Pierwsze spokojne lato
Najstarsi wojacy nie pamiętali tak długiego „bezłomotowego” okresu jak ten,
który nastąpił po pamiętnej bitwie pod Yorkiem. Nazywano ją też kampanią
Kingston-York. Ian i Richard używali określenia „te hece z łodziami”. Miałem
rację co do ich poziomu emocjonalnego. Nie dali się zwariować tym pasowaniem na
rycerzy i ogólnym zachwytem.
Na Zielone Świątki wybierali się do Sleighstone i namówili mnie, żebym
pojechał z nimi. Już wcześniej Ian wiele
razy mnie zapraszał, ale jakoś się nie składało. Jeździli tam głównie w większe
święta, a wtedy zwykle jest mnóstwo obowiązków w kościele. Tym razem jednak
pogadałem z moimi kolegami po fachu i wyprosiłem sobie urlop.
Sleighstone było prześlicznym miejscem. Z okien zamku widać było zatokę.
Już przy pierwszym spotkaniu z rodziną Iana zrozumiałem tajemnicę jego
stabilności. Nie można było rozwinąć się inaczej w takim otoczeniu. Ojciec był
małomówny, ale na wskroś spokojny i życzliwy. Obaj młodsi chłopcy patrzyli w
brata i jego przyjaciela jak w tęczę. A matka promieniowała serdecznością.
Dobiegała pięćdziesiątki, ale ciągle była piękna. Jako młoda dziewczyna musiała
wyglądać jak bohaterka ballad – tych dobrej jakości.
Uściskała nas wszystkich na powitanie i wcale nie czułem się tym
zakłopotany. Usadziła nas w pięknej, obrośniętej różami altanie, kazała podać
wino w oczekiwaniu na wieczerzę.
– Tak się cieszę, Edgarze, że wreszcie cię widzę na własne oczy –
powiedziała. – Chłopcy tak za tobą tęsknili, kiedy byłeś we Francji. Richie –
zmierzwiła mu czułym ruchem włosy, a on przytulił się do jej ręki i przymknął
oczy – Richie nawet zaczął pod twoim wpływem myśleć, zanim coś powie! –
roześmiała się i pocałowała Richarda w czoło. – Zamiast pleść, co mu ślina na
język przyniesie, rozpoczynał prawie każdą wypowiedź od: „Zastanawiam się, co
Edgar by o tym powiedział.” Musisz cieszyć się szczególną łaską Ducha Świętego.
Ja też się roześmiałem. Szczerze i bez ironii. Jakby to było dobrze mieć
taką matkę, pomyślałem. Wtedy może też umiałbym przytulać tych, których lubię.
– Ale ty mi coś strasznie zmizerniałeś, Richie – powiedziała ta przemiła
lady Elizabeth. Ciocia Bessie, jak ją Richard nazywał. – Strawa duchowa brata
Edgara to bardzo korzystna rzecz, ale nie wystarczy. Już ja cię odkarmię. Na
początek kuropatwy w czerwonym winie. Specjalnie z myślą o tobie je
przygotowałam. Nie uważasz, Edgarze, że on jest trochę anemiczny?
– Zgadza się – przyznałem. – Próbuję go zmuszać do picia tranu, ale się
wymiguje. Na szczęście nie wykręca się od czerwonego wina. W rozsądnych dawkach
to też skuteczny środek.
– A mną to się nikt nie zainteresuje – odezwał się Ian. – Odkąd tu pierwszy
raz przywiozłem tego przybłędę, mama mnie totalnie lekceważy. Nie zauważyłaby,
gdybym wrócił do domu bez ręki czy nogi. Ale zawsze zwróci uwagę na to, że
Richie ma sińce pod oczami albo jest bledziutki. Niesprawiedliwość jak cholera.
Mama nawet nie pomyśli, jakich urazów duchowych jej syn pierworodny może się
nabawić.
– Jak ty na niego mówisz – oburzyła się lady Elizabeth. – I nie przeklinaj.
– My w Yorku dużo gorzej na siebie mówimy – bronił się Ian. – Przybłęda to
wręcz komplement. A „cholera” to żadne przekleństwo. Gdyby mama słyszała, jakie
litanie odchodzą choćby przy zdejmowaniu butów do konnej jazdy...
– Niczego takiego nie chcę słuchać. I nie ponauczaj braci jakichś
paskudztw. A w ogóle najlepiej idź do kuchni leczyć się z urazów! – roześmiała
się lady Elizabeth i klepnęła Iana po plecach. – Sprawdź te kuropatwy i ciasto.
Tym razem nie dostaniesz po łapach. Jak byłeś mały, to musiałam cię czasem
trzepnąć, bo byłeś taki szeroki jak wysoki i ciągle coś ściągałeś z kuchni i
spiżarni. Gdyby tak dalej poszło, to wyrósłbyś na gigantyczną kulę do gry w
krykieta… To taka zabawa panien dworskich. Substytut waszej szermierki.
Kolacja była wspaniała. Tak dobrze nie jadłem od pobytu we Włoszech. I po
raz pierwszy w życiu znajdowałem się w rodzinnej atmosferze. Dotąd miałem o tym
pojęciu bardzo mętne wyobrażenie, z lekka zainspirowane atmosferą domu
publicznego w Montpellier.
– Mówiłeś, że masz dla mnie parę ciekawych sadzonek, Edgarze – powiedziała
lady Elizabeth, kiedy już naprawdę nie byliśmy w stanie więcej jeść. – Jeżeli
nie jesteś za bardzo zmęczony, to przejdźmy się do ogrodu i poszukajmy na nie
miejsca.
– Przed zmierzchem najlepiej sadzić rośliny – przyznałem. – Bardzo chętnie
obejrzę ogród.
Ogród był imponujący, szczególnie część przeznaczona na róże. Umieściliśmy
sadzonki w odpowiednich miejscach. Chciałem jeszcze raz obejrzeć róże. Te
wczesne już kwitły. Jedna ciemnopurpurowa odmiana przypominała mi kształtami
płatków ten piękny pierścień Richarda.
– Jakie śliczne – powiedziałem. – Sporo podróżowałem po Europie, ale róż
takiego kształtu jeszcze nie widziałem.
– To bardzo rzadka odmiana. Pochodzi aż z Bizancjum. Zwróciłeś uwagę na to,
że nie mają kolców? Dam ci parę sadzonek. Dla ciebie i Richarda. To przecież
róże z jego herbu i pierścienia. Przydadzą mu się, jak się trochę ustatkuje. Do
tego czasu ty się nimi zajmiesz, bo on na razie do roślin nie ma takiej
cierpliwości jak do zwierząt.
– Lady Elizabeth – odezwałem się trochę nieśmiało. Nie miałem doświadczenia
w rozmowach z kobietami. W każdym razie z kobietami nie zatrudnionymi w zamtuzach.
– Chciałem podziękować za to, co robisz dla Richarda.
– Chcieliśmy go z mężem usynowić. Artur spotkał go, kiedy odwoził Iana na
służbę do Yorku. Opowiedział mi jego historię i tak ciepło o nim mówił. A kiedy
Ian przywiózł go tu pierwszy raz, to już zupełnie się rozczuliłam. Mieli po niecałe
dwanaście lat. Richard z czasem wyrósł i zmężniał, ale wtedy był taki mały i
drobniutki, jak połowa Iana. Mimo to na propozycję Artura odpowiedział jak
dorosły mężczyzna. „Sir Sleighstone – powiedział, i tak grzecznie się ukłonił –
to dla mnie wielki zaszczyt. Ale nie mogę go przyjąć. Iana nie mógłbym kochać
bardziej niż teraz. I tak jest moim bratem. Oprócz puszczy w Northbridge i
mediolańskiego hełmu mam trzy rzeczy na własność, i wszystkie dostałem od ojca.
Pierścień, miecz i nazwisko. Chciałbym zachować to, co jest moje.” „Ma chłopak
charakter – powiedział mi potem Artur. – Mało znałem jego ojca, ale z tego, co
wiem, to był bardzo honorowym człowiekiem. Przekazał tę cechę synowi. Nie można
Richarda zmuszać do korzyści, których nie chce.” No i tak zostało. I tak myślę
o nim jak o czwartym synu. Ian zadba o jego przyszłość, ale w taki sposób, żeby
nie urazić jego dumy. Ian ma duże poczucie taktu, prawda?
– Jak najbardziej. Jest wyjątkowo subtelny – zgodziłem się.
– Szkoda, że nie mam córki – uśmiechnęła się. – Wtedy bym się wzięła za
swatanie jej z Richiem. Ale niestety. Ty też zadbaj o Richarda, Edgarze. On
jest taki wrażliwy.
– Jeżeli tylko będzie to w mojej mocy – powiedziałem. – Prędzej oddałbym
duszę diabłu, niż pozwolił skrzywdzić Richarda. Ale na wojny nic nie poradzę.
Objęła mnie i ucałowała w czoło, tak jak przedtem Richarda.
– Myślę, że i Richarda, i Iana skutecznie mogą chronić twoje modlitwy.
Milczała przez chwilę.
– Wiesz, od kogo mam te bizantyjskie róże? Od twojej matki. A przywiózł je
z Bizancjum twój ojciec.
Sądziłem, że niewiele na świecie jest w stanie mnie zdziwić, a jednak.
Kupowanie sadzonek róż było ostatnią rzeczą, o którą bym posądził mojego
szanownego rodzica. A do tego jeszcze w Bizancjum.
– Jaki ty jesteś podobny do ojca – powiedziała.
Nie, to już było jakieś nieporozumienie. Chciałem zaprzeczyć, ale
powstrzymała mnie ruchem dłoni.
– Może źle robię, Edgarze, ale uważam, że każdy powinien wiedzieć o sobie
tak dużo, ile jest możliwe. Nie mówimy o księciu Suffolku. Twój ojciec miał na
imie Olof. Miał taką oryginalną urodę jak ty: ciemnorude włosy i fiołkowe oczy
w odcieniu wiosennych krokusów. Był ambasadorem Duńczyków, w tych czasach,
kiedy relacje między Anglią i Danią były jeszcze bardziej cywilizowane.
Wysyłano go od czasu do czasu w misje za granicę, raz aż do Bizancjum. Stamtąd
przywiózł te róże. Siren świata za nim nie widziała. On zresztą też był w niej
zakochany. Wiedziałam o wszystkim, bo byłyśmy swego czasu tak blisko ze sobą,
jak teraz Ian i Richard. I któregoś dnia znaleziono Olofa martwego w jego
komnacie. Nikt nie umiał ustalić przyczyny śmierci. Jedni mówili o ataku serca,
inni o truciźnie. Wiesz, rozmaite intrygi zdarzają się w świecie
dyplomatycznym.
– Różnie kobiety reagują na stratę największej miłości – mówiła dalej lady
Elizabeth. – Ja miałam szczęście, bo nigdy takiej straty nie przeżyłam, i w
ogóle ominęły mnie dramaty uczuciowe. Artura wybrali mi rodzice, a mnie on się
od razu spodobał, i z wzajemnością. A w Siren po śmierci Olofa jakby... wyschła
dusza. Ja prawdopodobnie cieszyłabym się, gdyby po śmierci kochanego mężczyzny
zostało mi jego dziecko. Ale Siren... miałam wrażenie, że znienawidziła Olofa
za to, że umarł. I znienawidziła ciebie jeszcze przed urodzeniem. Próbowała
parę razy spędzić płód. Może stąd twoja ułomność, Edgarze. A potem zdecydowała
się na małżeństwo z Suffolkiem. Było to już wcześniej planowane – wiesz,
alianse między arystokracją. Ale kiedy pojawił się Olof, to już mowy o Suffolku
nie było. Po śmierci Olofa zmieniła zdanie. Dla Suffolka to małżeństwo było
korzystne ze względów, powiedzmy, strategicznych. Pokrewieństwo twojej matki z
rodziną królewską było bliższe niż jego koligacje. Wiedział, że Siren jest w
ciąży, ale postanowił uznać dziecko za swoje. Nikt nie miał mówić, że mu jakiś
Duńczyk rogi przyprawił przed ślubem. A Siren zdecydowała, że będzie żyła jako księżna
Suffolk i nic jej nie ma przypominać o miłości. Widocznie nie umiała inaczej.
Próbowałam z nią rozmawiać, ale już nie mogłam do niej trafić. Pewnie jej nie
rozumiałam. Za dobrze mi się życie ułożyło. Miałam Artura, akurat urodził się
Ian – taki był od pierwszej chwili silny i zdrowy. Widziałam się z nią parę
miesięcy po twoim urodzeniu. Nie chciała mi ciebie pokazać. „Nie mogę na to dziecko
patrzeć – powiedziała. – Nie mogę patrzeć na jego oczy.”
Spuściłem głowę. Cóż, nie miałem racji oceniając moją matkę i tak zwanego
ojca.
– Powinieneś nazywać się Edgar Olofsen Leijonstierna. W herbie masz lwa i
trzy gwiazdy na błękitnym polu. A grób twojego ojca jest w północno-wschodnim
rogu cmentarza przy opactwie w Yorku. Łatwo znajdziesz. Siren tam nigdy nie
chodzi. Nawet nie była na pogrzebie. Nie wiem, czy dobrze zrobiłam, mówiąc ci
to wszystko. Masz do mnie żal?
Uśmiechnąłem się do niej. Bez ironii.
– Lady Elizabeth – odrzekłem – dałaś mi wspaniały prezent. Będę mógł się
pomodlić na grobie ojca. I będę sobie mógł wyobrażać, że, gdyby sprawy
potoczyły się inaczej, to może miałbym ojca, który by mnie kochał. Ja mam dość
żywą wyobraźnię. Będzie mi przyjemnie stać nad grobem i myśleć o tym, jak by
mogło wyglądać moje dzieciństwo, gdyby ojciec żył. Będę miał z tego dużo
radości.
– Na pewno by cię kochał. Był taki serdeczny – powiedziała. – Myślę, że
dobrze by było, gdybyś posadził na jego grobie krokusy. Będą kwitły przez wiele
lat.
Chwilę milczeliśmy.
– Zrobisz z tą wiedzą o sobie, co uznasz za stosowne – odezwała się
zdecydownym tonem. – Szczerze mówiąc, wolałabym, żebyś nadal używał nazwiska
Suffolk, przez wzgląd na twoją matkę. Ale zrozumiem, jeżeli uznasz, że nie
należą się jej od ciebie żadne względy.
– Dla zakonnika nazwisko nie ma dużego znaczenia – odparłem. – Jestem
przede wszystkim bratem Edgarem. I na pewno nie będę o tym, czego się
dowiedziałem, rozmawiać ani z moją matką, ani z księciem Suffolkiem. Zresztą
nie będzie okazji. Pan Suffolk rozmawia ze mną bardzo rzadko i tylko na temat
kariery duchownej bądź sytuacji na dworze w Yorku. A matkę widziałem ostatni
raz, kiedy miałem jakieś pięć lat, i to przez krótką chwilę. Zawsze myślałem,
że rodzice nie chcą na mnie patrzeć ze względu na moje kalectwo. Byłem
niesprawiedliwy, ale skąd miałem o tym wiedzieć? Po co teraz miałbym matce i ojczymowi
sprawiać przykrość przypominaniem spraw, o których nie chcą pamiętać?
Lady Elizabeth miała przez moment łzy w oczach.
– Biedne dziecko – pogładziła mnie po twarzy. – Powiedziałam dziś, że
musisz cieszyć się szczególną łaską Bożą. To na pewno prawda. Miałeś wszystkie
dane po temu, żeby wyrosnąć na potwora bez uczuć. Musisz być otoczony
szczególną Bożą miłością. Bo innej nie zaznałeś.
– Do osiemnastego roku życia – powiedziałem. – Potem poznałem Iana i
Richarda. Przyjaźń to też forma miłości. Może nawet wyższa forma.
– Zdaje się, że doczekałam się piątego syna. Trochę wstyd powiększać
rodzinę w moim wieku – roześmiała się. – Chodźmy, Edgarze. Oni tam pewnie
myślą, że przekopaliśmy cały ogród. Każę przynieść jeszcze trochę wina. W końcu
są święta. Może nam z Ianem pośpiewacie? Słyszałam od Iana, że masz piękny
głos; na pewno go odziedziczyłeś po ojcu.
Ballada o łani
Przy nagrobku z lwem i trzema gwiazdami posadziłem krzew bizantyjskiej
róży. Jesienią posadzę też krokusy, pomyślałem.
Olof Holgersen Leijonstierna żył dwadzieścia sześć lat. Rok dłużej niż ja
dotychczas. Zastanawiałem się nad tym, co lady Elizabeth powiedziała o jego
śmierci. „Jedni mówili o ataku serca, inni o truciźnie.” Atak serca u
dwudziestosześcioletniego mężczyzny, w dodatku szczupłego – bo przecież jestem
do niego podobny – to bardzo dziwne. Przypomniał mi się Czarci Pazur. Muszę
wrócić do analizy, zdecydowałem. Może uda mi się wynaleźć antidotum? Miałem
teraz nową motywację.
Tego lata bardzo dużo czasu spędziłem w laboratorium. Richard przychodził i
marudził, próbował bez skutku wyciągać mnie na konne przejażdżki i nad rzekę.
Ian do laboratorium nie wchodził, ale zza progu mruczał o nawiedzonych
naukowcach i o myszach na mózgu – bo myszy i szczury znów się pojawiły w
klatkach w mojej pracowni. Dla dobra przyjaźni dawałem się czasem wieczorem
namówić na wino, ale ciagnęło mnie do retort i probówek.
– Pierwsze od niepamiętnych czasów lato bez łomotów – zagaił któregoś
wieczoru pod koniec lipca Ian – pogoda piękna, woda w rzece ciepła jak w balii,
a ty od rana do nocy tkwisz w tych murach wsród szczurów i wdychasz jakieś
śmierdzące opary. Życie ci niemiłe, czy co, ty klecho świrnięty?
Postanowiłem podzielić się z nimi moją tajemnicą. Przez parę tygodni
chciałem ją mieć tylko dla siebie, ale teraz dojrzałem do tego, żeby im
powiedzieć. O Czarcim Pazurze też.
– Rozumiem, że masz motywację – powiedział Ian, kiedy skończyłem. –
Myślisz, że wynalezienie antidotum jest możliwe?
– Skoro jest teza, to musi być i antyteza – odrzekłem. – Takie prawo
natury. Najpierw trzeba zrozumieć tezę. Już chyba zrozumiałem. Aby sprawdzić,
czy naprawdę wiem, jaki jest skład Czarciego Pazura, wyprodukowałem syntetyczną
truciznę opartą na analizie autentycznej substancji. Będzie mi potrzebna do
testowania ewentualnego antidotum. Autentyku miałem bardzo mało i prawie
wszystko musiałem zużyć do analizy. Dziś przetestowałem trochę autentyku i
syntetyczny Czarci Pazur na kilku szczurach. Żal mi stworzeń, ale doświadczenia
są konieczne. Moj produkt zabija jak piorun, a objawy są dokładnie takie same,
jak przy autentyku. Nie sposób odróżnić. Teraz mogę zaczynać eksperymenty z
antidotum. Ale to trudniejsze niż synteza trucizny. To może zająć i kilka lat, o
ile w ogóle mi się uda.
– Zawsze zamykam wszystkie niebezpieczne substancje w szafie w
laboratorium, kiedy wychodzę – dodałem – ale na wszelki wypadek niczego w mojej
pracowni nie ruszajcie. To znaczy, ty nie ruszaj, Richard, bo Ian i tak tam nie
wchodzi ze względu na myszy. To potwornie silna trucizna. Wystarczy, że kropla
spadnie na jakieś małe skaleczenie, i gotowe. Ja zawsze nakładam grube rękawice,
kiedy się zajmuję tymi doświadczeniami.
Richard nie odzywał się, odkąd zacząłem opowiadać. Teraz otrząsnął się z
zamyślenia.
– Jeszcze jest zupełnie jasno – powiedział. – Jeżeli nie masz nic przeciwko
temu... to chciałbym zobaczyć grób twojego ojca. Pokażesz mi?
Zajęty Czarcim Pazurem od kilku dni tam nie byłem. Uśmiechnąłem się do
Richarda.
– Oczywiście, skoro chcesz. Możemy się przejść. Na grobie kwitnie teraz
taka róża jak na twoim pierścieniu, wiesz?
Nadeszła jesień. Posadziłem krokusy na grobie mojego ojca. Praca nad
antidotum utknęła w martwym punkcie. Dochodziłem do jakiejś bariery, której nie
mogłem pokonać. Czułem się sfrustrowany.
Lord Garrick nadal zamieszkiwał w komnacie z zakratowanymi oknami. Może
zaczął żałować swoich duńskich intryg, bo zrobił się niezwykle pobożny. Bardzo
często prosił o sprowadzanie do swojej izby ojca Jakuba. Najwyraźniej
regularnie się spowiadał. Jeżeli to szczere nawrócenie, to tylko dziękować
Bogu, myślałem.
Na początku października Ian i Richard zabrali mnie znów na parę dni do
Sleighstone. Tym razem nie trzeba mnie było długo przekonywać. Pomyślałem, że chyba
dobrze mi zrobi oderwanie się na trochę od laboratorium. Może myśli wejdą na
nowy tor po powrocie, rozważałem.
Ojciec Iana kończył sześćdziesiąt lat i była z tej okazji huczne przyjęcie
z mnóstwem gości z okolicy. Było wesoło, ale ja jeszcze lepiej się poczułem,
kiedy goście się rozjechali i zostaliśmy w małym gronie. Zacząłem najwyraźniej
stawać się entuzjastą rodzinnej atmosfery.
– Mama teraz rozpieszcza już nie tylko przybłędę z pogorzeliska –
powiedział ostatniego wieczoru Ian. – Zabrała się mama i za tego półkrwi
Duńczyka. Choćby dzisiaj. „Specjalnie dla Edgara rogaliki z konfiturą z róży.”
Mam nadzieję, że nie z tej bizantyjskiej. Nie wypada mi mamie zwracać uwagi,
ale to wręcz niepatriotycznie tak postępować. Ten duński mieszaniec to potomek
wrogów narodu.
– Patriotyzm winien ustąpić przed szacunkiem dla szaty duchownej, synu
pierworodny. Także i przed respektem dla rozumu bardzo znacznie
przewyższającego twój – odparła wesoło lady Elizabeth. – A ty jesteś zły, bo ci
rano nie dałam wyjeść całej różanej konfitury. Prywata i partykularyzm pod
płaszczykiem patriotyzmu. Weź jeszcze rogalika, Edgarze. Ty też, Richie. Dolej
im wina, syneczku. Sobie też. Zaśpiewaj nam coś. Może być patriotyczne, ale
niekoniecznie.
– Ale Edgar też ma ze mną śpiewać, a z pełnymi ustami nie może. Niech mu
mama nie daje więcej tych rogalików. Taki chudy, a tyle potrafi zjeść! Nic nie
zostanie na jutro na drogę!
Przełknąłem resztę rogalika – były doskonałe – i sięgnąłem po lutnię.
Zaśpiewaliśmy balladę o łani. Opowiedziałem, jak dyskutowaliśmy o samobójstwie
Pedera i jak Ian chciał mi je demonstrować. Lady Elizabeth pokładała ze śmiechu
razem z nami.
W Yorku natomiast nikomu akurat do śmiechu nie było. Podczas gdy my
delektowaliśmy się smakołykami w Sleighstone, lord Garrick opuścił swoją
wygodną, acz odizolowaną komnatę i udał się w niewiadomym kierunku. Przedtem
potraktował strażnika bardzo ciężkostrawnym smakołykiem: moim syntetycznym
Czarcim Pazurem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz