej promotorowi się świeciło w kieszeni...
– Dałbyś spokój z takimi świństwami, wiesz?
– To nie świństwa, przecież ksiądz Edgar o tym mówił. To się nazywa luminescencja. Świeciły się te twoje wieloryby, Richard?
– Przecież mówiliście, że luminescencja występuje w kieszeniach. Jak wieloryba włożyć do kieszeni?
– Co ty za głupoty gadasz, po co do kieszeni?
– No, żeby świecił.
– Ale po co ma świecić w kieszeni? Bez sensu, i tak by nie było widać.
– No nie, co ty mi tu wmawiasz. Jakby kto miał wieloryba w kieszeni, toby nie było widać?
– Różne rzeczy ludzie po kieszeniach noszą, a nie widać. Nawet w sądzie nie zawsze zobaczą.

– Przepraszam – biskup Roland był trochę blady. Odsunął talerz z niedojedzonym omletem. – Jakoś mi się w głowie kręci, to pewnie skutek tej teleportacji. Pójdę się na trochę położyć. Miło było pogawędzić.

– Uff – westchnął święty Edgar, kiedy drzwi zamknęły się za jego kolegą po fachu. – Doskonale się spisaliście.
–  Nie pokapował się, że wiemy, jaki numer nam chciał wykręcić – stwierdził Bazil. – Myśli, że z nas heretycy i że nam liczniki grzechów cykają jak ta lala.
–  No i tak prędko drugi raz tu nie przyjdzie – dodał święty.
–  A dlaczego? – spytali unisono przyjaciele świętego Edgara.

środa, 6 kwietnia 2011

Odcinek 8: Tentatio, czyli pokusa


W poniedziałek i wtorek frekwencja w tawernie była niska, ale do trzech razy sztuka. W środę zebrała się prawie cała paczka stałych gości. Nie było tylko Edzia de Saint-Pierre. Dalej nie mógł się oderwać od sonetów Michała Anioła.
– Wiecie – zaczął hrabia Filip – z tą amnestią kolejne problemy. Teraz ci po amnestii domagają się autonomii. Najpierw sami podania składali, żeby się do nas dostać, a teraz, jak tylko który się przeteleportuje, to zaczyna, że oni tyle czasu do strony przeciwnej należeli, że różnice kulturowe, że ich trzeba inaczej traktować niż zwykłych zbawionych, bo tyle wycierpieli. Partię polityczną już założyli. Główne założenie programowe jest takie, że wszyscy ich mają przeprosić. Z samym Szefem chcą rozmawiać! Co to, to nie, powiedziałem, jeszcze by tego brakowało, żeby Szef ich przepraszał, ale na spotkanie z Piotrkiem to ich musiałem umówić. Teraz to jeszcze pikuś, ale jak biskup Roland tu się zjawi...

Powietrze przecięła błyskawica, a zaraz potem rozległ się huk – nie przesadnie głośny, ale na tyle mocny, że zatrzęsły się od niego kuszące butelki na półkach za bufetem. A przed bufetem pojawił się dżentelmen ubrany w doskonale dopasowane szare dżinsy i fioletową jedwabną koszulę. Pod szyją miał dyskretną koloratkę.
– Bloody Mary – rzucił w stronę pana Stasia. – Dużo lodu poproszę.
– To dla mnie Virgin Mary, jak już pan będzie ten soczek przyprawiał – odezwał się Bazil. – Tobie, Aslak, też polecam. Bardzo zdrowe. Pan da drugi taki soczek, panie Stasiu.
– Ach, Bazil – ucieszył się nowy gość. – I Filip. Nie zauważyłem was. Moje uszanowanie wielebnemu koledze – ukłonił się świętemu Edgarowi. – Filipku, przedstaw mnie panom. 
– Jego ekscelencja biskup Roland Garrick... – zaczął hrabia Filip.
– Ależ daj spokój z ekscelencją, Filipku. Mówmy sobie po imieniu, przecież...
– Bloody Mary raz, dwa razy Virgin Mary – przerwał pan Staszek.
– A co wy tacy święci? – zainteresował się biskup Roland, z lubością pociągając pierwszy łyk czerwonego drinka.

Bazilowi trochę zatrzęsły się ręce, ale jakoś nie rozlał bezalkoholowego koktajlu.
Gdzie tam święci. Święty to jest ksiądz Edgar. A ja tak... po wczorajszym OP, obrzydliwym przepiciu.
– A mnie mój serdeczny przyjaciel przekonał do poglądów albigensów – dodał Aslak. – Nie jem mięsa i nie piję alkoholu. To świetnie wpływa na kondycję.
– A propos, Aslak, sprawdziliście z Edkiem te linki, które wam przysłałem? – spytał Bazil.
– Owszem – Aslak zatrzepotał rzęsami, co mu się zawsze doskonale udawało. – Bardzo inspirujące. Edzio od razu się ożywił.
– Gdyby was to interesowało – włączył się biskup Roland – to na www.pieklo.org jest sporo dobrych linków pod zakładką „Tentatio”.
– Ten, ta, tio – powtórzył z namysłem Bazil. – Znaczy, dla każdego coś miłego?

sobota, 2 kwietnia 2011

Odcinek 7: Amnestia, część III

– Wytłumaczę wam, ale to trochę potrwa – zaczął Bazil. – Chodzi o ten system ewidencji dusz. Od ćwierć wieku go rozwijaliśmy, bo to sprawa wagi wszechświatowej, nie? Algorytmy sam Szef nam podał, ja tylko wklepałem i przetestowałem, no i zaprojektowałem interfejs. Każda dusza ma unikalny identyfikator. Jest parę kolumn, najważniejsze są grzechy i dobre uczynki. W kolumnie z grzechami jest ikonka z czerwonym płomyczkiem, a przy niej licznik. Jak ktoś się wyspowiada i dostanie rozgrzeszenie, to licznik się z powrotem ustawia na zero, a ten Szefa algorytm wstępnie wylicza lata czyśćca, ta liczba się zapisuje w kolumnie z żółtym płomyczkiem i później się zmienia w zależności od ewentualnych odpustów i dobrych uczynków. Jak ktoś dostanie odpust zupełny, to przy żółtym płomyczku licznik też wraca do zera. Rozumiecie?

Tym razem nawet Richard pokiwał głową ze zrozumieniem.

– Starałem się to ładnie zrobić, nawet parę takich bajerków dodałem, żeby Szefowi było wygodniej. Jak się kliknie na aniołka, to pokazuje się lista dobrych uczynków, a do nich podczepiłem wideoklipy, żeby można było zobaczyć szczegóły i kontekst. Z grzechami tak samo, jak się kliknie na płomyczek, to widać listę i wideo też można obejrzeć. A na wszelki dodatek jest jeszcze podczepiony do identyfikatora film z całego życia. Możecie sobie wyobrazić, ile było roboty z przenoszeniem starych danych do tego systemu. Ale od jakichś dziesięciu lat fajnie działa. Szef zadowolony, Piotrek też, bo w przypadkach oczywistych wysyła duszę tak, jak wygenerował system, a do Szefa zwraca się tylko jak jest jakiś przypadek z pogranicza kategorii, albo jak komuś grozi strona przeciwna. A Szef, wiecie, za dobry jest, prawie wszystkich ułaskawia. Inaczej ja bym się tu nie znalazł, nie? No, a ta reszta, dla której już nie ma żadnych szans, to po zatwierdzeniu przez Szefa automatycznie się zapisuje w bazie danych, którą administruje Belzebub, teleportuje do nich i kasuje z naszej ewidencji. Proste, nie? Aha, jest jeszcze taka funkcja, do której tylko Szef ma dostęp, ja sam ją wymyśliłem. Jeżeli ktoś się kwalifikuje do kategorii błogosławionych albo świętych, to jak Szef naciśnie „OK”, na ziemi aktualny papież dostaje automatycznie wygenerowanego TMSa. TMS to skrót od Telepathic Message Service.

– Bardzo praktyczne – pochwalił święty Edgar.

– Ale dopóki nie wynikła sprawa tej amnestii, to transakcje z systemem Belzebuba działały tylko w jedną stronę, z doczesności do piekła, a teraz trzeba było, żeby przez okres amnestii działały i odwrotnie. O dwa stopnie jednocześnie w tym systemie przeskoczyć nie można, bo wszystko by się rozchwiało, ktoś na przykład od razu po wyjściu z czyścca wszedłby na listę świętych. Trzeba było zaprogramować tak, żeby ci po amnestii najpierw otrzymali status doczesny z kontem wyczyszczonym z grzechów – to proste, tylko procedurę odwrócić, a liczniki wyzerować i zablokować – a potem już mogli normalną procedurą wchodzć do naszej ewidencji jako dusze zbawione. Indywidualne decyzje szefa są tu niepotrzebne, bo zaakceptował ich hurtem, więc zrobiłem tak, że jak u Belzebuba klikną na ikonkę z chmurką, to facet znika z ich bazy i teleportuje się w dwóch etapach: najpierw przed naszą bramę, a potem wchodzi do nas. Tak było najprościej. Raz-dwa to wklepałem, pokazałem, jak działa, zrobiłem symulację na fikcyjnej duszy. Patrzcie, mowię, stoi u nas przed bramą, a dalej to już automatycznie pójdzie. A jeden ich programista mówi, że muszą zobaczyć procedurę do końca, bo nie wierzą, że tak szybko zrobiłem, i że jeszcze skończy się na tym, że będą się hordy dusz tłuc pod naszą bramą, a do środka się nie dostaną, potem może straszyć pójdą i bajzel się zrobi. I mówi, żebyśmy dla pewności na jakimś prawdziwym potępieńcu przetestowali. Uznałem, że gość w sumie ma rację, więc wzięliśmy takiego bluźnierczego filozofa, Niemiec jakiś, wydawał się bardziej szurnięty niż szkodliwy, i testujemy. Tylko mignął. Pokaż, mówi ten ich programista, czy na pewno się u was zapisał. A ja idiota przy nich naszą bazę otworzyłem! 

Bazil pociągnął nosem. 

– Hasło długie jak ogon Lucyfera, nie myślałem, że ktoś jest w stanie z klawiatury podpatrzeć. A widać któryś skubaniec podpatrzył! Ale ja nic nie podejrzewając pożegnałem się z nimi i wracam. Ja to hasło od Piotrka dostałem, ważne tylko dziś do południa było, i jednorazowe, bo to wyjątkowa sytuacja, coś takiego więcej się nie zdarzy, chyba że kiedyś druga amnestia będzie. Wróciłem po jedenastej, myślę sobie, popatrzę, czy tam wszystko działa. I przy okazji trochę w tej naszej bazie sobie powertowałem, ostatnia szansa, nie? Patrzę, a tu licznik przy czerwonym płomyczku cyka, tam cyka, oczom nie wierzę, toż to... nie powiem kto, ale kumple! Oczy przecieram, wybieram „pokaż status”, pokazuje się „doczesny”, a ja przecież wiem, że jeden od ośmiuset lat nie żyje, drugi od tysiąca! Rzuciłem się grzebać w kodzie, ale już dwunasta dochodziła. Tyle, że zobaczyłem to, co podejrzewałem. Szatan jakiś tę moją procedurę zmiany statusu na doczesny i funkcję teleportacji skopiował i do naszej bazy podłączył! I wszystkim konta z dobrych uczynków wyczyścił, tak jak ja u nich z grzechów. Teleportację tak ustawił, że się zacznie, kiedy licznik z płomyczkiem osiągnie pewien limit, dosyć niski zresztą. A tu dwunasta minęła i koniec, już do kodu nie mam dostępu. Rozumiecie, jaka jazda? Rany, myślę, przecież tu się nikt nie spowiada, a liczniki cykają! Więc szybko tego maila, wiadomość na Facebook, a potem tu pognałem. Chłopaki, ja was proszę, uważajcie, do beatyfikacji Lolka żadnych siupów, nie przeklinać, nie pić, nie... tego, regularnie do kościoła i w ogóle, bo wszyscy przez resztę miesiąca są monitorowani! To znaczy, wszyscy zwyczajni – zwrócił się do świętego Edgara – świętych i błogosławionych to nie dotyczy, mówiłem, że o dwa stopnie się kategorii zmienić nie da. 

– Zobaczę, czy wszyscy maile odebrali – Bazil otworzył laptopa. – Uff, tak. Ale prosiłem, żeby nie odpowiadać, tylko potwierdzić odbiór, bo mi skrzynka pęknie, a tu już ze trzydzieści maili.

Przez chwilę czytał.
– Ci, co odpisali, mają do mnie pretensję albo o to, że spamuję, albo, że głupie żarty sobie robię. Piszą, że przecież w niebie nie grzeszą, od samej śmierci.
– Bazil – odezwał się hrabia Filip – a pamiętasz, jak miał na imię ten programista, który się tak martwił, czy cała procedura działa? Jak on wyglądał?
– Przystojniak, brunet – odparł Bazil. – Elegancki, koszulę miał w takim ciekawym odcieniu fioletu, prawie dokładnie pod kolor oczu. Ładne oczy. W ogóle ładny, szkoda, że piekielnik. Oj, co ja mówię, bądź miłościw mnie grzesznemu... Jak on miał na imię... aha, Roland. Też ładnie.
– Tak myślałem – westchnął hrabia Filip.
– Kto inny by wpadł na taki pomysł? – dodał Ian.
– Ten piekielny biskup – mruknął Richard.
– Znacie go? Ma coś do was? – spytał Bazil. – Bo ja od razu sobie pomyślałem, że to ukierunkowany atak. Podłączył procedurę do całej kategorii zbawionych, bo tak najprościej, ale zdecydowana większość przecież nie grzeszy. Musiało mu chodzić o któregoś z nas. No, ale teraz już spoko, wyspowiadaliście się, wiecie, że trzeba uważać, pierwszego maja w południe wszystko wróci do normy. Chłopaki, jak ja się bałem, jak ja się o was bałem – Bazilowi zatrzęsła się broda i rozpłakał się na dobre.

Aslak podsunął mu paczuszkę chusteczek higienicznych i coś do niego szepnął.
– Ty też jesteś w porzo – Bazil skorzystał z chusteczki. – Jak chcesz, to ci napiszę ten program do cenzurowania wierszy.

Odcinek 6: Amnestia, część II


Sobotnie popołudnie było mgliste i wilgotne. Oczy Richarda też podejrzanie wilgotniały.
– Moje wielorybki! –  lamentował. –  W zeszłym tygodniu je przepędzałem od Japonii pod Islandię, Edgar odkażał, uzdrawiał, dwoił się i troił. A dziś rano słyszę, że wulkan Bardarbunga znów się na Islandii uaktywnił. Znów biedactwa musiałem przepędzać, aż pod Kanadę. A Kruszynka za dwa tygodnie ma się ocielić, wyobrażacie sobie, jak ona się musi czuć?
– No, nie płacz, Richie, nie płacz – pocieszał go święty Egdar, ale też miał zafrasowaną minę. – Ja je będę regularnie odwiedzał, jak który zachoruje, to uzdrowię, z Kruszynką wszystko będzie dobrze. Swoją drogą, nabruździła nam strona przeciwna z tym trzęsieniem ziemi...

W sieni rozległ się nagle huk i tupot. Drzwi do głównej sali o mało nie wypadły z zawiasów. Wbiegł pędem Bazil w rozchełstanej koszuli i z przerażeniem w oczach.
– Proszę księdza, niech mnie ksiądz wyspowiada! – wrzasnął. – Tu, zaraz!
– Co ci się stało, dziecko, po co ci w niebie spowiedź? – spytał  święty Edgar ze zdumieniem.
– Ja potem wytłumaczę, ale teraz niech mnie ksiądz wyspowiada, przecież to obowiązek kapłański, ja księdza błagam. A wy – powiódł wzrokiem po towarzystwie przy stole – robić rachunek sumienia, dobrze sobie przypomnieć, co który ostatnio nabroił, i po mnie rządkiem do spowiedzi, a potem od razu pokutę odprawić, nie op... OP, nie opóźniać pokuty! Rany, rany, maila do wszystkich wysłałem, na Fb wiadomość wrzuciłem, żeby tylko wszyscy na czas przeczytali... Richard i Ian to się do komputera nie zbliżą, dlatego tu biegłem na łeb, na szyję. Pan też niech się lepiej wyspowiada, panie Stasiu.

Na świętego Edgara zawsze można było liczyć w momentach kryzysowych. Nie domagał się już żadnych wyjaśnień, wyjął z kieszeni habitu fioletową stułę i usadowił się na krześle w najodleglejszym kącie bocznej sali. Po raz pierwszy od ponad tysiąca lat w tawernie w sobotnie popołudnie było cicho, a ciszę przerywał tylko co jakiś czas odgłos pukania w poręcz krzesła.
­– Czuję się jak za młodych lat na początku Wielkiego Postu – westchnął święty po rozgrzeszeniu ostatniego penitenta. – Teraz zamówmy kolację, a Bazil nam wyjaśni, o co tu chodzi. Piwo i wino wolno pić, ale z umiarem, z mocniejszych trunków do Wielkanocy rezygnujemy.  
– Może by na wszelki wypadek z mięsa też zrezygnować, tak jak Aslak? – zaproponował Bazil. – Ja się z ciebie śmiałem, a ty się okazałeś sprytniejszy od nas wszystkich. A w ogóle przepraszam za tę dyskusję o wierszach. Wybaczmy sobie jak porządni chrześcijanie, co?
– A ja przepraszam, że ci dałem w zęby – odparł Aslak z chrześcijańską pokorą. – Panie Stasiu, niech pan poda coś z ryb.

Pan Staszek dokończył pokutną litanię i przeżegnał się.
  Co pan, panie Aslak, ryby teraz strach jeść. Niby tylko na ziemi to skażenie, ale ostrożność i u nas nie zawadzi.

Na stole pojawiły się zatem tylko odsmażane kopytka z kapustą. Atmosfera była jednak uroczysta jak na agape pierwszych chrześcijan.

– No, mów, Bazilku – zachęcił święty Edgar.
– O rany, o rany – Bazil był nieco spokojniejszy, ale ciągle jeszcze się trząsł. – Co to się narobiło, a ja się do tego przyczyniłem. Bat na swoje i wasze plecy własnymi rękami ukręciłem – chlipnął. – Jakiś p... podły haker status nam zmienił na doczesny. Znaczy, ze zbawionych na śmiertelników.

Na twarzy świętego odbiło się zrozumienie, ale reszta wyglądała jak znaki zapytania.
– A widzicie panowie, że dobrze, że ryb nie podałem? – zauważył pan Staszek.

piątek, 1 kwietnia 2011

Odcinek 5: Amnestia, część I

Do tawerny wszedł hrabia Filip Garrick, sekretarz stanu niebiańskiego ministerstwa spraw zagranicznych. 

– Podwójne martini, panie Stasiu – rzucił w stronę bufetu i ciężko usiadł przy stole.
– Co z tobą, Filipku? – zainteresował się święty Edgar. – Coś ty taki skwaszony?
– Wracam z negocjacji ze stroną przeciwną – powiedział ponuro hrabia. – Niestety się zgodzili.
– Na co się zgodzili? – spytał Ian.
– No tak, wy nic nie wiecie, bo to właściwie tajemnica państwowa, ale przed wami nie muszę mieć tajemnic. Amnestia będzie.
– Coo? – zdziwili się trzej przyjaciele.
– Amnestia, mówię. Wypuszczą każdego, kto tylko złoży podanie. I nie tylko wypuszczą, ale wpuszczą do nas.
– Prima Aprilis! – zawołał z ulgą Richard.
– Gdyby tak było. Niestety to prawda. Teraz mam przechlapane.
– Ale jakim cudem amnestia? – dopytywał się święty.
– Takim, że Szef spytał Lolka, czego by sobie życzył w prezencie beatyfikacyjnym. Miesiąc przed beatyfikacją spytał, rutynowo. A Lolek sobie zażyczył amnestii dla potępieńców.
– O ranyyy – jękneli Richard i Ian.

– Musiałem się do przeciwników wybrać, co miałem zrobić, ale miałem nadzieję, że będą robili trudności, zreszta sam zacząłem od sugestii, że nie wiem, czy to nie za duże wymaganie... A Lucyfer tylko się ucieszył, bo im koszty ogrzewania spadną i mniej będą mieli roboty. Oni wolą urzadzać balangi i trzęsienia ziemi niż stać przy kotłach.

– Naprawdę wszystkich wypuszczą? – pokręcił głową święty Edgar.

– Mówiłem, że tych, którzy złożą podanie. Wszyscy nie będą się starali, bo niektórzy się tam zaaklimatyzowali, weszli w układy z funkcjonariuszami i wcale nie chcą się przenosić.

– To jest jakaś nadzieja – powiedział Richard.
– Ucho ropuchy, nie nadzieja. Biskup Roland już złożył podanie. Sam widziałem.
– No ale ktoś chyba te podania będzie opiniował – odezwał się niepewnie Ian.

– Właśnie, że nie. Amnestia bezwarunkowa. Tylko trzeba ich usunąć z tamtej bazy danych i wciągnąć do naszej ewidencji, a to trochę potrwa, bo takiej opcji w systemie do tej pory nie było, wiecie, tym co go Piotrek i Bazil programowali. Bazil już tam siedzi i uzupełnia kod. Tak ma system zaprogramować, że ci, których podania zostaną zarejestrowane, będą do nas automatycznie teleportowani. Raczej ze wszystkimi podaniami zdążą przed beatyfikacją Lolka. Czyli nie ma zmiłuj się – hrabia Filip dokończył martini i zamówił następne.

– Wypuścić to jeszcze, ale że ich przysyłają bezpośrednio do nas – zastanawiał się Richard. – Nie sensowniej by było ich wysłać z powrotem na ziemię, żeby sobie uczciwie na niebo zasłużyli?

– Coś ty, Richie – roześmiał się niewesoło hrabia Filip. – Wyobraź sobie, jak by ludzie zareagowali, gdyby na przykład Hitler zmartwychwstał w dniu beatyfikacji Lolka, i jakie by to miało skutki dla Kościoła w ogóle, a dla papieża w szczególności.

– To Hitler też do nas przyjdzie? – zgorszył się Ian.

– Pewnie tak, ale tym się akurat nie ma co przejmować. Jakby się urodził w trochę innych okolicznościach, to byłby z niego tylko, za przeproszeniem, upierdliwy neurotyk. Ale lepiej się przed nim chowaj, Richie, bo ci będzie głowę zawracał dyskusjami o swoich kiczowatych obrazkach. Na szczęście do tawerny nie będzie przychodził, bo to abstynent i wegetarianin. Co tam Hitler. On to pikuś w porównaniu z biskupem Rolandem. A biskup mi nie daruje. Jak tej pani Asi opowiadałem o jego sprawkach, to skąd miałem wiedzieć, że ona nie dość, że książkę napisze, to jeszcze ją wyda?

– To ta przyjaciółka ją namówiła – odezwał się Ian. – Ta, co obrazki maluje. No i po raz kolejny popadłeś w tarapaty przez baby, Filip.
– Ja się im więcej nie dam wywołać, choćby nie wiem jak długo przy tym okrągłym stoliku siedziały po nocy – zaperzył się hrabia Filip.
– A ja tak – powiedział przekornie Richard. – Bo mi się te obrazki podobaja. I pani Asia tak miło o mnie pisze.
– Nie zwalaj odpowiedzialności na niewinne kobiety, Filipku – powiedział poważnie święty Edgar. – Po pierwsze, nikt cię nie zmuszał do tych opowieści, a po drugie, to nie przez panią Asię ta amnestia.
– Ja bym nie był taki pewien – mruknął hrabia Filip i wpatrzył się ponuro w pływającą w koktajlu oliwkę.