wtorek, 4 listopada 2014

O lingwistyce korpusowej, c.d.


– Fajnie jest mieć taki korpus – stwierdził święty Edgar. – Wyszukaj, Edziu, przymiotniki, których pani Asia i pani Milenka najczęściej używają.

– „Rzeczownikowe” – powiadomił Edzio. – „Czasownikowe”. „Werbalne”.

– Eeeee!!!! – rozległo się po tawernie.

– Może lepiej poszukaj rzeczowników – poradził święty.

– „Tłumaczenie”. „Zdanie”. „Aspekt”. „Konferencja”. „Granty” – odczytywał tawerniany językoznawca. – Cicho! – uprzedził kolejny okrzyk rozczarowania. – Są inne dość częste rzeczowniki: „kot”, „papieros” i „chłop”.

– To przeczytaj konteksty z „papierosem” i „chłopem” – Aslak uprzedził Richarda, którego bardziej interesował rzeczownik „kot”.
Edzio zastosował się do życzenia i odczytał:

·         Bez papierosa to gorzej niż bez chłopa – anotacja z r. 1983
·         Na papierosy przynajmniej kartki są – anotacja j.w.
·         Najgorzej, jak sobie chłop coś pomyśli (anotacje coroczne od ca 1982)
·         Z chłopami to tak jak z zapalniczkami i długopisami.  Albo masz pięć sztuk pod ręką, albo żadnej  – anotacja z r. 2014.

Powyższy tekst był skierowany głównie do lingwistów; miłośnicy literatury (hmmm...) znajdą w kolejnym odcinku bloga fragment opowiadania, o którym dyskutowałam z Richardem.


Nara/Doza/Przepro („Przepro” znaczy: „Przepiórka prowansalska”).

O pozaduszkowej korespondencji i lingwistyce korpusowej


T-mail (Telephatic Mail) od pani Asi:

Cześć, Richie!

Fajnie, że mnie z chłopakami odwiedziliście w Zaduszki! Mniejsza o to, że mi wypiliście wszystkie zapasy (cóż, „trick or treat”), chociaż to pewien problem, bo w Skandynawii jeden sklep monopolowy przypada na mniej więcej 40 tysięcy potencjalnych klientów. Ech, łza się w oku kręci za czasami Wikingów. Ale miło było w weekend, nie?

Zaczęłam spisywać tę historię, którą mi opowiedziałeś, kiedy cała reszta zasnęła (nie chcę sugerować, że to wskutek Twojej narracji sen ich zmorzył). Zastanawiam się, czy to opublikować. Napisz, co sądzisz, bo bez Twojej zgody nie wrzucę tego na bloga.

Edek de S-P, zanim zasnął, prosił mnie o link do korpusu, który zawiera materiał z moich rozmów z panią Milenką (zbierany przez ponad 30 lat). Próbowałam mu ten link wysłać, ale ciągle t-maile do mnie wracają (może przez ten myślnik w adresie?). W każdym razie przekaż mu link: ******
Pozdro dla chłopaków i pana S. Napisz, co robić z tym opkiem.
A.

T-answer

Pani Asieńko Najdroższa!

Przepraszam za ten gin i wszystkie związane z nim okoliczności. Przyznaję, to nie było w porządku; jak jest „treat”, to nie powinno być „tricks”, ale kiedy się od ponad tysiąca lat ma skłonności do psikusów, to czasem tak jakoś wyjdzie... Jeszcze raz przepraszam, ale że żałuję, to nie powiem J

Plusem przebywania w niebie jest to, że za grzechy już nie trzeba żałować. Ale powstają inne problemy. Chciałbym na przykład powiedzieć, że bardzo życzyłbym sobie, aby Pani tu ze mną była, ale wyrazić takie życzenie byłoby prawdopodobnie dużym nietaktem.

Pani Asieńko, w t-mailu nie będę więcej pisał o uczuciach, bo jeszcze jakiś haker tekst przechwyci.
Edkowi przekazałem link, bardzo się ucieszył, serdecznie Pani dziękuje. Od południa ślęczy nad tym korpusem. Obiecał, że napisze, żeby miała Pani jego właściwy adres t-mail, i wkrótce podzieli się z Panią wnioskami z wyszukiwań.

Co do tego op(owiadan)ka zaduszkowego, to chyba najlepiej by było, gdyby Pani opublikowała jakiś fragment (najlepiej środkowy, krótki i w miarę przyzwoity) i poczekała na reakcje. Jeżeli żadnych nie będzie, to spoko, można resztę wrzucić. A jeżeli znów Panią oskarżą o (anty)klerykalizm, (anty)feminizm, homo(fobię/filię), niechlujny język (o to ostatnie do mnie i Iana można mieć pretensje, ale nie do Pani), to tym bardziej należy publikować.

Nie obrazi się Pani, jeżeli prześlę ucałowania?

R.


sobota, 25 października 2014

O niedźwiedziu i czasoprzestrzeni



(Proszę nie uważać tego odcinka za kpinę z tragedii; wykorzystuję tu tylko skojarzenia i symbole)

Z kominka wyjrzało dawno niewidziane rogate oblicze Mefistofelesa, zwanego w skrócie Felkiem.

– Można? – spytał diabeł i wygramolił się z paleniska nie czekając na odpowiedź.

– Do Halloweenu parę dni brakuje, ale niech tam ... – zgodził się pan Staszek.

– U was też się zapętliło – hrabia Filip z niebiańskiego MSZ-u bardziej stwierdził, niż zapytał.

– Dokładnie – zgodził się diabeł. – Normalnie jest tak, że potępieniec niby nie pamięta, co zrobił, my mu przypominamy, i dalej to już idzie tak jak w tej najlepszej książce pani Asi.

– Teraz nie o książki pani Asi chodzi, tylko o to, że nastąpiło zakrzywienie czasoprzestrzeni – tłumaczył łagodnie święty Edgar. – Komuś się coś przypomniało, a natychmiast potem zapomniał, że mu się przypomniało. A ten, kto się temu komuś przypomniał, twierdzi, że skoro nikt niczego nie pamięta, to nic się nie zdarzyło.

– Za dużo zaimków  – zauważył Edzio. Tym razem nie został zignorowany.

–  Naprawdę za dużo – zgodził się Aslak. – Ale przez zakrzywienie czasoprzestrzeni doszło do tego, że szukano niedźwiedzia, który jakoby zabił turystę.  Nawet jak już było wiadomo, że niedźwiedź nikogo nie skrzywdził, to i tak biednego zwierza prześladowali, bo przedtem ktoś powiedział, że to jednak on.  I nikt jakoś tym razem nie zapomniał.

– Do Halloweenu parę dni brakuje – zgodził się ponownie pan Staszek. – Panowie poczekają i dadzą sobie spokój z tym niedźwiedziem. Niech sobie lepiej panowie o Halloweenie pomyślą. Coś się objawi, potem zniknie, i do następnych Wszystkich świętych sytuacja się uspokoi...


wtorek, 14 października 2014

Kolejny problem z Noblem


– Pani Asia to się dzisiaj bardzo zdenerwowała – oświadczył Richard wyłączając komórkę, którą od dłuższego czasu się zajmował. – Nawet mi na koniec napisała: „Richie, nie wysyłaj więcej TMS-ów, bo szlag mnie przez twoją dobroduszność trafi.”

– To słusznie napisała – mruknął pod nosem pan Staszek, dolewając gościom burgunda. – Też bym tak chciał powiedzieć. Ale co ja mam zrobić, skoro mam z panami do czynienia niewirtualnie?

– A co ją tak wyprowadziło z równowagi? – zainteresował się Ian.

– My – rzekł ponuro Richard.

– Mądra kobita, mądra – szeptał do siebie pan Staszek, wycierając kieliszki po cytrynówce.

– Co myśmy takiego zrobili? – w głosie Iana brzmiało prawdziwe zaniepokojenie.
– Ostatnio to nic, ale pamiętasz, wtedy... jakieś tysiąc dwieście lat temu... w Szkocji...
– Oj... Ale przecież się umówiliśmy, że nie będziemy pamiętać! Po co ty pani Asi w ogóle o tym wspomniałeś?
– O czym, o czym? Opowiedzcie, chłopaki!!! – pisnął radośnie Aslak wpadając do tawerny.
– A tobie co się stało, ty chuchrro? – warknął komtur Ulf na widok czerwonej szramy na czole kolegi.
– Nic, nic, złotko, jacyś homofobi cegłami rzucali, jak to oni. Różnorodność poglądów jest istotna – zapewnił Aslak. – Panie Stasiu, Krwawą Mary poproszę.
– Z Ukrrrainą to na pewno nie miało nic wspólnego? – indagował komtur. – Ani z tą prrremierrrą na czerrwonym dywanie?
– Premiera? – Edzio de Saint-Pierre ocknął się z zamyślenia. – Nareszcie życie teatralne się po tych protestach uaktywnia! Szekspir?
– Jaki tam Szekspir...
– Szekspir? Z tą sztuką o Murzynie?
– Głupku jeden, nie wolno mówić „Murzyn”!  Znowu na dywanik pójdziemy!
– I tak byśmy poszli, przecież Ulf od początku mówił o dywanie...
– Panowie!!! – Pan Staszek zadzwonił łyżeczką w ostatni kieliszek po cytrynówce. – Spokój! Nie chodzi o dywan ani o Szekspira, ani nawet o Murzyna. Chodzi o Nobla.

Natychmiast nastała cisza, jak makiem zasiał.

– Pani Asia straciła szansę na Nobla. Nieodwołalnie. Przez panów – wygłaszał dobitnie pan Staszek, a zaszokowani bywalcy tawerny nawet nie próbowali mu przerywać.
– Bo kobita się umówiła z kilkoma innymi, co też różne opowiadania piszą, żeby razem taką książkę wydać, co na pewno by Nobla w przyszłym roku dostała – tłumaczył właściciel tawerny. – I najpierw niby nieźle szło, ale jak jeden gość przeczytał o tym, co panowie w tej Szkocji wyrabiali...

– Co, co??? – znów zainteresował się Aslak i został zdecydowanie uciszony przez komtura Ulfa.

– To mu się tak niedobrze zrobiło, jak panu Ryśkowi na łódce – kontynuował karczmarz. – A pani Asia go pożałowała, bo w sumie to dobra kobita jest. I zapowiedziała, że już więcej o panów wybrykach pisać nie będzie i tych historii o panach nie opublikuje. 

– Uff... – Ian westchnął z ulgą.

– Więc Pani Asia Nobla nie dostanie. Tamci dostaną – zakończył pan Staszek.

– Zaraz, zaraz – zainteresował się Richard. – Skąd pan zna moją korespondencję z panią Asią?

Karczmarz wzruszył ramionami.

– Mam świeżutkie policzki wieprzowe, może podać? – zmienił temat. I znów w tawernie nastała miła atmosfera. Tylko Edzio de Saint-Pierre z niedowierzaniem kręcił głową i szeptał sam do siebie cytaty z dzieł laureatów Nobla.

P.S. Gdyby ktoś się chciał dowiedzieć, co takiego strasznego działo się w Szkocji, to parę odcinków było na blogu, ale całość jest tutaj: http://portalliteracki.pl/artykul,49995.html

wtorek, 16 września 2014

Biskup Roland znów się powtarza


Przez kadzideł dym,
Wiecznej lampki blask,
Patrzę w przyszłość. Widzę więcej, niżbym chciał.
Nad Europą dym
Od zmierzchu po brzask.
Tyle krzyży i tyle martwych ciał.

Mój imiennik, co
Oddał Francji krew,
Patrzy ze mną i pozwala płynąć łzom.
Wiecznej lampki blask
Krwawo barwi mgłę
Nad Verdun, nad Dunkierką i nad Somme.

Dzieci uczą się
Że na rzece Zbrucz
Kiedyś król wyznaczył kraju rubież.
A ta rzeka Zbrucz
Zbrukała się krwią.
O tym już nie uczą, ale uwierz.

Czy nas widzisz Ty
Przez kadzideł dym?
Czy nas słyszysz przez anielskich chórów śpiew?
Krzyczą: „Gott mit uns!”
Od brzasku po zmierzch.
A do rzeki Zbrucz płynie krew.


piątek, 5 września 2014

Zawieszenie broni i raj utracony


– Panowie zawieszą te miecze w szatni – polecił pan Staszek Ianowi i Richardowi, którzy w w stanie dość pożałowania godnym i wskazującym na dłuższy brak spożycia właśnie wpadli do tawerny.
– Nie możemy, panie Stasiu – wysapał Ian. – Flanka szatniowa nie jest zabezpieczona.
– Przed kim? – zainteresował się Edzio de Saint-Pierre, unosząc nie całkiem przytomny wzrok znad bibliofilskiego wydania „Raju utraconego” Miltona.
– Między innymi przed tym kimś, o którym właśnie czytasz. Ty od paru miesięcy nie wiesz, co się wokół ciebie dzieje – fuknął Ian.
– Mnie się zdaje, że jednak coś wiem – odparł łagodnie Edzio. – Wiem, że jakiś konflikt jest. Chyba pod hasłem... – zajrzał do książki i zacytował:  „Lepiej być władcą w piekle, niż służyć w niebiosach”.
Rycerze i pan Staszek zamarli w bezruchu i wymienili się pełnymi podziwu spojrzeniami.
– Patrzcie, panowie, pan Edek od tygodni niby nic, tylko z nosem w książkach i notatkach siedzi, nawet mało co pije, a rozeznanie w sytuacji ma lepsze, niż pan hrabia z MSZ – przerwał ciszę pan Staszek. – Bo pan hrabia Filip na chwilę się przeteleportował na drinka w przerwie między obradami grupy kontaktowej i grupy do spraw pomocy humanitarnej... o, sorry, animotarnej, czy tam mortotarnej, panowie lepiej wiecie, jak to się nazywa...
– Kto by miał lepiej od nas wiedzieć? – spytał retorycznie Richard. – To ci, co im białe czapeczki z emblematami Czerwonego Krzyża na rogi kazał... wiadomo kto... pozakładać. Od tych krzyży dym im uszami zaczął wychodzić, normalnie jak pod Ypres się zrobiło. Ale my im za ten dym daliśmy niezłego czadu, nie, Ian?
Ian potwierdził z satysfakcją.
– Pan hrabia Filip powiedział, że dziś od osiemnastej trzeba broń wieszać w szatni, bo inaczej sankcje będą – kontynuował pan Staszek, ignorując dygresje rycerzy. –  Pytam, jakie sankcje, na co, a on na to: „na brukselkę”, i zaraz  się znowu przeteleportował na obrady. Ja nic nie zrozumiałem. Co ma brukselka do szatni w mojej tawernie, myślę sobie... Pan hrabia jakiś mocno zdezorientowany mi się wydawał. Ale skoro panów zdaniem do szatni może wejść ten konwój huma... czy tam mortonitarny, a jednocześnie rozejm jest, to może by panowie miecze chociaż na haczykach pod barem powiesili? Będzie zawieszenie broni, umowa międzynarodowa będzie dotrzymana, a mieczy nikt nie ukradnie, i pod ręką będą, jakby co.
– Edziu, co ty na to? – spytał Richard.
Edzio odchrząknął i zacytował Defensio pro Populo Anglicano
Miltona:
Póki nie znasz takiej wolności, której bronią się nie zdobędzie ani nie utraci, która z tych samych źródeł wypływając, co pobożność, sprawiedliwość, umiarkowanie i wszelka prawdziwa cnota, zagości w twoim sercu jako skarb najdroższy i jedyny, wtedy bądź pewnym, że prędzej czy później ktoś, bez broni nawet się obywając, wywłaszczy cię z wolności, którą tak się puszysz i przechwalasz, żeś ją zdobył bronią.

John Milton, 1654, Defensio pro Populo Anglicano
tłum.J. Zychowicz

– Intelektualistów to nawet śmierć nie wyleczy z... – zaczął pan Staszek, ale przerwał mu oślepiający błysk i ogłuszający huk.

wtorek, 5 sierpnia 2014

O wieży Babel i, niestety, znów o Murzynie



– Nie mogę... No, normalnie nie mogę – święty Edgar konwulsyjnie kiwał się nad laptopem, a łzy spływały mu rzęsistymi strumieniami po policzkach.

Przyjaciele pospieszyli mu na pomoc.

– Dajcie spokój – zainterweniował Ian, wchodząc nieco spóźniony do tawerny. – Jak Edgar tak ryczy, to mu trzeba w ucho dać.

Ingerencja pomogła.

– Na onecie coś czytał, i od tego mu się tak zrobiło – relacjonował zadyszany Aslak, wachlując świętego widokówką z Barcelony.

– Nie mogę... – święty Edgar powoli wracał do przytomności. – Popatrzcie na ten tytuł!

W wiadomościach na onecie napisane było tak:

– To z czego się, kurropatwa, ksiądz tak śmieje? – zainteresował się pan Staszek, podając na wszelki wypadek wzmocnione drinki. – Już nas raz Niebiański Sanepid zamknął, a teraz znowu będą zamykać... Ja do tego zdrowia nie mam!

– Tak już kiedyś było, panie Stasiu – wyjaśniał rzeczowo Edzio de Saint-Pierre. – Pewien król w Babilonie postanowił, że zbuduje wieżę, która sięgać będzie aż do nieba. Zapewne też chciał zamknąć przestrzeń powietrzną.

– Ale mu Murzyn przeszkodził...
– Jaki Murzyn, jaki Murzyn, głupku! To był Mojżesz!
– Właśnie, to Mojżesz był!  Z tą trąbą, co się od niej mury rozwaliły! Mury Jerycha!
– Richie ma rację – zaznaczył Edzio i zacytował:

I powleczem korowód, smęcąc ujęte snem grody,
W bramy bijąc urnami, gwizdając w szczerby toporów,
Aż się mury Jerycha porozwalają jak kłody...

– Pan tak brzydko nie mówi, panie Edziu. „Porozwala”, „gwizda”, tfu, wstyd.  Pan tylko pomyśli, jak to się rymuje. Nie dość, że nas zamkną, to za wyrażenia jeszcze będą krytykować – zauważył pan Staszek.

– To był cytat z Norwida! – bronił się Edzio. Bezskutecznie.

niedziela, 3 sierpnia 2014

W tawernie po długiej przerwie



– Jak myślicie, będzie można rozmawiać? – zagaił  Ian po wielotygodniowej przerwie w konwersacji.
– Panie Stasiu! – zawołał zamiast odpowiedzi hrabia Filip.
– Słucham panów – odezwał się służbiście karczmarz Stanisław.
– Sam widzisz. Nie można – szepnął niemal niedosłyszalnie hrabia do Iana.
– Ten dowcip już się zestarzał – stwierdził pogodnie Richard. – Ja będę mówił, a co tam. W tylu odcinkach bloga sierżant Serafin nas nagrywał, że się przyzwyczaiłem.
– Ale policzków wieprzowych przy tym nie jadłeś – włączył się Aslak. – Sprytny jesteś z tym wegetarianizmem. Więc do ciebie nikt nic nie ma, a do nas...
– Zamknij się, ty chuchrrro, tatarrrra z tuńczyka  dla ciebie zamówiłem, to jedz i nie... – tu wypowiedź komtura Ulfa została zagłuszona przez gwałtowne gesty reszty biesiadników (gesty w zasadzie nie mogą czegokolwiek zagłuszyć, ale w tawernie pod świętymi Dębami naprawdę tak się stało).
– No to opowiadaj, Richie, tylko nie o polityce – zaproponował pojednawczo Ian.
– Było tak: pani Milenka z panią Asią znów pojechały do Łagowa...
– Tym to nie zawracaj głowy...
– Ale tym razem było inaczej. Bo pani Asia potem pojechała do Hiszpanii, a tam się jeden gość w niej zakochał, naprawdę!!!
– E, nie ściemniaj.
– Ale naprawdę!!! – upierał się Richard.
– Przez te książki o nas?
– Raczej nie, on po polsku  nie czyta, bo to Hiszpan. Ona mu się po prostu podoba.
– To ja już zupełnie nie rozumiem.  Panie Stasiu, Krwawą Mary poproszę!
– Słucham pana ministra...

– Filip, ciiiicho....

środa, 11 czerwca 2014

Legenda o Chciwym Albanie, odcinek z 11/06/2014

***
Szkocja

Wbrew przechwałkom Iana podróż do Szkocji upłynęła bez przygód. Moim walecznym towarzyszom jakoś nie nadarzyła się okazja do walk z rozbójnikami ani do ratowania zaklętych księżniczek.
Im dalej posuwaliśmy się na północ, tym mniej napotykaliśmy ludzkich sadyb. Aż pewnego popołudnia na widnokręgu zarysowały się szare mury zamczyska. Do stóp wzgórza, na którym zostało zbudowane, tuliło się kilkanaście rozpadających się chałup.

– Bieda z nędzą – stwierdził Ian, kiedy przejeżdżaliśmy przez tę mizerną osadę. – Niemało tu będziesz miał do zrobienia, Arvid, bo przecież nie można pozwalać, żeby poddani żyli w takich warunkach.

Sięgnął do sakiewki i wielkopańskim gestem rozrzucił garść monet między półnagie, brudne dzieciaki, które wyległy na drogę i wytrzeszczały na nas oczy.

W zamku zastaliśmy tylko zarządcę, który też wytrzeszczył oczy.
– Ja, szlachetni panowie, niczego nie pojmuję – mówił łamaną angielszczyzną. – Po śmierci starego pana ksiądz mówił, że majątek przejmie siostrzeniec sir Wilfrida, panicz Arvid MacCoulough z Francji. Ale jakoś przed świętym Marcinem przyjechał pan Cedrik Loghan, ten z Czarnego Ostrowu, i jeszcze kilku panów, i nawet opat z Inverness. I powiedzieli, że panicz Arvid utonął po drodze z Francji...

– Przecież widzisz, że żyję, człowieku! – wykrzyknąłem. – Wypadłem za burtę, to prawda, ale dopłynąłem do brzegu!
– Widzę panicza, ale co ja tam wiem? Wierność zaprzysiągłem panu Cedrikowi, bo sam opat powiedział, że teraz on jest spadkobiercą sir Wilfrida.
– No to prowadź nas do sir Cedrika, dobry człowieku – powiedział Ian z lekką niecierpliwością w głosie.
– Sir Cedrik latem mieszka na Czarnym Ostrowie – tłumaczył sługa. – Pięć mil stąd, na wschód. Nad samym morzem.

Daliśmy odpocząć koniom i po jakiejś godzinie ruszyliśmy na wschód. Mój niepokój zaczął się wzmagać.

– Ależ strategicznie świetne położenie! Jeszcze lepsze niż w Sleighstone – zauważył z uznaniem Ian, kiedy zbliżyliśmy się do czarnych murów zamku. Był niewielki, ale mury i baszty sięgały wysoko w niebo. Forteca zajmowała całą kamienistą wysepkę, połączoną z lądem tylko wąskim pasemkiem ziemi, po którym trzeba było jechać gęsiego. Trudno było stwierdzić, czy to połączenie naturalne, czy specjalnie usypana grobla. Raczej to pierwsze, bo ze względów strategicznych chyba by grobli nie usypano, zbudowano by zamiast niej most zwodzony.

Otworzono nam bramę. Służący w barwach MacCouloughów, niebieskich z purpurą, poprowadził nas przez sień, a potem w górę, po krętych schodach. Znaleźliśmy się w półokrągłej sali. Ze wszystkich okien roztaczał się widok na morze.

– Patrzcie, prawdziwe szkło we wszystkich oknach! I ostrołuki, prawie od podłogi, naprawdę nowoczesna architektura – Ian ze znawstwem rozglądał się po komnacie.

Przeciwległe drzwi otwarły się i wkroczył przysadzisty, łysawy mężczyzna w średnim wieku. Nie sam. W asyście sześciu uzbrojonych po zęby strażników.

Zaczęło mi się robić jeszcze bardziej nieprzyjemnie, ale ukłoniłem się grzecznie, przedstawiłem się, wymieniłem nazwiska moich towarzyszy i przystąpiłem do wyjaśniania, w jakiej sprawie przybywam.
Sir Cedrik wysłuchał mnie cierpliwie, ale nie zaproponował, abyśmy usiedli.

– Ach, tak – stwierdził po chwili milczenia, nie nawiązując do moich wywodów o spadku i powiódł wzrokiem po twarzach moich towarzyszy. – Baron Northbridge, po kądzieli z MacAlisterów, prawda? Znałem pana matkę. I sir Ian Sleighstone, o ile się nie mylę, syn lorda Artura?

Ian i Richard potwierdzili skinieniem głów.
– Panów o żadne niecne zamiary nie podejrzewam – podjął Cedrik. – Bezczelny oszust wprowadził panów w błąd, panowie są jeszcze bardzo młodzi i wskutek tego łatwowierni. Proszę was tylko o opuszczenie mojej posiadłości. Ten uzurpator natomiast poczeka na wymierzenie sprawiedliwości w moim lochu – skinął na strażników.

Zakotłowało się. Instynkt kazał mi ukryć się w mgnieniu oka za plecami Iana i Richarda i dla pozoru wymachiwać mieczem. A inne miecze migały z zaskakującą szybkością. Te, które zetknęły się z orężem Richarda, wylatywały nagle w powietrze i padały z brzękiem na posadzkę. Mimo zamętu dostrzegłem, że Cedrik podniósł do ust srebrny gwizdek. Otworzyły się drzwi z obu stron komnaty...

Ktoś mocno pociągnął mnie za rękę.

Zaraz potem jakimś cudem znalazłem się we wnęce jednego z okien, które Ian podziwiał przed kilkunastoma minutami. Teraz te minuty zdawały się wiecznością.

– Skaczemy – dotarło do mnie. Usłyszałem brzęk szkła. Ktoś w dalszym ciągu trzymał mnie za rękę. Nagle świat przestał istnieć.

***
Wynurzyłem się, plując słoną wodą. W niewielkiej odległości od mnie wychylały się z fal głowy moich towarzyszy.
– Jednak bez kąpieli morskiej się nie obeszło, diabli by to wzięli – zawołał Ian. – Szczęście, że morze dziś spokojne.
– I że jest lato – uzupełnił pogodnie Richard. – Całkiem ciepło w tej wodzie.
– Płyńmy pod wodą, ile się da – zarządził Ian. – Za tamtymi skałami można spróbować wyjść na brzeg, stamtąd nie będzie nas widać.

Zanurkował, a ja niechętnie poszedłem za jego przykładem.
Wygramoliliśmy się na brzeg przy ujściu niewielkiej rzeczki.

– Słodką wodę też mamy, lepiej być nie może – ucieszył się Richard. Rozpiął pas i zaczął troskliwie płukać w rzeczułce miecz. Ian przyklęknął obok niego i też opłukiwał swój rynsztunek.
– Łuk mi się nie powinien rozeschnąć, był dobrze natłuszczony – stwierdził, wycierając trawą swoje ukochane narzędzie walki.
Patrzyłem na tę scenę z niepomiernym zdziwieniem. Mój krótki mieczyk spoczywał na morskim dnie. Pierwszą rzeczą, którą zrobiłem starając się wypłynąć na powierzchnię, było uwolnienie się od ciążącego mi żelastwa.
– Jakim sposobem wy tego wszystkiego nie pogubiliście? – spytałem z mimowolnym podziwem.
– Kwestia wprawy. Komendant nam dawał dobrą szkołę. Skoki do wody w pełnym uzbrojeniu też były – wyjaśnił Ian, troskliwie opłukując kołczan i strzały.
– Oj, były... – Richard parsknął śmiechem i odezwał się doskonałą imitacją tubalnego głosu sir Reginalda z Yorku:
– Jak głowy pogubicie, żółtodzioby, to dużej straty nie będzie! Ale broni macie pilnować jak ja... jak tych rodowych klejnotów, których na ogół używacie do myślenia!
– Więc się nauczyliśmy pilnować broni – dodał wesoło Ian. – No, na razie wszystko dobrze poszło. Myślę, Arvid, że twój kuzynek nas szukać nie będzie. Ja bym tego na jego miejscu nie robił. Za dużo zachodu, a pożytek żaden. Miłego masz krewniaka, nie ma co!
– Nie martw się, Arvid, przecież ta sprawa się wyjaśni – pocieszał mnie Richard. – Napiszesz do Francji, paru krewnych przyjedzie potwierdzić twoją tożsamość i wszystko będzie w porządku. Trochę to potrwa, ale w Yorku nikt ci dachu nad głową ani jedzenia nie pożałuje.
– W Sleighstone też nie – dodał wielkodusznie Ian. – Odzyskasz, co twoje, a na starość będziesz o dzisiejszej przygodzie wnukom opowiadał. Ale to była heca, co? Z takiej wysokości jeszcze nie skakałem! I, wyobraźcie sobie, po tych majakach przy szkarlatynie czułem niechęć do morza, a teraz mi przeszła, jak ręką odjął! Jedyny minus naszego położenia to to, że krzesiwo i hubka są nie do użytku.
– To nie taki wielki kłopot, bo tu podobno drapieżników większych od lisów nie ma – Richard jak zwykle wykazywał się znajomością fauny oraz optymizmem. – Ale fakt, że przydałoby się łachy wysuszyć.

Zaproponowałem, abyśmy wdrapali się na skalne zbocze i rozejrzeli po okolicy. Może zobaczymy jakąś ludzką siedzibę, gdzie moglibyśmy się ogrzać, wysuszyć i przenocować?

Wprowadziliśmy w życie mój plan. Wspinaczka w przesiąkniętych morską wodą ubraniach szła dość mozolnie. Kiedy dotarliśmy do szczytu urwiska, było już ciemno. Ale mrok rozjaśniało płonące u podnóża skały ognisko. Rozświetlało piaszczyste wybrzeże niewielkiej zatoczki. Przy ogniu siedziało kilka skulonych postaci. Jedna z nich obracała rożen z pieczenią. Na piasku rozrzucone były jakieś przedmioty, niemożliwe do rozpoznania z tej odległości.

– Pięciu ich jest – ocenił Ian. – Gdyby nas gościnnie nie przyjęli, to sobie poradzimy.
– Poradzimy, bo to jakieś nieduże pokurcze – zawyrokował Richard. Podał mi sztylet.
– Bierz, to lepsze niż nic. Ale na wszelki wypadek trzymaj się za nami. My mamy miecze.

Zejście tą stroną urwiska nie było zbyt trudne.

– Hej! – zawołał Ian, kiedy uznał, że staliśmy się widoczni dla nieznajomych. – Witajcie! Nie przychodzimy w złych zamiarach. Chcielibyśmy tylko się ogrzać...

Urwał i szturchnął łokciem Richarda. Powiodłem wzrokiem za ich spojrzeniami.
Przedmiotami leżącymi na piasku była ludzka głowa i rozpłatany, częściowo wypatroszony tułów. Na rożnie skwierczały kawałki kończyn martwego nieszczęśnika.

– Ogrzać się? – wybełkotał niewyraźnie ten, który dotąd obracał rożen. Teraz wstał i ważył w rękach pokaźny topór. – Można, można – zarechotał i wskazał na potworną pieczeń.

Zdążyłem zauważyć, że Ian i Richard błyskawicznie porozumieli się wzrokiem, a potem na dłuższy czas straciłem orientację. Widziałem błyski stali i płomieni, słyszałem szczęk broni, jakieś wycia i rzężenia, dobiegło mnie skwierczenie tłuszczu i kolejny nieludzki ryk. Na chwilę zamknąłem oczy, kurczowo ściskając w garści sztylet. Kiedy je otworzyłem, dwie postacie o skołtunionych brodach i włosach leżały nieruchomo na pociemniałym od krwi piasku, Ian właśnie zadawał ostateczne pchnięcie trzeciej, a Richard zgrabnie odpierał ciosy czwartej, uzbrojonej w długi oszczep. Gdzie była piąta?

Wyskoczyła spod skalnego nawisu długim susem, jak wilk, i zawisła na plecach Richarda. Na chwilę stracił równowagę, ale Ian rzucił się na jego przeciwnika, tego z oszczepem. Zaskoczony dzikus cofał się, aż trafił stopą w płomienie. Ryknął z bólu i zachwiał się, a Ian dopadł go jednym skokiem i szybkim cięciem miecza rozpłatał mu gardło. Richard nadal nie mógł się uwolnić od wiszącego na jego karku napastnika. Odważyłem się wreszcie na działanie. Podbiegłem i z całej siły wbiłem kudłatemu stworowi sztylet w plecy. Uwolniony Richard przez dłuższą chwilę krztusił się i nie mógł złapać oddechu.

– Dzięki – wydusił wreszcie. – Co za bydlę, skoczyło mi na kark jak żbik...

Przyglądaliśmy się nieruchomym ciałom. Miały nieproporcjonalnie długie ręce, krótkie nogi i głowy, czy raczej łby o niskich, ukośnych czołach i wysuniętych do przodu szczękach.

– Kobieta – powiedział nagle ze zgrozą Richard, wskazując na to z pięciorga potworów, które zabił cios mojego sztyletu.
– To nie byli ludzie – odezwał się Ian. – Nie zabiłeś kobiety, tylko wściekłą wilczycę; tak należy o tym myśleć, Arvid – zwrócił się do mnie. – Chodźmy stąd. Tego nieszczęśnika może należałoby pochować – wskazał na martwą głowę i niedojedzone szczątki – ale nie ma jak. Cóż, kruki się jutro nimi zajmą. Weźmy tylko trochę płonących gałęzi, żebyśmy mogli gdzie indziej rozpalić ognisko.

Obaj z Ianem zaopatrzyliśmy się w prowizoryczne pochodnie. Richard nie ruszał się z miejsca.
– Ugryzła mnie – wyrzekł powoli, przesuwając ręką po karku.
Podszedłem do niego i oświetliłem pochodnią sinoczerwone ślady zębów na jego szyi. Nie były głębokie, ale w paru miejscach skóra była przebita i sączyły się z niej cieniutkie niteczki krwi.
– Musisz to przemyć, natychmiast! – Ian rozglądał się rozpaczliwie, aż wypatrzył drobną strużkę wody spływającą po jednej ze skał. Pociągnął ku niej Richarda i zaczął śpiesznie obmywać skaleczenia.
– To się na nic nie zda – rzekł z rezygnacją Richard. – Jeżeli to były wilkołaki, to nawet  woda święcona by nie pomogła. Ian... w razie czego... mogę na ciebie liczyć?
– Jasne – odparł Ian bardzo cicho.
– To uważaj na mnie.

Zanim zdążyłem zrozumieć, o co im chodzi, wzdrygnąłem się nagle, bo w zaroślach pod skalną ścianą coś się poruszyło. Wynurzyło się z nich stworzenie nieco większe od lisa, uniosło się nagle na tylne nogi i popędziło przed siebie szybko jak wiatr. Znikło między skalnymi załomami.

Ian i Richard bez słowa ruszyli w pogoń. Usiłowałem dotrzymać im kroku, chociaż stopy ślizgały mi się na wilgotnych kamieniach.

– Tutaj – szepnął Ian, wskazując na szczelinę między potężnymi złomami. Była tak wąska, że z trudem się przez nią przecisnął. Richard poszedł za jego przykładem.

Po co oni się tam pchają, pomyślałem z irytacją. Przecież najrozsądniej byłoby wziąć nogi za pas i opuścić to upiorne miejsce. Ale nie chciałem zostać sam.
Pobiegłem za nimi przez wąski podziemny korytarz, którego podłoże to wznosiło się stromo, to opadało, to znów gwałtownie skręcało. Na kolejnym zakręcie potknąłem się i omal nie upadłem. Usłyszałem głośny, metaliczny brzęk. Odzyskałem równowagę i zniżyłem pochodnię.
Rzecz, o którą się potknąłem, okazała się ludzką czaszką o wyszczerzonych w trupim uśmiechu, krzywych, żółtawych zębach. Dźwięk pochodził stąd, że uderzyła o krawędź wielkiej srebrnej misy. Na niej piętrzyły się inne naczynia, srebrne i złote, niektóre lśniące drogimi kamieniami: talerze, kielichy i dzbany. Obok błyszczały bezładnie rozsypane monety. Odbity od nich płomień pochodni oświetlił stos ludzkich kości we wgłębieniu skalnej ściany.
Znajdowałem się zatem w makabrycznym Sezamie, w którym nikt nie chciałby spędzić nawet jednej nocy, o tysiącu nie wspominając.
Zabrać, co się da unieść, i uciekać stąd – przemknęło mi przez głowę, ale w tej samej chwili zza zakrętu korytarza dobiegło wołanie Iana.

– Arvid, nic ci się nie stało? – spytał, idąc mi naprzeciw. Ignorował widok skarbów. – Chodź, znaleźliśmy to stworzenie...
Poszedłem za nim. Wąskie przejście rozszerzało się w dość obszerną grotę. Pod jej ścianami piętrzyły się kolejne stosy złota i srebre, jakieś skrzynie, beczki, bale na wpół zbutwiałych, ale kiedyś zapewne drogich materiałów... i ludzkie kości. Pod jedną z okutych skrzyń kulił się drobny, ciemny kształt, a przed nim siedział przykucnięty Richard. Wysuwał w kierunku stworzenia otwarte dłonie. Na odgłos naszych kroków bardzo powoli odwrócił głowę.

– Nie podchodźcie. Mnie już i tak nic nie zaszkodzi – odezwał się cicho i ponownie zwrócił głowę w stronę stworzenia.
Ian przytrzymał mnie za ramię i zmusił do ukrycia się za załomem skały. Zdążyłem jednak przyjrzeć się tej dziwnej istocie.
Była mniej więcej wzrostu sześcioletniego dziecka, bardzo chuda, o pokrytych szramami i siniakami cienkich ramionach. Na szkieletowatym ciałku wisiały strzępy tkaniny przetykanej złotą nitką. Sylwetka sprawiała wrażenie nie całkiem człowieczej, jeszcze mniej ludzkiej od postaci dorosłych ludożerców: niezmiernie długie ręce, pokrzywione plecy. Spod splątanych szarych włosów wyglądało coś pośredniego między ludzką twarzą a zwierzęcym pyskiem. Całość przypominała trochę pawiana, którego widziałem niegdyś w paryskiej menażerii.
– Co ten Richard wyprawia?! Dlaczego tego... czegoś nie zabił? – szepnąłem.
– Ciiicho... On świetnie sobie umie radzić ze... zwierzętami – odpowiedział Ian również szeptem i, jak mi się wydało, bez większego przekonania.

Nogi zaczęły mi drętwieć, a scena przed moimi oczami nadal się nie zmieniała. Jednym urozmaiceniem było to, że Richard zaczął przemawiać do potworka przytłumionym, przeciągłym głosem. Powtarzał: „Dooobrze... wiiidzisz... nic ci nie zroobię, nic... doobrze...”

Przestępowałem z nogi na nogę ze zniecierpliwienia, ale kiedy próbowałem się odezwać do Iana, on natychmiast dawał mi zdecydowany znak, abym zachował ciszę.

Odrażający stwór nagle powoli wysunął rękę – czy raczej łapę, chudą, szponiastą, podobną do ptasiego odnóża – dotknął nią dłoni Richarda i natychmiast ją cofnął.

„Doobrze... nooo wiiidzisz...” – recytował Richard, odrobinę głośniej, a jednocześnie weselej.

Potworek ponownie trącił jego rękę, a potem wydał dziwaczny pisk, przypominający krzyk jastrzębia. Odpowiedział mu ohydny klekot kości.
Spod stosu żeber, kręgów i piszczeli, piętrzącego się obok okutej skrzyni, wyczołgał się kształt mniejszy od poprzedniego. Stanął na czworakach i chwiejnym, niepewnym krokiem zbliżył się do większego potworka, a ten otoczył go swoim przednim odnóżem.

Zniżyłem pochodnię, zanim Ian zdążył mnie powstrzymać. Jej blask odbił się w oczach zwierzęcia – czy też nie-zwierzęcia – ale go nie przestraszył. To stworzenie przypominało bardziej trzyletnie dziecko niż zwierzę, ale głowę miało nieproporcjonalnie wielką i guzowatą. Zwróciło twarz w kierunku pochodni, ale nie przymknęło oczu. Blask płomieni ślizgał się po ich mętnej, mlecznoniebieskiej powierzchni.
– Ślepe – szepnął Ian.

Richard nie przerywał swoich monotonnych zaklęć, choć teraz znów ciszej je wymawiał.
– Doobrze... jaaka doobra dziewczynka... taak... zawołała braciszka, doobrze... Nic wam złego nie zrobię, Richie nic wam nie zrobi...

Mniejsze stworzenie okazało się bardziej rezolutne – mimo ślepoty, a może właśnie dzięki niej? Podpełzło do nogi Richarda i zaczęło obmacywać jego but. Natrafiło na ostrogi i zaczęło przesuwać po nich dłonią – czy łapą – z wyraźnym zainteresowaniem. Richard powoli wyciągnął rękę i pogładził guzowatą łepetynę. Stworek nie tylko nie uciekł, ale na jego twarzy pojawiło się coś w rodzaju uśmiechu. Podobny grymas zawitał na wargach jego siostry.
– No i po strachu – stwierdził Richard. – Doobrze... Teraz idźcie spać, a rano damy wam coś dobrego do zjedzenia.

Nie sądziłem, aby te istoty rozumiały ludzki język, ale Richard sobie tylko wiadomym sposobem nakłonił je do ułożenia się na barłogu ze szmat, które niegdyś musiały być drogimi tkaninami.

Rozpaliliśmy ognisko przy wejściu do groty, uważając na to, aby nie było widoczne od strony morza. Nie chcieliśmy, aby jego blask zmylił kolejnych żeglarzy.
– Wy śpijcie, ja posiedzę na straży. I tak nie zasnę – zadeklarował Richard.
– Ja też nie – rzucił ponuro Ian.

Mnie natomiast oczy zaczęły się kleić. Kiedy się obudziłem, było już jasno.
– Widzisz, nic się nie stało. Nie zmieniłeś się w wilkołaka – dobiegł mnie szept Iana.
– Bo takie przemiany następują przy pełni księżyca. Do pełni jeszcze tydzień.
– Trzeba tu poczekać. Może to wcale nie wilkołaki, tylko zdegenerowane potomstwo tego Albana... pamiętasz, sam tak sugerowałeś, kiedy opowiadałeś tę historię.
– Oby tak było. Między ludzi nie można iść, póki się rzecz nie wyjaśni. Ian... gdyby jednak... na pewno będziesz w stanie mnie nie zawieść?
– Będę. Nie martw się.
– Ian... jak myślisz, co się dzieje z duszą wilkołaka?
– Jeżeli ktoś się zamienia w wilkołaka nie z własnej winy, to przecież Pan Bóg musi sądzić jego duszę na podstawie tego, jak żył przed przemianą. Inaczej by nie było sprawiedliwie – zawyrokował zdecydowanie Ian. – Mówię ci, nie martw się, Richie.

Po chwili przestałem udawać, że śpię. Otworzyłem oczy. Moi towarzysze zajęci byli doprowadzaniem do porządku swojego bojowego rynsztunku w sposób bardziej troskliwy i szczegółowy niż poprzedniego dnia. Poinformowali mnie o swojej decyzji. Co prawda już ją znałem, ale dopiero teraz w pełni uświadomiłem sobie, jak była szaleńcza.

Wybuchnąłem:
– Więc waszym zdaniem mamy tu tkwić przez tydzień, karmiąc te... te potworki i czekając na to, czy Richard zamieni się w wilkołaka, czy nie?!
– Tak. Taki jest plan – Richard nie przestawał polerować miecza.
– Dlaczego nie chcecie pójść stąd i szukać pomocy u jakiegoś księdza czy medyka?
– Bo do najbliższej osady, pomijając Culloden i Czarny Ostrów – tam przecież iść nie możemy – są przynajmniej dwa dni drogi, może trzy, i wątpliwe, żebyśmy w jakiejś zabitej dechami wioszczynie znaleźli pomoc. A do Inverness drogą lądową będzie z pięć dni – powiedział Ian, jakby to coś wyjaśniało.
– Gdybyśmy tych malców zostawili samych, to umarliby z głodu. A zabierać ich między ludzi nie możemy, póki nie ma pewności co do tego, czy są wilkołakami, czy nie – dodał Richard. – Rozdzielać się z Ianem też nie możemy, bo on musi czuwać nade mną na wypadek, gdybym się przemienił. Kto wie, może to się niekoniecznie musi stać dokładnie przy pełni księżyca.
– Oszaleliście? Czemu tych potworków nie zabić? Przecież mogą nas pogryźć!
– Jakby miały pogryźć, to już by pogryzły – rzucił beztrosko Ian. – Richie nawet wilkołaki potrafi oswoić. Nie wiadomo, czy to wbrew pozorom nie są ludzkie dzieci. Zdegenerowane, zniekształcone, ale jednak w jakimś stopniu ludzkie. Zabijania dzieci na sumienie nie wezmę.
– Pięknie – skomentowałem z przekąsem. – Dalszy plan jest taki, że jeżeli Richard zmieni się w wilkołaka, czy coś podobnego, to ty go zabijesz, Ian? I to będziesz mógł wziąć na sumienie?!
– Zgadza się – Ian uważnie segregował strzały i od czasu do czasu dmuchał w piórka brzechw.
– Wy... wy jesteście chyba bardziej opętani, niż ci kanibale! – wykrzyknąłem.
– Każdy ma prawo do własnej opinii – odezwał się uprzejmym tonem Richard.
– Otóż to – uzupełnił Ian. – A jeżeli ci nasze towarzystwo przestało odpowiadać, to przecież nikt cię tu siłą nie zatrzymuje. Możesz sobie iść, Arvid, dokąd cię oczy i nogi poniosą. Słuchaj, Richie – dodał – jeżeli ja wyglądam tak, jak ty, to obaj niewiele się różnimy od wilkołaków. Trzeba się doprowadzić do porządku. W tej rzeczce można się umyć i przynajmniej z grubsza wypłukać łachy. Sztywne są i od morskiej soli, i od krwi.
– Racja, o druhu serdeczny! Wilkołaki wilkołakami, a o czystość trzeba dbać.

Ian klepnął Richarda po ramieniu i oddalili się w takt nuconej przez Iana śpiewki. To była ta idiotyczna ballada, którą na początku naszej znajomości układali w lazarecie.

Sir Ian kroczy na mszę poranną,
Przedtem posilił się kaszą manną:
Stanął w kościele, w piersi się bije,
Czuje, że długo już nie pożyje!
Lico mu blednie, sił mu ubywa –
– O kaszo manna, kaszo straszliwa!

Mimo woli wsłuchiwałem się w tę głupią piosenkę.