Kiedy ważyła się sprawa tejże profesury – ktoś tam był przeciwny, takie
rzeczy zajmują sporo czasu, zanim się rozstrzygną – Bolonią wstrząsnęła seria
tajemniczych zgonów.
Ojciec Teodor, najlepszy boloński alchemik i profesor filozofii, zabrał
mnie ze sobą na oględziny trzeciej ofiary tej przedziwnej zarazy. Wszystkie
były powiązane z lokalną rodziną książęcą; taka społecznie wybiórcza infekcja.
Na ciele książęcego kuzyna nie widać było żadnych obrażeń. Wargi były sine,
twarz też lekko posiniała.
– Wygląda na zawał serca, ewentualnie połączony z wylewem krwi do mózgu –
powiedziałem.
– Tak właśnie ma wyglądać. Ale popatrz tutaj.
Uniósł włosy na karku zmarłego i wskazał na niedużą czarną plamę wielkości
drobnej monety. Trudna była do zauważenia pod ciemnymi włosami.
Wyciął kawałek poczerniałej tkanki lancetem i włożył do probówki z
odczynnikiem zwanym płynem świętego Symfroniusza. To taki swego rodzaju płynny
papierek lakmusowy, ale bardziej zaawansowany. Z dużo szerszą paletą barw.
Płyn wkrótce zabarwił się na ładny fioletowy odcień. Coś jak kolor
wiosennych krokusów.
– Powąchaj – podał mi probówkę.
Zapach przypominał woń czarnego bzu.
– Ta trucizna znana jest pod nazwą Czarci Pazur – powiedział Teodor. –
Takie tandetne nazwy są teraz w modzie. Mam wrażenie, że wymyślają je jacyś
bezrobotni poeci. Tak jak nazwy tanich win. Takie wina to w sumie też trucizny.
Uśmiechnąłem się. Było takie, pożal się Boże, niby wino, zwane Kwiatem
Migdału. Migdały od samego zapachu można było wyrzygać.
– Nazwa nazwą – mówił Teodor – ale to wyjątkowo efektywne alkaloidy z
jakimiś sprytnymi przymieszkami. Przy ranie kłutej w okolicy większego naczynia
krwionośnego śmierć następuje zwykle przed upływem dwóch minut. Sprowadza się
to z Indii. Wyrabiane jest z jadu tamtejszych węży, ale coś jeszcze do tego
dodają. Skomplikowane, drogie i trudne do zdobycia. Antidotum na razie nie ma. Nie
zanalizowałem tego paskudztwa do końca, bo udało mi się kupić tylko parę
kropel, ale umiem postawić pewną diagnozę przy otruciu. Ktoś się zaangażował w
bolońską politykę dynastyczną. Te poprzednie morderstwa były przeprowadzone w
taki sam sposób: Czarci Pazur, tyle że aplikowany w różnych miejscach ciała.
Idziemy do szefa straży miejskiej. Do trzech razy sztuka. Teraz musi dołączyć
swoich ludzi do książęcych ochroniarzy. Robi wrażenie prostaka, ale to bardzo
uczciwy i sensowny facet.
Uczciwy i sensowny facet okazał się profesjonalistą. Czwarty z kolei
sukcesor tytułu księcia Bolonii uniknął Czarciego Pazura. Pomysłowy polityk
dynastyczny rzucił ostatnie spojrzenie na świat z wyżyn szubienicy. A ja –
korzystając ze skrzyni wypełnionej dzięki hojności rodziciela – zostałem
właścicielem stosunkowo sporej ilości Czarciego Pazura. Uczciwy i sensowny
facet nie miał nic przeciwko dodatkowym zarobkom, jak to włoski policjant.
Dostarczył mi substancję w eleganckim opakowaniu: w ślicznym ametystowym
flakoniku na srebrnym łańcuszku. Lojalnie podzieliłem się zawartością z
Teodorem.
Zanim zabrałem się za analizę tego, co było w ametystowej buteleczce,
przerwała mój pobyt we Włoszech swego rodzaju iluminacja. Właśnie dostałem
wiadomość, że sprawa profesury została zakończona. Moja kandydatura zwyciężyła.
Wybrałem się na konną przejażdżkę za miasto, żeby przetrawić sukces. Zaczynała
się wiosna. Na drzewach świergotały ptaki. Były między nimi zięby. Przypomniały
mi się nasze ptaszki w Yorku. Przypomniała mi się też dawna rozmowa o spowiedzi
z Ianem i Richardem. Stanął mi przed oczami Richard powtarzający za mną: „Bóg
prowadzi rękę pokornego”. Ładnie się do tego motta stosowałem przez ostatnie
lata, nie ma co...
Nagle zrozumiałem, że nie mogę zostać w Bolonii. Nie mogę budować życia na
oszustwie. Owszem, jestem dość wykształcony i potrafię wygłaszać dobrze
skonstruowane i nawet błyskotliwe wykłady. Ale występować jako autorytet
teologiczny? Żeby to moim słowom wierzyli tacy spragnieni wiedzy młodzi ludzie
jak ja sprzed kilku lat? Nie, to byłby grzech. Wręcz grzech śmiertelny. Tylu
rzeczy nie rozumiem! Umiem o nich mówić tak, jakbym rozumiał, i za to mnie
chwalą. Ale ja wiem, że nie zasługuję na to, żeby kształcić młode umysły w
kwestiach wiary. Co innego spowiedź. Tu jest się, jak to kiedyś powiedział
Richard, narzędziem Ducha Świętego. Ale żonglować uczonymi sformułowaniami i
cytatami w uniwersyteckim audytorium i przedstawiać taką żonglerkę jako prawdę
absolutną? Nie. À propos spowiedzi, powinienem się wyspowiadać, i to jak
najprędzej. Tyle czasu tak strasznie grzeszyłem pychą.
Pomyślałem o moim wyjeździe z Yorku. W porządku, naprawdę chciałem wiedzy.
Trochę jej zdobyłem. Ale była to i dezercja. Uciekłem od moich jedynych
przyjaciół. Czy oni w ogóle jeszcze żyją? Jak mogłem do nich nie pisać przez
tyle czasu? Jeżeli nie żyją, to i tak będę miał zadania do wykonania. Chłopcy,
którym rozdałem Richardowe kłapouche króliki, są już w wieku, który ich
kwalifikuje do łomotów. Wrócę do Yorku, zdecydowałem. Będę spowiadał żołnierzy,
będę czekał na ich powrót i opatrywał rany tym, którzy wrócą pokiereszowani.
Może w ten sposób odpokutuję moją dezercję. Mały Harald ma już prawie
czternaście lat. Najmłodszy z królewiczów dopiero zaczynał płynnie mówić, kiedy
wyjeżdżałem. Teraz i jego trzeba będzie zacząć uczyć łaciny.
Następnego dnia poszedłem do rektora i podziękowałem za zaszczytną
propozycję. Wytłumaczyłem, że zmieniłem plany i muszę wracać do Anglii. No i
wróciłem.
Pierwsza wielka bitwa
Wpadłem od razu w tak zwany wir wydarzeń.
W Yorku trwały przygotowania do jakichś poważniejszych łomotów. Szykowała
się jakoby większa inwazja Duńczyków w okolicy Kingsport. Ian i Richard byli w
dalszym ciągu na tym świecie i w dobrej formie, w każdym razie pod względem
fizycznym. Jeszcze zmężnieli. Richard jakby stracił swoją chochlikowatość.
Trochę dowcipkował, jak kiedyś, ale wydawało mi się, że ma smutne oczy.
Mieli teraz bardziej odpowiedzialne funkcje i ganiali jak opętani w związku
z bojowymi przygotowaniami. Przywitali się ze mną serdecznie, ale widać było,
że są zaaferowani działalnością profesjonalną. Ciągle ktoś od nich czegoś
chciał, a wcześnie rano mieli wyjeżdżać. W takiej sytuacji nie było szans na
porządną rozmowę. Nawet w najlepszych warunkach niełatwo opowiedzieć, co się
wydarzyło przez cztery lata. Przyszli jednak tuż przed wyjazdem po
błogosławieństwo jak za dawnych czasów.
To, co się działo tego dnia, znam po części tylko z opowiadań, ale w miarę
potrafię sobie wyobrazić. Były to wydarzenia ze wszech miar pamiętne.
Kingsport był to średniej wielkości port u ujścia rzeki zwanej Southern
River. Miał znaczenie nie tyle handlowe, ile strategicznie, bo łatwo się było
stamtąd dostać drogą wodną do Yorku. Stacjonował tam zatem spory garnizon,
którym dowodził niejaki lord Garrick, ten o opinii wielkiego eleganta. Od tegoż
Garricka nadeszły wieści o sporej duńskiej flotylli kręcącej się po okolicznych
wodach. Stąd i ten na szeroką skalę zakrojony łomotowy wyjazd, w którym król
osobiście uczestniczył. W Yorku pozostało tylko absolutne minimum żołnierzy.
Większość naszych sił zbrojnych ruszyła do Kingsport na łodziach, ale moi
przyjaciele podążyli drogą lądową w konnym oddziale ubezpieczającym resztę.
Wyruszyli nie wiedząc, że okryją się bohaterską chwałą.
Zaczęło się od tego, że zabłądzili w lesie. Oczywiście z winy Richarda. Ian
musiał mieć jakiś zły dzień, bo inaczej nie dałby się wciągnąć w Richardowe
pomysły. Richardowi na tę wyprawę przydzielono nowego konia, o którego od
pewnego czasu wiercił dowódcy dziurę w brzuchu. Chciał wypróbować, na co rumaka
stać. W tym małym oddziałku nikt specjalnie zwartego szyku nie pilnował. Zatem
Richard wysunął się na przód kolumny i namówił Iana na wyścig. Oba konie było
stać na dużo. A nasi kawalerzyści zmylili drogę. Pogalopowali prosto zamiast
skręcić w prawo zgodnie z biegiem rzeki. W Kingsport byli przedtem tylko raz,
więc dość długo potrwało, zanim się zorientowali, że coś nie tak i że gdzieś
rzekę diabli wzięli. Najrozsądniej byłoby po prostu zawrócić i dojechać do
rozwidlenia dróg po tej samej linii, po której się ścigali, ale Richard
wymyślił jazdę na skróty. Ian, co dziwne, znowu dał się wciągnąć. Chyba
dlatego, że nie chciał, żeby wyszło na jaw, że pierwszy raz w życiu zmylił
drogę. Co z tego wynikło, łatwo zgadnąć.
Dojechali do jakichś bagien, mało się
nie potopili, a później wskutek Richardowej koncepcji okrążania bagnisk
zabłądzili już na dobre. Gdyby Richard w dalszym ciągu realizował swoje
koncepcje, toby się pewnie przez kilka dni błąkali po lesie, ale na szczęście
Ian oprzytomniał i przejął kierownictwo. Zdecydował, że muszą w miarę
możliwości poruszać się po jak najprostszej linii na wschód. Wtedy w końcu
dotrą nad brzeg morza, a potem już nie będzie problemu z dojechaniem wzdłuż
wybrzeża do Kingsport, nawet, jeżeli sporo czasu to zajmie. Tak też i zrobili.
Po paru godzinach rzeczywiście morze zaczęło prześwitywać przez drzewa. A na
morzu panował duży ruch. Od licha i trochę duńskich łodzi, wiosłujących w
kierunku ujścia małej rzeczułki zwanej Foss albo po prostu Northern River.
Rzeczułka ta latem była takim większym strumykiem, ale w kwietniu, po
roztopach, mocno przybrała i nadawała się do żeglugi. Właśnie w tym okresie
roku można było nią dotrzeć do Yorku. Bo York leży w rozwidleniu Ouse i Foss,
nazywanymi też Southern i Northern River.
Moi przyjaciele ukryli się w zaroślach i obserwowali przebieg akcji.
– Ile oni, niech ich Kraken pochłonie, mają łodzi? – zastanawiał się
Richard. – Jakaś wielka flota podobno jest pod Kingsport, a tu też ich od groma
i jeszcze trochę.
– W każdym razie trzeba działać – stwierdził Ian. – Musimy się rozdzielić.
Jeden powinien jechać do Yorku i ostrzec, żeby pozamykali bramy i przygotowali
się na atak. Duńczycy płyną w górę rzeki, a Northern jest kręta. To im zajmie
sporo czasu. Na koniu dojedzie się do Yorku znacznie szybciej. A drugi powinien
jechać do Kingsport, żeby stamtąd sprowadzić pod York tyle wojska, ile się da.
Jazda do Yorku była oczywiście bardziej niebezpieczna, bo po pierwsze
trzeba było uważać, żeby nie zostać spostrzeżonym przez Duńczyków, a po drugie
ryzykowało się utkwienie w oblężonym grodzie z minimalną załogą. Zatem Richard
i Ian obaj chcieli pojechać do Yorku i zaczęli się kłócić. Nie mogli dojść do
porozumienia, a bijatyka byłaby czasochłonna i niekonstruktywna. Zdecydowali
się rzucić monetę. Wypadło, że do Yorku ma jechać Richard.
– Bez sensu – powiedział Ian. – Przecież zabłądzisz, ty sieroto z
pogorzeliska.
– Rzut monetą rzecz święta – odparł Richard. – Nie zabłądzę. Będę jechał
tak, żeby widzieć rzekę.
– To ciebie zobaczą.
– O rany, Ian. A ty to niby niewidzialny jesteś? Przestań pieprzyć bzdury i
jedź do Kingsport. Niech wysyłają przynajmniej konnicę, i to szybko. Nie traćmy
czasu. W Yorku jest kupa dzieciaków. I Edgar.
Popędzili każdy w swoją stronę.
O zmierzchu Richard dojeżdżał do Yorku, a Ian był o niecałą milę od
Kingsport. Na wszelki wypadek nie jechał plażą, ale przy skraju lasu, żeby w
razie czego móc się ukryć między drzewami. I słusznie, bo tego dnia Duńczycy
najwyraźniej byli wszechobecni. Przy brzegu zatoczki, do której się zbliżał,
znów zauważył jakiś podejrzany ruch. Kilkudziesięciu Duńczyków dociągało łodzie
do brzegu. Ian uwiązał konia w lesie i podczołgał się w kierunku wrogich sił
przez zarośla na wydmach. Duńscy żeglarze ze spokojem rozpalili ogniska i
zabrali się za wyżerkę tudzież za piwo. Nawet nie wystawili straży. Ian
podczołgał się jeszcze bliżej w nadziei, że podsłucha jakieś dyskusje
strategiczne. Kiedy dotarł na odległość, z której mógł słyszeć rozmowy, to
bardzo się zdziwił. Duńczycy porozumiewali się na pewno nie nienaganną, ale
niewątpliwie lokalną angielszczyzną.
Pewne fragmenty rozmowy były na tyle
interesujące, że Ian wrócił do konia, wziął z torby przy siodle parę zapasowych
cięciw do łuku – zawsze jeździł na łomoty dobrze wyposażony – podczołgał się na
poprzednią pozycję i poczekał, aż towarzystwo pogrąży się we śnie. Przeczołgał
się wtedy jeszcze dalej, a kiedy najbliższego duńskiego poliglotę miał w
zasięgu ręki, to zręcznie walnął go w łeb – nie zabił, tylko ogłuszył; miał w
tym wprawę od pamiętnych manewrów z biskupem – wciągnął za sobą w zarośla,
zakneblował chustką i związał cięciwami. Przerzucił go przez siodło i ruszył z
tym bagażem brzegiem lasu do Kingsport.
Odkneblowany bagaż szybko wyznał – w tak zwanej „przytomności” króla – że
wiosłowanie na łodziach z Dannebrogiem pod Kingsport zarządził lord Garrick.
Przyzwoicie zapłacił. Dlaczego, tego prosty rybak nie pojmie. Jakieś pańskie
fanaberie. Albo manewry, żeby się żołnierze nauczyli, jak duńskie flagi
wyglądają, bo może ci z głębi kraju nie wiedzą. Kto tam zgadnie, o co chodziło.
Lord to lord, pieniądze to pieniądze. I tyle.
Pomysłowy lord, twórca fikcyjnej inwazji, został w kontekście
przedstawionym przez Iana uznany za zdrajcę stanu. Ale nasz władca nie lubił
skracać ludzi o głowę, a już zupełnie nie robił tego bez sądu i spontanicznie.
Bardzo słusznie. Założono kreatywnemu lordowi lekkie kajdanki dla dobrze
urodzonych, otoczono go strażą, po czym siły zbrojne wraz z aresztantem ruszyły
w pośpiechu w kierunku Yorku. Czas był na to najwyższy.
Richard zajrzał do mnie niedługo po przyjeździe. Pokrótce wyjaśnił
sytuację.
– Rozmawiałem już z Blackiem – powiedział. Black to był dowódca tego
minimalnego oddziałku, który został w Yorku. – Jeżeli z Kingsport nie przyjadą
na czas, czyli o świcie, to siedzimy w gównie. Choćbyśmy tu mieli świętego
Graala, nie damy rady tylu Duńczyków pozrzucać z murów. Obrona przy oblężeniu
na tym zasadniczo polega. Odpychać drabiny, odcinać sznury od kotwiczek z
linami, które rzucają przez mury. Black będzie musiał wziąć do tego smarkaczy.
Nawet ci najmłodsi nadadzą się do przecinania lin. A dużo jest przy takiej
imprezie strzelania z kusz i łuków. Duńczycy mogą sporo dzieciaków poranić i
pozabijać. A jak tu wejdą, to kaplica. Trzeba coś wymyślić, żeby im tę akcję
opóźnić. Oni tu będą za jakieś trzy godziny. Ale raczej nie zaczną ataku w
ciemności. Jak się ma dobre rozeznanie w szczegółach topograficznych, to można
i po ciemku, ale pod Yorkiem dawno nie mieliśmy Duńczyków. Nawet, jeżeli mieli
infiltrację i dzięki temu mają jakieś mapy, to w ciemności zawsze przewagę ma
ten, kto w praktyce zna teren. Tu kamień, tu mur wyższy, tu niższy, tam jakieś
drzewko w szczelinie, i tak dalej. Więc przed świtem nie zaatakują.
Napił się wody z manierki i chwilę się zastanawiał.
– Chyba najlepiej będzie, jeżeli schowam się w zaroślach nad rzeką i we
właściwym momencie podpalę im łodzie – powiedział. – Wezmę trochę szmat
nasyconych żywicą. Łodzie są smołowane, jak się jedna zapali, to już kolejne
też. Oni nie pomyślą o pilnowaniu łodzi. Nie sądzą, że ktoś ich widział na
Foss. Płynie przez zupełne pustkowia. Ten atak to ma być kompletne zaskoczenie,
bo ich flota przecież niby jest pod Kingsport. Jak się uda, to pobiegną gasić
łodzie, bo bez nich to oni siedzą w gównie. Przynajmniej część pobiegnie. I tym
sposobem wytrzymamy, póki z Kingsport nie przyjedzie konnica. O ile,
oczywiście, Ian dotarł tam na czas. Idę do czeladnej zorganizować szmaty i
żywicę.
– Poczekaj – wstrzymałem go. Wziąłem z laboratorium butelkę z
przezroczystym płynem, którym się kiedyś zabawiałem przy okazji karnawału w
Wenecji. – Rzuć tym w tę łódź, od której ogień się najlepiej rozprzestrzeni. W
burtę, nie na pokład. Będzie się paliło jak ta lala. A tak poza tym, to
mówiłeś, że oni tu będą najwcześniej za trzy godziny. Odpocznij i coś zjedz.
Przecież od rana nie jadłeś.
– Przy łomotach najlepiej nie jeść – powiedział. – Na wypadek rany w
brzuch. Czasami nie jem przez trzy dni z rzędu. Ciało ma jakieś rezerwy. No i
nie wolno pić alkoholu. Nawet piwa. Źle działa na refleks. Trzeba tylko jak
najczęściej pić wodę, koncentrować się i patrzeć końca.
– Quidquid agis, prudenter agas, et
respice finem – skonkludowałem. – Cokolwiek czynisz, czyń rozsądnie i patrz
końca. Jakiś się rozsądny zrobiłeś. Mam nadzieję, że to tymczasowe. Trzymaj
się, Richard, i uważaj na siebie.
– Będzie dobrze – uścisnął mnie. – Na poważnych łomotach zawsze jestem
rozsądny. Potem sobie odbijam. Lepiej już pójdę. Na razie, Edgar.
Akcja poszła jak z płatka. Obserwowałem ja z murów. Łodzie zapłonęły jak weneckie
fajerwerki akurat, kiedy nasi goście wybierali się pod bramę. Zrobili w tył
zwrot jak na komendę. A z tyłu właśnie nadjechały oddziały z Kingsport. Biedni
Duńczycy nie mieli szans. Część uciekła przez las, część w ostatniej, nie
całkiem spalonej łodzi. Większość została na wieczność w angielskiej ziemi. Nie
lubię łomotów, ale co było w tej sytuacji robić? Przecież nie mógłbym
zaakceptować wyrżnięcia dzieciaków w Yorku. Jaka ta nasza epoka jednak jest
ohydna, myślałem.
W tej całej kotłowaninie gdzieś się zagubił główny bohater. Kiedy już ani
jednego żywego Duńczyka nie było pod murami, a Richarda dalej ani widu,
zdecydowałem się iść go szukać. Niemiło było kuśtykać między trupami. Mam
przynajmniej teraz pewne pojęcie o tym, czym oni muszą żyć – stwierdziłem w
duchu.
Znalazłem mojego druha po jakiejś godzinie, na polanie w lesie. Usiłował
uspokoić pewną, jego zdaniem niezwykle interesującą, srokatą klacz. Duńczycy z
reguły nie wożą ze sobą koni, ale dowódca oddziałów, które się do nas wybrały,
widocznie umyślił sobie wjazd triumfalny do Yorku na końskim grzbiecie. Richard
pognał konia w las przed podpaleniem łodzi, a po bitwie pobiegł go szukać. Był
już nieźle tą pogonią zmęczony i nawet moja kulawa pomoc mu się przydała.
Później zresztą dochował się od tej klaczy prześlicznego źrebaka, białego w
czarne kropki. Dał go najmłodszemu bratu Iana na dziesiąte urodziny.
Jak się już bohater spod Yorku znalazł, to zaczęła się wielka biesiada
połomotowa. Pomysłowego lorda Garricka na razie umieszczono w parterowej
komnacie z zakratowanymi oknami. Król dalej nie mógł się zdecydować, co z nim
zrobić. Jak zawsze w przypadku wysokiej arystokracji były tam jakieś powiązania
rodzinne. Wracając do imprezy, to zanim się zaczęło chlanie na całość,
urządzono naszym bohaterom pasowanie na rycerzy. Cała procedura z waleniem
mieczem po ramieniu, przydzielaniem pasów i ostróg. Ojciec Arnold błogosławił.
On był specjalistą od militarnych ceremonii. Ian i Richard chodzili w chwale
jak w słońcu. Nikt nie pamiętał, że całe bohaterstwo zaczęło się od
niesubordynacji.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz