Uświadomiłem sobie, że zaczynałem pracę nad odtrutką na Czarci Pazur z
niewłaściwej strony. Brałem za punkt wyjścia moją receptę na miksturę i
próbowałem dobrać przeciwne składniki do każdej kolejnej reakcji w procesie
produkcji trucizny. Mniej więcej po dwóch trzecich drogi wszystko się rozpadało
na sole i wodę. A trzeba było zacząć zupełnie inaczej! Trzeba było postarać się
wyprodukować substancję zabarwiającą płyn świętego Symfroniusza na kolor będący
dokładnym komplementem fioletu Czarciego Pazura. Substancję dającą odczyn
intensywnie pomarańczowy. A przecież dość dobrze pamiętam z bolońskich czasów,
co wywoływało jakie barwy!
– Ian, Richard – powiedziałem – nie gniewajcie się, ale idźcie do siebie.
Król mi nie wierzy, ale ciebie, Ian, żadną odpowiedzialnością nie obciąża.
Najważniejsze, że wiesz, że to nie ty. Nie miałeś halucynacji. Łania była
łanią. Idźcie, bo muszę popracować. Muszę, bo inaczej mi się pomysł zatraci.
Praca była żmudna i czasochłonna, składniki trudne do zdobycia. Musiałem
pojechać do Newhaven. Trochę zakupów załatwiłem, a w sprawie pewnych
specjalnych substancji wysłałem list do Bolonii do ojca Teodora. Miał w
stosunku do mnie dług wdzięczności za autentyczny Czarci Pazur, więc powinien
załatwić. Z tym, że musiało to zająć parę miesięcy. Czekając na przesyłkę
zająłem się produkcją syntetycznego Pazura. Był mi potrzebny do testów. Ale już
nie przechowywałem trucizny w szafie. Nosiłem ją na szyi w ametystowym
flakoniku.
Święta Bożego Narodzenia były w tym roku niewesołe. Pogrzeb Erlinga odbył
się tuż przed Wigilią. Pogrzeby najwyżej urodzonych to sprawy wagi państwowej,
dlatego tak długo się z nimi czeka. Ian i Richard nie mieli w tym roku
świątecznego urlopu. Na Iana wszyscy patrzyli jak na przysłowiowego raroga. Nie
wiem, dlaczego akurat na raroga tak szczególnie się patrzy. Nawet Richard mi
tego nie umiał wytłumaczyć, chociaż znał się na ptakach. Popijaliśmy trochę
między świątecznymi nabożeństwami i graliśmy w szachy. Richard był taki
przygnębiony, że nawet niepotrzebne były napomnienia typu „Stul, kibicu,
paszczę...”.
Było smutnawo, ale naprawdę ponuro zrobiło się na początku Wielkiego Postu.
Kiedy w Środę Popielcową uporałem się ze spowiedziami, poproszono mnie do
komnaty królewskiego krewniaka. Byli tam już Arnold i Jakub.
– Biskup domaga się postawienia Iana Sleighstone’a przed sądem –
relacjonował ojciec Arnold. – Dziś przyszedł list z Castle. Biskup wyraża
oburzenie, że zabójca następcy tronu nie tylko nie został ukarany, ale
pozostaje na królewskim dworze i jest traktowany z życzliwością. Podkreśla, że
śmierć następcy tronu to nie sprawa osobista władcy, ale kwestia i państwowa, i
kościelna. Zginął przyszły pomazaniec. Insynuuje, że król był zainteresowany
usunięciem najstarszego syna. Erling był arogancki i nieposłuszny, poza tym
jego matka była Francuzką. Król stawia rzekomo na przyrodnich braci Erlinga i
tym samym na sojusz ze Szkocją. Jeżeli Sleighstone nie zostanie ukarany przez
króla, to sprawa zostanie skierowana do wyższych instancji kościelnych, w razie
potrzeby do papieża. Dojdzie oskarżenie naszego władcy o zaaranżowanie
morderstwa najstarszego syna. A z tego może wyniknąć ekskomunika i utrata prawa
do tronu. I co ty na to, Edgarze?
– Prawnikiem to ty jesteś, Arnoldzie – powiedziałem. – Wszyscy wiemy, że podział
kompetencji między władzą świecką a duchowną to od lat kwestia sporna. Władza
duchowna ostatnio ma przewagę. Argumentacja biskupa jest trudna do podważenia,
chociaż my zdajemy sobie sprawę z tego, że zarzuty są absurdalne.
– Tak, to praktycznie niemożliwe do podważenia – zgodził się Arnold. – Jest
tylko jedna opcja...
Też o niej pomyślałem. Nie sądziłem, że kiedykolwiek w życiu będę
uczestniczył w takim draństwie, i że na dodatek sam je zaproponuję.
– Lepiej sam dokończ, Arnoldzie – poprosiłem. I tak wiedziałem, o czym
będzie mowa.
Sąd boży to jeden z najobrzydliwszych wynalazków naszych czasów. Zawsze
piszę przymiotnik w tym kontekście z małej litery. Wymawiam go i myślę o nim
również z małej litery. Wtedy nie ma to słowo nic wspólnego z Bogiem. Bo to
określenie to ewidentny grzech przeciw drugiemu przykazaniu. To nadużywanie
imienia Boga.
Sąd boży jest wulgarną formą logiki stosowanej. Jedna strona twierdzi, że
A, a druga, że nieprawda, że A. Zamiast zebrać dane, usystematyzować i przeprowadzić
dowód, wybierają maksymalnie prostackie wyjście. Każda strona wystawia
gladiatora. Oni się biją na oczach zaproszonych gości oraz tych specjalistów od
logiki aż do śmiertelnego skutku. Jeśli gladiator strony pierwszej przeżyje, to
wartość logiczna jej twierdzenia jest prawdą. I odwrotnie.
Sformułowaliśmy wspólnie pismo do Castle z propozycją rozstrzygnięcia
sprawy przez sąd boży. Okoliczności prawne to uzasadniały. Odpowiedź przyszła
już następnego dnia. Biskup wyrażał zgodę. Sąd zwany bożym miał się odbyć za
tydzień. Nie było wątpliwości co do tego, kto będzie reprezentował stronę
królewską. Tę mówiąca, że A oznacza, iż Ian Sleighstone nie ponosi
odpowiedzialności za śmierć królewicza. Jak się już trzeba wdać w taką
historię, to wystawia się najlepszego gladiatora.
Były zatem wszelkie dane po temu, abym za tydzień stracił obu przyjaciół.
Kukułka nakrapiana
Jedyną rzeczą, która mnie ratowała od załamania duchowego, była praca nad
antidotum. Dostałem dwa ostatnie składniki z Bolonii. Wszystko szło we
właściwym kierunku, ale było czasochłonne.
W sobotę pod wieczór przyszedł do mnie Richard. Sam.
– Mam, kukułka nakrapiana, kłopot – powiedział. – Trenowałem wczoraj z
Ianem, ale to był żaden trening. On był kompletnie do niczego. Raz, dwa, i
miecz mu z ręki wylatywał. Myślałem, że ma zły dzień. Ale dziś było to samo. O
dupę taki trening roztrzasnąć, jak ty to mówisz. A z innymi chłopakami to bez
sensu ćwiczyć, bo tylko Ian mi czasem potrafił przyłożyć. Trenować ze słabym
przeciwnikiem to wręcz niebezpieczne, bo można wpaść w za dużą pewność siebie.
Z cieniem to dobre przed treningiem, ale nie przed poważną walką. Nie wiem, co
robić.
– W przypadku Iana to bariera psychiczna – powiedziałem. – Chce, żebyś
pokonał przeciwnika, i dlatego nie potrafi stawić ci oporu. Ciężka sprawa.
Zastanowiłem się chwilę.
– Wiesz co – zacząłem – najtrudniejszą rzeczą w moim życiu było uczenie się
chodzenia po operacjach nogi. Jeżeli człowiek, który chodził normalnie, ulega
jakiemuś wypadkowi, przez jakiś czas używa kul, a potem wraca do zdrowia, to
też na początku ma trochę trudności z chodzeniem. Ale ja do trzynastego roku
życia nigdy się normalnie nie poruszałem. Więc możesz sobie wyobrazić, jakie to
było dla mnie wyzwanie. Nawet kiedy noga fizycznie już była w miarę w porządku,
to bałem się ruszyć bez kul. Nie mogłem utrzymać równowagi, przewracałem się co
chwila. I wtedy ojciec Celestyn poradził mi, żebym zaczął chodzić w myślach. Za
każdym razem, kiedy udało mi się zrobić parę kroków, miałem później powtarzać
to sobie w myślach i wyobrażać sobie, że idę dalej. Ale bez oszukaństwa. Miałem
wyobrażać sobie wszystkie moje ruchy, jak się rozkłada ciężar ciała, co się
dzieje z rękami, obok czego przechodzę i tak dalej. Zdarzało się, że się w
myślach przewracałem. Wtedy musiałem wstać i próbować iść dalej. Po paru dniach
takiego myślowego treningu chodziłem już prawie tak sprawnie jak teraz. Może ty
byś w ten sposób spróbował z szermierką?
Richard patrzył na mnie z zainteresowaniem.
– Na początku taki trening mentalny wcale nie jest łatwy – mówiłem dalej. –
Ja wszystkie trudniejsze rzeczy najpierw robię w myślach. Zwłaszcza przy
zabiegach chirurgicznych to świetna metoda, ale i w laboratorium pomaga. Tak
się przyzwyczaiłem do tego, że już nie potrzebuję żadnych wstępnych ćwiczeń.
Ale w Montpellier musiałem zawsze najpierw robić ćwiczenia na odprężenie. Też
mnie tego nauczył ojciec Celestyn. To był świetny lekarz. Mogę ci pokazać parę
takich ćwiczeń.
– Pewnie warto spróbować – zgodził się Richard. Zawahał się chwilę.
– Czy muszę sobie wyobrażać, jak go zabijam? – zapytał.
Wzdrygnąłem się. O tym nie pomyślałem.
– Nie – powiedziałem zdecydowanie. Nie wiem, skąd mi się wzięła taka
pewność. – Na pewno nie. To by mogło zaszkodzić. Wystarczy, że wygrasz walkę.
– No to do roboty – powiedział.
– Dobra. Najpierw rozmasuję ci barki i ramiona, potem trochę ćwiczeń na
odprężenie, a później zamykasz oczy i machasz w myślach żelastwem. Ze
wszystkimi szczegółami. Musisz czuć, co robisz.
Siedziałem na krześle przy łóżku i bezgłośnie odmawiałem różaniec.
Richardowi lekko drgały ręce. Widziałem, że oczy poruszają się pod powiekami.
Dobrze. Starał się. Nagle syknął jakby z bólu i otworzył oczy.
– Zagapiłem się i zranił mnie w udo – powiedział. – Dobrze, że miecz się
ześliznął po kolczudze. Ależ to męczące. Większy wysiłek niż przy zwyczajnej
walce.
– Odpocznij chwilę i zaczynaj od nowa – powiedziałem. – Musisz wygrać. Daj
z siebie wszystko.
Tym razem zdążyłem odmówić cztery dziesiątki różańca, zanim otworzył oczy.
– Wygrałem – powiedział. – Przyłożyłem mu miecz do gardła. Ale było ciężko.
Chyba przy żadnej walce tak się nie jeszcze nie zmachałem.
– Trafiłeś na godnego siebie przeciwnika – odparłem. – Na dzisiaj starczy,
inaczej byś się przetrenował. Jutro skrzyżuj miecz fizycznie z którymś z
chłopaków, tak tylko, żeby poczuć ciężar w ręku. Najlepiej nie z Ianem. Potem
wsiądź na konia i pojedź sobie w jakieś ładne miejsce. Sam. Wycisz się, pomódl
się trochę. Nie będę ci mówił, jak, gdzie i kiedy. To już sam musisz poczuć. A
pod wieczór to samo co dziś. Pewien jestem, że będą wyniki. Teraz idę zorganizować
kolację. Przez ten tydzień koniec z kantyną, będziemy w trójkę jedli u mnie.
Jestem w dobrych układach z kuchnią. Ty naprawdę masz trochę skłonności do
anemii. Lady Elizabeth tu nie ma, więc ja o ciebie zadbam. Sytuacja jest
ekstremalna, więc nie musimy ściśle przestrzegać postu, dam wam dyspensę. Idź
po Iana i przyjdźcie za jakąś godzinkę.
– Lepszej polędwicy nawet moja mama nie przyrządza – stwierdził Ian po
kolacji. – I jeszcze ta gęsia wątróbka. I ten sos. Super. Co ty zrobiłeś z tym
kucharzem, Edgar? Cud jakiś?
– Kazałem mu iść pograć w karty – powiedziałem. – Powinienem to częściej
robić, bo angielska kuchnia to coś, co woła o pomstę do nieba. Ale zawsze byłem
zajęty czymś ważniejszym. Szkoda, że nie miałem trufli do tej wątróbki, ale z
majerankiem też się dało zjeść.
Patrzyli na mnie w niemym podziwie. Miałem frajdę.
– Jakie ty jeszcze masz ukryte zdolności? – spytał Richard. – Niedługo się
okaże, że umiesz haftować i robić koronki.
– Tego akurat nie umiem – odparłem – ale ładnie zaszywam rany. Co do
kuchni, to przyzwoita gastronomia ma dużo wspólnego z alchemią. We Francji się
na tym znają. Sporo się nauczyłem w Montpellier. Trochę w klasztornej kuchni,
ale jeszcze więcej w zamtuzie. W Montpellier był bardzo sympatyczny dom
publiczny. Nie ta klasa, co w Paryżu albo w Wenecji, ale miał miłą atmosferę. Madame
miała na imię Camille. Ta to umiała gotować! Nauczyła mnie swoich najlepszych
przepisów, a ja jej za to doradzałem w kwestiach higieny. Ona była niesamowicie
rubaszna, ale miała fajny styl. Wolała dziewczyny, jak to często w tym
zawodzie, i bardzo mnie lubiła. Twierdziła, że jestem taki dziewczęcy, tylko za
chudy. „Edgáhrrr – mawiała – karmię cię i karmię, a ty ciągle jesteś chudy jak
patyk. Jakbyś miał okrąglejszy tyłek i trochę zadatków na cycki, to byśmy tu od
ciebie kasy nie brały.” Ale już więcej nie będę opowiadał, bo wam grzeszne
myśli zaczną chodzić po głowach. Idę po deser. Będzie szarlotka z antonówek.
– Nie bądź taki pruderyjny, Edgar – odezwał się Ian przy szarlotce. –
Opowiedz coś więcej o tym burdelu w Montpellier. Od miesięcy nic, tylko siedzimy
z nosami na kwintę i gramy w szachy. Anemii psychicznej można od tego dostać.
– Ale nie będę wam opowiadał o żadnych zberezieństwach – zaznaczyłem. –
Tylko i wyłącznie o kuchni. Od czego by tu zacząć – zastanowiłem się. – Może od
przepiórek na grzankach. Szkoda, że to nie sezon na przepiórki. Zrobiłbym wam
takie jak u Camille. Trudno. Jutro będziecie się musieli zadowolić kapłonem w
czerwonym winie, Coq au vin.
Któregoś dnia jesienią w Montpellier miałem całe popołudnie wolne, wieczór
też, co się często nie zdarzało. W lazarecie było pusto, innych obowiązków
akurat też nie miałem. Przeor nie robił wielkiej sprawy z tego, jak się raz na
kilka tygodni nie przyszło na nieszpory. Nałożyłem cywilne ciuchy i poszedłem
do Camille. A ona była mocno zmartwiona.
„Taki mam kłopot, Edgar – powiada. – Dużo gości się na dziś zapowiedziało,
i to przyzwoitych. Pełna mobilizacja, jak to zwykle po odpuście na świętego
Michała. Wołowinę po burgundzku zrobiłam już wczoraj, więc główne danie jest.
Na przystawkę zaplanowałam przepiórki na grzankach. Kupiłam kopę przepiórek,
właśnie przynieśli z targu. A tu przychodzi wiadomość, że zmarła moja kuzynka z
Saint-Gilles. Wdowa, trójka dzieci. Pogrzeb jutro rano. Nie wybrać się tam nie
sposób. Muszę dopilnować, żeby dzieciaki się znalazły w dobrych rękach, przygotować
stypę i tak dalej. Jeanette przypilnuje dziewczyn, ale przepiórki się zmarnują
i zakład straci reputację. Bo co to za kolacja z jednym daniem?!”
„Nic się nie martw, Camille – mówię. – Mam do jutra wolne. Przepiórki mnie
nauczyłaś przyrządzać. Na deser zrobię suflet z morelami, niech mi tylko
dziewczyny morel nazrywają, zanim goście się zaczną schodzić, bo z moją nogą
nie poradzę, i niech je wydrelują. Jedź do Saint-Gilles. Umarłych grzebać to
przykazanie kościelne, a o dzieciaki zadbać też rzecz święta. Ja już kuchni
dopilnuję.”
„Jakżeż ty sobie sam poradzisz z kopą przepiórek?” – nie chciała mi
wierzyć.
„Dopiero południe –
mówię – dam sobie radę. Ale najpierw potrzebuję trochę rozgrzewki, bo dziś tu
przyszedłem właściwie nie w celach charytatywnych, tylko wiadomych.”
„Bierz, co chcesz – powiada Camille. – Sam zdecyduj, które do zrywania
moreli, które do celów wiadomych. Święty chłopak z ciebie, Edgar.”
Zarządziłem, co należało. Trochę się pobawiłem. Dziewczyny od celów wiadomych
zresztą też.
Trzeba wam wiedzieć, że miałem wtedy długie włosy. W Anglii są ścisłe
regulacje co do wyglądu zakonników, nawet nowicjuszy. Żadnych fanaberii, tylko
krótkie włosy i tonsura. Ale we Francji pod tym względem jest duży luz. Miałem
włosy mniej więcej do ramion. Dziewczyny mi je zaplotły w dwa warkocze, nawet
zawiązały jedwabnymi wstążeczkami. Śmichy chichy. Ale tu już trzeba było się
brać za przepiórki. Zostawiłem te warkocze, bo i tak w kuchni bym musiał czymś
związać włosy, jako że włos w sosie czy w cieście to rzecz obrzydliwa. Kazałem
dziewczynom uskromnić w pokojach i brać się za nakrywanie stołów, a sam
poszedłem skubać przepiórki. Nałożyłem fartuch, zawiązałem sobie ręcznik
kuchenny na głowie, bo przy takiej robocie to się człowiek może nieźle
zaświnić. Zasuwam na całość, a tu jakiś facet zagląda do kuchni. Taki już po
czterdziestce, postawny, całkiem dobrze mu z oczu patrzy.
„A tuś mi, turkaweczko – powiada. – Od paru lat mówię Camille, że w tej
instytucji brakuje rudej panienki. Mnie tak się ten kolor włosów podoba, a ona
mówi, że są trudności. Ale na dziś wreszcie znalazła. Tylko dlaczego taki nowy
nabytek trzyma na zapleczu? Może się, panieneczko, zapoznamy?”
„Zapoznać się możemy – mówię – ale z góry przepraszam za rozczarowanie.”
Głos miałem już wtedy zdecydowanie nie dziewczęcy, więc facet się trochę
stropił. Podszedł bliżej i mi się dokładniej przyjrzał.
„A to coś nowego – rzecze. – Camille rozszerza zakres usług? Ale skoro tak
cię wystroiła, to czemu cię trzyma w kuchni? Coś mi to do niej nie pasuje. Nie
masz jak inaczej zarabiać na życie? Szkoda cię, chłopcze, do takiego interesu.
Ile ty masz lat?”
„Niedługo skończę siedemnaście – mówię – ale nie jestem tu zatrudniony.
Jestem gościem, tak jak i pan. A kuchnia to hobby. No i obiecałem pomóc Camille
przy kolacji.”
Opłukałem ręce w misce, wytarłem, przedstawiłem się i pokrótce wyjaśniłem,
jak i co. Bo mi się facet wydał sympatyczny. Nie pomyliłem się.
„Jak tak, to wszystko w porządku – uznał. – Gui de Frontignan jestem. Mam
tu taki mająteczek z winnicami na wschód od Montpellier. Przywiozłem trochę
wina na degustację.”
Napiliśmy się. Bardzo dobre miał wino.
„Wiesz co, chłopcze – powiada – dziewczyny nie uciekną. Pomogę ci z tymi
przepiórkami, bo sam sobie nie poradzisz.”
Dałem mu fartuch i ręcznik, żeby też sobie zawiązał na głowie, bo takie
pierze z przepiórek to ciężko wydobyć z włosów. Skubiemy. Popijamy. On mi
opowiada o gatunkach winorośli i tak dalej. Miło się gada. Zza drzwi słychać,
że się powoli goście schodzą. Jakaś muzyczka, drzwi się otwierają i zamykają
coraz częściej. Nagle wpada Jeanette. „Ratuj, Edgar! – woła – jeden gość nam
zasłabł.” Apteczkę u Camille zopatrzyłem dawno w środki pierwszej pomocy.
Złapałem sole trzeźwiące, krople nasercowe, i biegnę na górę, na tyle szybko,
na ile mi noga pozwala. Frontignan za mną. „Może ci trzeba będzie pomóc”, mówi.
Okazało się, że nic poważnego. Facet miał trochę kłopotów z ciśnieniem, za
szybko się podniósł z łóżka i go zamroczyło. Dałem mu waleriany, i w porządku.
Chcę schodzić na dół, a tu nie ma jak. Złapał mnie kurcz w tej zoperowanej
nodze. Już nieczęsto to mi się zdarzało, ale jak się zapomniałem i za długo
forsowałem nogę, to niestety. Niepotrzebnie stałem przy tych przepiórkach.
Mogłem je skubać na siedząco, ale jakoś tak się przyzwyczaiłem i nabrałem
przekonania, że praca w kuchni na siedząco nie jest profesjonalna. Trzymam się
balustrady przy schodach, żeby nie upaść, i ani w tę, ani wewtę. Frontignan
pyta, co mi jest. Mówię, że mi skurcz nogi musi przejść, na razie nie mogę się
ruszyć z miejsca. „Zniosę cię ze schodów – powiada. – I tak nie ważysz więcej
niż przepiórka.”
A w międzyczasie nowi goście się nazbierali.
Zagląda nasz zarządca folwarku, niejaki Vincent. Dość prosty facet, ale
miły. Nieraz mi przy winie perorował o swoich poglądach na życie i o moim braku
praktycznego podejścia do tegoż życia, a ja mu leczyłem lekki reumatyzm.
„Edgarka tu przypadkiem nie ma? – pyta. – Bo w lazarecie pustki, a mnie coś
dziś kolano boli.”
„Ano jest”, mówi Jeanette. I pokazuje w moim kierunku.
Ten jak popatrzył, to najpierw zbladł, a potem się zaczerwienił. No bo tak:
mnie de Frontignan trzyma na rękach. Obaj mamy na sobie fartuchy z falbankami i
chusteczki na głowach. I obaj cali w pierzu. Mnie na dodatek te warkoczyki z
kokardkami wystają spod chustki.
„Wszelki duch Pana Boga chwali – mówi Vincent – ty, Gui, wiesz, ile on ma
lat?”
„Mówił, że szesnaście – powiada mój nowy znajomy. – A bo co?”
„Edgar – woła Vincent – doprowadź się do porządku i wracaj do klasztoru,
ale to już! Bo inaczej, jak Bóg miły, doniosę przeorowi. Z dziewczyną po Bożemu
się zabawić żaden grzech dla nowicjusza, ale takie wybryki, tfu, na psa urok,
to już za wiele!”
„Na razie nie mogę wracać – mówię. – Nie mogę ustać na nogach.”
„Wstydu nie masz! – krzyczy na mnie Vincent. – Żeby się do takiego stanu
doprowadzić w biały dzień!”
„Czego ty chcesz od chłopaka? – powiada de Frontignan. – Od południa skubie
ptaszki i kurcz go złapał. Nie przejmuj się, Edgar. Zaraz ci przejdzie.
Dokończymy na siedząco.”
I niesie mnie na zaplecze.
Vincent znowu w krzyk, że jak nam nie wstyd w biały dzień i to od południa
i na ludzkich oczach, że na jakiekolwiek kończenie na siedząco absolutnie nie
pozwoli, wyzywa Frontignana od zboczeńców. Biegnie za nami do kuchni. Ale jak
zobaczył tę górę przepiórek, to się uspokoił. Nawet nam pomógł je wypatroszyć.
A ja dzięki temu zdążyłem na czas zrobić suflet z morelami. Szkoda, że w Anglii
moreli się nie da hodować. Jutro będzie placek ze śliwkami, chociaż to dość
wulgarny deser. Ale skoro mowa o deserach, to wam jeszcze opowiem o
naleśnikach. Jeżeli to was interesuje.
– Jasne, że interesuje – powiedzieli niemal unisono.
– Normalnie chodziłem do do domu uciechy w Montpellier po cywilnemu, bo
taka obowiązywała konwencja – zacząłem. – Ale któregoś ranka wybrałem się do
lasu uzupełnić zapas ziół, macierzanki, wilczej jagody i tak dalej. Wszystkiego
się w ogrodzie nie da hodować. Szedłem w habicie. Droga prowadziła obok
wiadomej instytucji i pomyślałem, że zajrzę na chwilę, bo parę dni wcześniej jedna
z dziewczyn zwichnęła sobie rękę w nadgarstku. Nastawiłem jej rękę, doradziłem
okłady. Teraz chciałem zobaczyć, czy wszystko idzie we właściwym kierunku.
Wchodzę, a tam przy stole siedzi kapelan z pobliskiego garnizonu. De
Chatremont. Młody gość, dwadzieścia kilka lat, wesoły. Trudno powiedzieć, czy
siedzi już, czy jeszcze, ale chyba jeszcze, bo w samej koszuli i rozczochrany,
i popija zimne mleko. Nie zakonnik, to mu w sumie wolno. Niewielki grzech. Nie
mam na myśli mleka, tylko to siedzenie w burdelu.
„Suffolk – mówi – ty gówniarzu zbereźny, dopiero co na poranny Anioł Pański
dzwonili, a ty już przychodzisz habit kalać?”
„Niczego nie kalam – odpowiadam. – Anette ma zwichniętą rękę, wpadłem
sprawdzić, jak się czuje.”
„Ty mi się zwichniętą ręką nie zasłaniaj – powiada. – Zwichniętą to ty masz
moralność. Jeszcze się, barbarzyńco, nie nauczyłeś, że w sukience duchownej po
burdelach się nie lata? Ale nie mój grzech. Jak już załatwisz, co trzeba, to
przyjdź ze mną zjeść śniadanie. Camille właśnie poszła rozrobić ciasto na
naleśniki. Powiem jej, żeby zrobiła więcej.”
„Skoro tak – mówię – to możesz liczyć na moje towarzystwo.”
Te naleśniki u Camille to był cud kulinarny. Chrupiące, złociutkie, z
różnymi fikuśnymi nadzieniami. A to słodki twarożek ze skórką cytrynową i
bakaliami, a to konfitura z moreli, a to świeże owoce z bitą śmietaną. Pycha.
Dała mi przepis, ale mnie się nigdy nie udawały tak jak jej.
Zajrzałem do Anette, obejrzałem rękę. Opuchlizna ładnie schodziła, wszystko
było na dobrej drodze. Nic tam nie miałem do roboty. Wyszedłem na korytarz i
nagle samemu mi się siebie żal zrobiło. Ja tu przychodzę z dobrego serca, a i
tak nikt w moją niewinność i bezinteresowność nie wierzy, tylko mnie od zbereźników
i barbarzyńców wyzywają, myślałem sobie z rozgoryczeniem. Jak tak, to niech
przynajmniej będą do tego podstawy, zdecydowałem. Naleśniki jeszcze niegotowe.
Trochę to potrwa, bo skoro Camille wie, że ja też chcę się na nie załapać, to
będzie musiała zrobić sporą porcję; zna moje możliwości. Zapukałem zatem do sąsiadki
Anette, Julie. Nic nie miała przeciwko moim odwiedzinom, chociaż pora była
wczesna. Mimo tej wczesnej pory było jednak dość gorąco, a że mnie dodatkowo ta
wizyta rozgrzała, to nie zakładałem już habitu, tylko zszedłem na dół w koszuli.
Może de Chatremont, mogę i ja, powiedziałem sobie. Powiesiłem habit w sieni.
Zajrzeliśmy do kuchni, żeby zobaczyć, czy w czymś Camille nie trzeba pomóc.
„Poradzę sobie – rzekła. – Na razie tylko dla was dwóch robię śniadanie.
Dziewczyny niech jeszcze sobie parę godzin pośpią. Chociaż jak już chcecie
pomóc, to nazrywajcie trochę malin”. Podała
nam spory dzbanek.
Mnie tego nie było trzeba powtarzać. Najbardziej lubiłem naleśniki Camille
ze świeżymi malinami i bitą śmietaną. Poszliśmy do sadu, wleźliśmy w maliny, zbieramy.
Patrzymy, a tu kłęby kurzu na zakręcie drogi. A wkrótce się z tego kurzu
wyłania jakieś spore towarzystwo na koniach. Z dziesięciu jeźdźców.
Najwyraźniej straż przyboczna i jakichś dwóch ważniejszych. Przyjrzeliśmy się
lepiej i widzimy, że ci ważniejsi to nasi koledzy po fachu. Jeden ubrany na
fioletowo.
– O ja cię – wtrącił Richard ze współczuciem – jak się jakiś biskup
pojawia, to zawsze są z tego kłopoty.
– Ano właśnie. Chatremont przycupnął w malinach. „Niech mnie mole
rozszarpią – mówi – tego brakowało. Biskup z Marsylii. Jak mnie przyuważy, to
dupa zimna.”
„Przecież do Camille nie przyjadą – mówię. – Przejadą koło nas, i tyle.”
„Ja bym nie był tego pewien – mówi Chatremont. – Akurat pora na śniadanie.
Tu na bramie nie napisane, że to burdel. Wygląda na zwykły podmiejski dworek.
Ale jak nas tu zobaczą o tej porze i w takich strojach, to się pokapują, co to
za instytucja.”
„Do klasztoru blisko – próbowałem go przekonać – tam pojadą na śniadanie.”
„Ty biskupa z Marsylii nie znasz. To taki miłośnik kulinariów regionalnych.
W klasztorach z reguły kuchnia jest standardowa. A on lubi sobie po drodze
wstąpić a to do jakiegos miło wyglądającego dworku, a to do winnicy. Napoić
konie, spróbować lokalnego winka, sera, owoców. Takie ma zamiłowanie. Biskupowi
nikt nie odmówi gościny.”
Patrzymy, a oni rzeczywiście skręcają w kierunku bramy. Camille stanęła w
drzwiach kuchni. „Chłopaki! – woła. – Co wy się tak grzebiecie?”
Daję jej rozpaczliwie znaki, żeby na nas nie zwracała uwagi, pokazuję na
bramę wjazdową. Zrozumiała. „Chłopaku! – woła do parobka, który się kręcił przy
szopie. – Co się tak grzebiesz? Zajmij się końmi jego ekscelencji i świty.”
„Naleśniki nam te pachołki biskupie wyjedzą – powiedziałem z żalem. –
Biskup z tym księdzem to sobie z naszymi porcjami może nie poradzą, ale patrz,
ile tej eskorty. A żeby im małżeńskie łoża ciężką wodą regularnie poświęcali.”
„Tobie tylko dwie rzeczy w głowie: żarcie i alchemia”, odparł Chatremont.
Zrozumiał moje straszliwe przekleństwo, bo mu przy poprzednim spotkaniu
zrobiłem mały wykład o właściwościach tlenku deuteru, czyli tak zwanej ciężkiej
wody. „Ty tu, Edgar, zdaje się bardziej na wyżerkę przychodzisz niż na dziewczyny,
i w ogóle poza jedzeniem nic oprócz laboratorium ci do szczęścia nie jest potrzebne.
A ja chciałbym się wyrwać od tych żołdaków, przenieść do większego miasta,
dostać może jakąś fuchę w kurii. Jak mnie tu biskup zauważy, to będę miał na
amen przechlapane. Już świata poza garnizonem w Montpellier nie zobaczę, a może
i gorzej się skończy.”
„To siedź w tych malinach, jak ci dobrze – mówię. – Ja głodny jestem. Mnie
biskup nie zna. Był parę lat temu u nas w klasztorze, miałem go okazję w
pierścień pocałować, ale byłem wtedy szczeniakiem. Gdzieżby mnie zapamiętał i
poznał. Udam, że jestem służącym. Nakryję im do stołu, a sam się pożywię w
kuchni.”
Jak powiedziałem, tak zrobiłem. Stanąłem na należyty dystans od gości,
ukłoniłem się Camille i pytam, gdzie pani gospodyni każe nakryć do stołu: w
jadalni czy na ganku od ogrodu?
„Na ganku dla jego ekscelencji i księdza kanonika – mówi Camille;
zorientowała się, w czym rzecz. – Dla eskorty na tym długim stole w sadzie. Ale
się najpierw, chłopaku, ogarnij, jak ci nie wstyd przy gościach w samej koszuli
latać?” I dodaje szeptem: „Ciuchy u Lucille.”
Poszedłem do Lucille, wziąłem cywilne ubranie Chatremonta, spodnie
podwiązałem sznurkiem, żeby nie spadały, ale i tak wyglądałem jak ostatnia
sierota. Nakryłem do stołów. Camile była jednak wobec nas lojalna. Podała różne
sery, parę rodzajów oliwek, suszoną szynkę, wino, dla biskupa i kanonika
oczywiście wszystko, co lepsze, ale naleśniki schowała do piekarnika. „Ubij
śmietanę, Edgar – mówi – oni tu chyba długo nie zabawią.”
Ubijam i patrzę przez okno, a tu Chatremont w kłopotach. Mole go co prawda
nie szarpią, jak w jego ulubionym przekleństwie, ale osy się do tych malin
zleciały. Podskakuje, ogania się, w końcu chyba go zaczęły ciąć, bo wyskoczył z
maliniaka i pędem biegnie do kuchennych drzwi. Myślał, biedak, że towarzystwo
zasiadło do stołu w głównej izbie. A oni go z ganku ogrodowego widzą jak na
dłoni. Ale trzeba mu przyznać, że dzbanka z malinami nie zostawił na pastwę
losu i os. Doniósł, tylko trochę rozsypał.
„Przynieś, Edgar, więcej czarnych oliwek!” – woła z ganku Camille.
Idę.
Biskup właśnie ostatnią czarną oliwkę z poprzedniej porcji włożył do ust.
Wypluł pestkę, przyjrzał mi się bacznie i zamyślił się.
„Szczególne miejsce – zawyrokował. – W sieni habit augustiański wisi na
kołku. Syn angielskiego księcia usługuje przy stole. Może to i słuszne, takie
ćwiczenia w pokorze dla arystokraty. Skoro ksiądz de Chatremont biega w negliżu
po sadzie, to zapewne ma po temu powody, ale po co mu aż tyle malin? Sam
wszystkich chyba nie zje, a do tych serów maliny nie pasują. Niech się pani
przyzna, że jakiś deser nas ominął.”
Camille języka w gębie by nie zapomniała nie tylko przed biskupem, ale i
przed samym papieżem.
„Będzie deser, księże biskupie – mówi – ale pod warunkiem, że jego
ekscelencja chłopakom wybaczy. Oni trochę są zwariowani, jak to młodzi, ale to bardzo
dobre i porządne chłopaki.”
„Zgoda – odpowiada biskup – ale ja też stawiam jeden warunek. Obaj mają tu
ze mną i kanonikiem usiąść do deseru. Tak jak są, niech się nie chowają w
kuchni.”
– Takich biskupów to w Anglii nie ma – skomentował Ian.
– Kwestia kultury i klimatu. Tu wszyscy za bardzo siebie samych biorą na
poważnie. Camille jeszcze dosmażyła naleśników, bo biskup miał możliwości nie
mniejsze niż ja, chociaż już się najadł serów i oliwek. De Chatremont wdał się
w całkiem inteligentną dyskusję z biskupem na temat duszpasterstwa wojskowego i
związanych z nim kwestii etycznych i prawnych. Nie minęły dwa miesiące, a
biskup go wysłał na studia prawnicze do Paryża. Potem de Chatremont został
radcą prawnym w kancelarii diecezjalnej w Marsylii. Sami widzicie, jaki wpływ na
ludzkie losy może mieć dobra kuchnia. Zjedzcie jeszcze po kawałku szarlotki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz