Lubiliśmy też szachy. Trudno było powiedzieć, kto był lepszy. Każdy miał
swój styl. Ale szachy zmuszają trzecią osobę do kibicowania w milczeniu, więc z
tym był pewien problem w przypadku Richarda. Graliśmy głównie, kiedy jeden z
nich był poza Yorkiem. Kartami zgodnie pogardzaliśmy jako rozrywką plebejską i
wulgarną.
No i były zwierzęta. To już była domena Richarda i moja. Przez to bardzo
się do siebie zbliżyliśmy.
Zaczęło się od moich myszy i szczurów laboratoryjnych. Miałem ich zawsze
sporo. Płaciłem kuchcikom za to, żeby łapali je do pułapek mojego pomysłu i
przynosili mi całe i zdrowe. Testowałem w tym okresie różne środki wpływajace
na krzepliwość krwi i pracę układu krążenia. Ian do myszy nie zbliżyłby się za
skarby. Miał jakąś fobię. Richard natomiast często zaglądał do mojego
laboratorium, odkąd przy jakiejś okazji wspomniałem, że znieczulam zwierzęta
przy potencjalnie bolesnych eksperymentach. Nie używałem opium, bo to za
kosztowne i za silne, ale wymyśliłem taki wyciąg z wilczej jagody. Uważam, że
nawet mysi organizm jest cudem Bożej pomysłowości, i że nie wolno zadawać
zbędnych cierpień żywym stworzeniom. Ale testowanie na zwierzętach w medycynie
jest konieczne. Zresztą zacząłem też eksperymenty wcale dla moich gryzoni nie
przykre, a raczej wręcz przeciwnie. Interesowały mnie mianowicie prawa rządzące
przekazywaniem cech rodziców potomstwu, a zwłaszcza dziedziczeniem fizycznych
zniekształceń. Jak mi się trafiła mysz kulawa czy z przykrótkim ogonem, to od
razu przeznaczałem ją do hodowli. Ten aspekt moich badań niesamowicie
zafascynował Richarda. Bo i jest fascynujący. Jeżeli skrzyżujemy mysz samicę o
jasnoszarym futrze z samcem ciemnym, prawie czarnym, to, logicznie rzecz
biorąc, powinniśmy otrzymać: a) myszy ciemne – jeżeli prawdą jest wyznawana
przez niektórych teoria o decydującym wpływie ojca na potomstwo – albo b)
połowę jasnych a połowę ciemnych, albo c) myszy w kolorze pośrednim, bądź
łaciate. Ale myszy gwiżdżą na logikę. Potrafiło się urodzić siedem ciemnych i
trzy jasne. Czasem, żeby było śmieszniej, zdarzała się jedna całkiem biała. Te
białe ceniliśmy szczególnie. Wyhodowaliśmy ród mysi całkiem biały. Byłem
przekonany, że jest w tym wszystkim jakiś porządek, tylko trudny do odkrycia.
Prowadziłem notatki, rysowałem drzewa genealogiczne, chwilami już mi się
wydawało, że sformułowałem właściwą zasadę, a tu jakaś szczurza czy mysia para
robiła mi na złość i musiałem modyfikować hipotezę. Z czasem rozszerzyliśmy
badania na króliki i zięby. Tym już nie robiłem żadnej krzywdy, zajmowaliśmy
się tylko kwestią dziedziczenia. Tu Richard wykazywał zdumiewające zdolności.
Dobierał zwierzaki w pary na zasadach, które nie bardzo potrafił mi wyjaśnić.
„Nie wiem, tak mi się wydawało” – odpowiadał w większości przypadków, kiedy go
pytałem, skąd, do zdegenerowanej kijanki, wiedział, co z danej krzyżówki
wyniknie. Czasami potrafił mi powiedzieć, co sądzi o związkach między pewnymi
cechami, ale często naprawdę nie wiedział. Kierował się jakąś trudną do pojęcia
intuicją. W ciągu tych trzech lat, które wtedy spędziłem w Yorku, wyhodował
zięby z zabawnymi czubkami przypominającymi pierzaste czapeczki i bardzo
śmieszne króliki, dużo mniejsze od normalnych, z gęstym, jedwabistym szarym
futrem i kłapciastymi uszami. Małemu królewiczowi Haraldowi oczy zrobiły się
jak spodki, kiedy pierwszy raz zobaczył nasze kłapouszki. Króliki były w owym
czasie w Anglii osobliwością, a co dopiero Richardowe miniaturki! Daliśmy Haraldowi
parkę młodych. Najmłodsi chłopcy coraz częściej zaglądali do mnie niby to z
jakimiś pytaniami dotyczącymi lekcji, ale naprawdę po to, żeby popatrzeć na króliki.
Ian kręcił głową i mruczał coś o nieuleczalnym infantylizmie oraz o królikach z
rożna bądź w potrawce.
Było więc sporo miłych chwil i sporo wesołości. Ale na wszystko rzucały
cień potyczki z Duńczykami na wybrzeżu. Nazywały się w języku młodych wojowników
„łomotami”. Coraz częściej ich na takie wyprawy wysyłano. Nigdy nie wracało
tylu, ilu wyjechało. Nienawidziłem tego. Ian i Richard zawsze spowiadali się
przed wyjazdem, a potem przychodzili się pożegnać i po błogosławieństwo.
Robiłem im znak krzyża nad głowami, ale odmawiałem wyjścia na dziedziniec.
– Ojciec Arnold jest od błogosławienia hufców walecznych przed wyprawą –
powiedziałem kiedyś przy takiej okazji. – Ja na to patrzeć nie mogę. Nie dość,
że was, to i niewinne konie wciąga się w to wszystko.
– Masz rację. Najbardziej żal mi koni – powiedział Richard z takim
smutkiem, że serce mi się ścisnęło. Po co ja im dogaduję, skarciłem sam siebie.
To nie ich wina, że żyją w takiej brutalnej epoce. Ja też nie zmienię świata i
tego idiotycznego społeczeństwa. Może ostatni raz ich widzę.
– Cóż, nic nie poradzicie – podsumowałem z rezygnacją. – Jedźcie służyć
krajowi. I wróćcie.
Podczas ich pobytów na łomotach nie mogłem sobie miejsca znaleźć. Tłukła mi
się po głowie ta głupia zwrotka ballady o toporze, kuszy i mieczu. Dla nich te
rodzaje broni nie były motywami stylistycznymi. Były boleśnie konkretne.
Starałem się dużo modlić, ale nie bardzo mogłem się skupić. Probowałem coś
pichcić w laboratorium, to mnie trochę uspokajało. Póki co, wracali. Ale wkrótce
był kolejny wyjazd. Podczas samotnego snucia się po zamku coraz częściej
myślałem o powrocie do Francji. Miałem coraz bardziej dosyć wyczekiwania na to,
czy pierwsi ludzie, z którymi się zaprzyjaźniłem, wrócą z tarczą, czy na
tarczy. Poza tym miałem wrażenie, że powoli głupieję. Tkwię tu w oderwaniu od
ośrodków naukowych, myślałem z frustracją. W Montpellier sporo się nauczyłem,
ale z zakresu medycyny była to przede wszystkim wiedza praktyczna. Moje
wykształcenie teoretyczne było dość szerokie, ale chaotyczne. Grzebię w tym
moim laboratorium i może wymyślam coś, co dawno jest wymyślone i opisane,
złościłem się w duchu. Tęskniłem za wyjazdem na uczelnię z prawdziwego
zdarzenia. Może najpierw Paryż, a potem Bolonia.
Zabrałem się za nakręcanie sprawy. Odbyłem taktyczną rozmowę z przeorem
augustianów i nawet z moim szlachetnym rodzicem. Wytłumaczyłem, że konieczne
dla mojej dalszej działalności jako wychowawcy i doradcy synów królewskich jest
podniesienie kwalifikacji. Akurat jest właściwy moment na wyjazd. Erling
osiagnął pełnoletność i zdecydowanie odmawia dalszej nauki. Harald więcej
skorzysta, jeżeli się nim zajmę, gdy będzie trochę starszy. Przeor coś mojemu
ojcu zasugerował na temat wyższych urzędów kościelnych. Poskutkowało. Trochę
korespondencji, i wczesną jesienią mogłem się wybierać do Paryża.
Pierwsza iluminacja
Zbliżał się termin mojego wyjazdu. Trzeba było zlikwidować menażerię.
Króliki rozdałem chłopcom, tym, do których miałem zaufanie. Zdrowe myszy
wypuściłem na wolność – za murami, żeby nie popaść w konflikt ze służbą i żeby
uchronić gryzonie przed niechybną śmiercią z rąk kuchcików. Te nadwerężone
moimi medycznymi eksperymentami wysłałem do mysiego raju przy pomocy większych
dawek wyciągu z wilczej jagody. Ptaki też postanowiłem wypuścić. Poszedłem do
kuchni i poprosiłem, żeby im przez zimę wysypywali trochę ziarna czy okruchów.
Poparłem prośbę paroma monetami.
Zięby były prawie całkiem oswojone, więc nie bardzo chciały odlatywać.
Zresztą i wcześniej wypuszczaliśmy je czasem na spacer. Kręciły się wokół mnie,
siadały mi na ramionach z nadzieją na okruszki. Rzucałem w powietrze kawałeczki
chleba, żeby się nie rozczarowały. Jedna z Richardowych czubatek odważyła się
przysiąść na gałce mojej laski. Bardzo śmiesznie kręciła uczapeczkowanym łebkiem.
W kuchennym ogrodzie słabo było słychać, co dzieje się na głównym
dziedzińcu, więc jakoś nie zauważyłem powrotu dzielnych rycerzy i zdziwiłem się
na widok Richarda. A on zamarł w bezruchu i wpatrzył się we mnie.
– Wypisz wymaluj święty Antoni Pustelnik, opiekun rycerzy i hodowców
zwierząt – powiedział po chwili cicho, żeby nie spłoszyć ptaków. – Motyw na
witraż.
– Ty też się nadajesz na witraż – odciąłem się. – Nawet na dwa: Jakub po
walce z aniołem albo Lucyfer strącony w otchłań.
Wyglądał naprawdę żałośnie. Jedno oko mocno podbite i zapuchnięte, brzydkie
szramy na twarzy, na lewym przedramieniu brudna chustka z dużymi plamami
zakrzepłej krwi. Na dodatek lekko utykał.
Usiadł na darniowej ławce.
– Martwię się o te biedne czubatki – powiedział. – Jak myślisz, poradzą
sobie na wolności tak jak te inne? Hodowlane są często delikatniejsze. A
łomotów tyle się zapowiada, że nie będę mógł regularnie karmić ptaków.
– Będą im z kuchni sypać ziarno – pocieszyłem go. – Dadzą sobie radę.
– Lećcie już sobie – poleciłem ptaszkom i usiadłem koło niego. – Jak tam
łomoty?
– Kiepsko. Pyrrusowe zwycięstwo. Dużo trupów. Nawet mi się nie chce
wymieniać, kto zginął. Ian w porządku, ale jest wykończony i od razu walnął się
spać. Allan po drodze wykrwawił się na śmierć. Wyglądało na to, że nie jest z
nim najgorzej, nawet z nami żartował, kiedy go układaliśmy na wozie, a do Yorku
tylko zwłoki dojechały. Szlag by to trafił.
– Szlag by trafił to, że nie macie ze sobą nikogo, kto zna się na ranach i umie
je porządnie opatrywać.
– Komendant uważa, że to niepotrzebny balast. Racjonalizm militarny, wiesz.
Kto ma się wylizać, ten się wyliże, a reszta na straty.
– Na straty – powtórzyłem.
– A zresztą ty i tak wyjeżdżasz – dodał.
– Wyjeżdżam – powtórzyłem znowu. Wzbierała we mnie złość.
– Powiedz, co za draństwo cholerne, że musisz machać tym żelastwem.
Dlatego, że jesteś, jak to się mówi, szlachetnie urodzony, to nie wypada ci
zarabiać na życie łataniem dziur w butach czy szyciem siodeł, a dziurawieniem
ludziom skóry wypada.
– Nie nadaję się na księdza, więc co mi pozostaje? A żelastwem umiem
machać, bo tak człowieka od małego dziecka wychowują.
– No właśnie – przytaknąłem. – Ale nie powinno tak być. Chodź, założę ci
czysty bandaż, bo inaczej jak nic dostaniesz gangreny i ręka ci odpadnie.
Przemyłem, zasmarowałem i opatrzyłem co tam było do opatrzenia. Dałem mu
zimne ziołowe kompresy do przykładania na twarz i oko. Kazałem mu czekać i
popędziłem do lazaretu. Znalazłem tam tylko kilkunastu w miarę lekko
pokaleczonych. Ciężej ranni podzielili widocznie los Allana. Szybko z pomocą
ojca Jakuba uporałem się z opatrunkami, a potem zorganizowałem jakieś jedzenie,
nawet niezłe – nastrój w kuchni był dla mnie tego dnia bardzo przychylny – i po
powrocie do moich komnat wyciągnąłem parę butelek francuskiego wina. Sporych.
Czasami to balsam uniwersalny. Tym razem zdecydowanie pomógł.
– Właściwie to przyszedłem do ciebie rozmawiać o bólu istnienia – mamrotał
Richard zza kompresów – ale jak spróbowałem tego wina, to mi się odechciało.
Wolę gadać o bzdurach. Oko jeszcze mnie boli, ale istnienie już mniej. Edgar,
ty pójdziesz żywcem do nieba. Święty Antoni przy tobie wysiada.
– Nie bluźnij – oburzyłem się – bo po pijanemu nie spowiadam.
– A czy ja bluźnię? Skąd by święty Antoni miał takie wino na pustyni?
Spoważniał.
– Chciałbym cię o coś poprosić, Edgar – powiedział. – Będziesz podróżował,
zetkniesz się z wieloma ludźmi, którzy też podróżowali po świecie. Gdyby się
zdarzyło, że u kogoś zobaczysz taki pierścień, jak mój, tylko z rubinem –
wyciągnął rękę – to dowiedz się czegoś o nim, dobrze?
Zawsze podziwiałem ten jego rodowy pierścień. Był poza mieczem i hełmem
jedyną wartościową rzeczą, którą miał na własność, i był wyjątkowo elegancki.
Średniej wielkości szmaragd wyrzeźbiony w kształt stylizowanej róży, w prostej
srebrnej oprawie.
– Chodzi o twoją siostrę, prawda? – zapytałem.
– Tak. Ojciec dał nam te pierścienie: swój i matki. Małej Agnes zawiesił
ten rubinowy na szyi w skórzanym woreczku, bo palce miała jeszcze za cienkie.
Ja sobie nie robię dużych nadziei, ale chciałbym móc poskładać jakieś
wiadomości. Nie mam żadnych krewnych na świecie. Ciężko jest pogodzić się z
tym, że moja siostra przepadła zupełnie bez śladu. Chciałbym przynajmniej mieć
jakąś hipotezę co do tego, co się z nią stało. Nawet jeżeli nie żyje, to taki
pierścień jest dość cenny. Ktoś go mógł zachować i czegoś by się przez to można
było dowiedzieć. Było wokół tych pierścieni trochę legend – uśmiechnął się –
nie pamiętam wszystkich szczegółów. Jakiś mój przodek podobno zamówił tę parę
pierścieni u bardzo słynnego jubilera-alchemika w Bizancjum, dla siebie i
swojej narzeczonej. One jakoby nie chcą się rozstać i w razie rozstania szukają
siebie nawzajem po świecie. Takie... magnesy. To tylko legenda, ale nie mogę o
niej przestać myśleć. To wszystko nieracjonalne bzdury i sentymentalizm,
prawda?
– Nie – odpowiedziałem. – Nic w tym nie ma bzdurnego, Richard. Dużo
osiągnięć wschodniej alchemii zostało niesłusznie uznanych za bzdury. Ja wierzę
w białą alchemię. Szczególnie popartą więzią uczuć.
Spojrzał na mnie z pewnym zdumieniem. Cóż, zawsze sobie stawiałem za punkt
honoru drwienie z sentymentów. Ale sentymenty i prawdziwe uczucia to różne
sprawy.
Zsunął pierścień z palca.
– Jest jeszcze jeden aspekt tej legendy. Magia pierścieni przestanie
działać, jeżeli ktoś niepowołany zobaczy ich wewnętrzną stronę. To podobno
powiedział ten alchemik z Bizancjum: „Tylko prawdziwy przyjaciel może znać
wewnętrzną stronę pierścienia.” Zobacz.
Na srebrnej płytce po wewnętrznej stronie był wygrawerowany maleńki
jednorożec. Piękne rzemiosło. Pod nim trzy słowa: Deus est unus. „Bóg jest jeden”.
– Tylko prawdziwy przyjaciel może znać wewnętrzną stronę pierścienia –
powtórzyłem.
Zrobiłem coś bardzo dziwnego. Pogładziłem Richarda delikatnie po policzku,
uważając, żeby nie dotknąć miejsc rozharatanych po łomotach. Przytrzymał moja
rękę i przytulił do twarzy. Zawsze lubił się czulić.
Żegnaliśmy się na lekkim kacu – bardzo lekkim, biorąc pod uwagę rozmiar
konsumpcji. Ale intensywność kaca jest odwrotnie proporcjonalna do jakości
wina, a powyżej pewnego progu jakości ilość się neutralizuje. Takie prawo
natury. Będę to musiał dokładniej obliczyć, we Francji powinienem mieć sporo
okazji do testów, postanowiłem.
Ian oczywiście też przyszedł się pożegnać. On był trochę mniej
pokiereszowany niż Richard, ale kaca miał gorszego. Jednak musiał obudzić się poprzedniego
wieczoru i dołączyć do ogólnego połomotowego picia, podczas którego spożywano
trunki niższej jakości.
Jestem dość wygadany i zawsze byłem dobry z retoryki, ale w pożegnaniach
jestem kiepski. W dodatku takich. Wolałem nie obliczać prawdopodobieństwa pójścia
wojownika X na straty w zależności od liczebności oddziałów i od średniej
częstotliwości łomotów w ciągu dwóch lat.
Mój pobyt na kontynencie przeciągnął się znacznie dłużej, niż początkowo
planowałem. Ojciec nie żałował pieniędzy – pewnie sądził, że inwestuje w
przyszłego opata, a może i szarą eminencję – a oglądać mnie nigdy specjalnie
nie lubił. Matka to już zupełnie nie chciała na mnie patrzeć, od najmłodszych
lat. Ja byłem zadowolony ze swobody. Pieniądze od rodzica nie pozostawały w
sprzeczności z zakonnymi ślubami ubóstwa. Z tymi ślubami w przypadku potomka
zamożnej rodziny jest tak, że nie wolno formalnie być właścicielem
nieruchomości, ale ile się ma w skrzyni czy w sakiewce na drobne i mniej drobne
wydatki, to już nikogo nie obchodzi.
Dostęp do ksiąg, dzieł sztuki, zaawansowanych laboratoriów i naukowych
autorytetów na pewien czas zafascynował mnie do tego stopnia, że niewiele
myślałem o ludziach. Chciałem zrozumieć, poznać i opanować wszystko, co
ktokolwiek przede mną napisał, opanował czy wymyślił, i oczywiście wydawało mi
się, że prawie wszystko zrozumiałem i opanowałem. Obroniłem dwie rozprawy
doktorskie, w Paryżu i w Bolonii, no i przez jakiś czas byłem pewien, że trudno
o bardziej subtelnego myśliciela niż ja. Układałem wiersze, tłumaczyłem poezję z
łaciny i greckiego, kopiowałem obrazy i motywy witraży – wszystko, rzecz jasna,
było średniej jakości. Jak widać, cierpiałem na typowy syndrom dyletanta. Ale w
alchemii i medycynie byłem naprawdę dobry.
Wstyd się przyznać, ale prawie nie pisałem do Iana i Richarda przez ten
czas. Jak powiedziałem, zapomniałem o ludziach – to znaczy o tych, którzy nie
byli autorytetami naukowymi lub partnerami do naukowych (nie oszukujmy się,
często pseudonaukowych) dyskusji. Vivat
academia, vivant professores! Nie miałem dobrych spowiedników, ale to żadne
usprawiedliwienie. Popadłem w fascynację nowościami i w – przyznaję to – hybris. Bo na każdym kroku mnie chwalono i podziwiano.
Przez pewien czas miałem z tego satysfakcję i nawet wydawało mi się, że skoro
mnie chwalą, to widocznie robię coś wartościowego. Żonglowałem sylogizmami,
udawałem, że odnajduję w tekstach każdy poziom znaczenia. Szkicowałem zawiłe
alegorie – ale nie tylko studiowałem teksty i obrazy, ślęczałem też nad
retortami. W alchemicznych doświadczeniach nie mogłem blefować, więc ta właśnie
dziedzina mojej działalności nie spotykała się ze szczególnym uznaniem
autorytetów. Ale zaproponowano mi profesurę teologii w Bolonii.
Kiedy ważyła się sprawa tejże profesury – ktoś tam był przeciwny, takie
rzeczy zajmują sporo czasu, zanim się rozstrzygną – Bolonią wstrząsnęła seria
tajemniczych zgonów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz