Pierwsze ballady
Dziwne, ale nasza przyjaźń wcale nie ucierpiała w związku z moją rolą
spowiednika. Imponował mi takt, z którym rozgraniczali rozmowy przy
konfesjonale – niekiedy naprawdę długie i tak głębokie, na ile nas było stać –
od rozmów podczas naszych spotkań przy winie, jednocześnie nie udając, że te
pierwsze nie miały miejsca. Nabrałem do nich dzięki temu jeszcze więcej
szacunku.
I coraz bardziej ich obu lubiłem. Mieliśmy wbrew pozorom dużo wspólnych
upodobań. Już przy pierwszych wieczornych popijaniach okazało się, że wszyscy trzej
jesteśmy koneserami ballad, szczególnie tych starych. Ian dobrze śpiewał,
nieźle grał na lutni i trochę komponował. Richard nie miał żadnych zdolności
muzycznych, nie umiał zaśpiewać najprostszej melodii, ale znał na pamięć
mnóstwo tekstów.
Ballada to zabawna forma wyrazu. Bardzo naiwna i pod wieloma względami
jarmarczna. Opiera się na kilku – mniej więcej pięciu – schematach akcji, ze
sporą liczbą lokalnych modyfikacji. Bohaterowie też są schematyczni. W
skandynawskich balladach, które zgodnie preferowaliśmy, nazywają się Herr Olof
albo Herr Peder. Szczątkowo występują Holger albo Ivar. Wszyscy bez wyjątku są
piękni i zachowują się idiotycznie. Anonimowy autor ballady wykazuje
bezgraniczną tolerancję dla debilizmu bohaterów, i to nas niesamowicie bawiło.
Ale czuliśmy też szacunek dla tego, co ukrywało się pod śmiesznościami. W
pewnych balladach odczuwa się intuicyjną pokorę wobec tragizmu życia, wobec
sił, których nie rozumiemy i nigdy nie będziemy w stanie zrozumieć. Dla mnie
taka pokora to istota religii. Nieważne, pogańskiej czy chrześcijańskiej. Takie
ballady były wzruszające, i właśnie te przekładaliśmy na angielski. Podobał nam
się na przykład taki fragment starej duńskiej ballady o rycerzu Olofie, mimo
niewątpliwego patosu:
Nie zmoże cię topór, ni kusza, ni
miecz,
ni oszczep ci w piersi się wbije,
nie zginiesz w topieli ni w ogniu,
lecz wiedz,
że żywot zakończysz przez żmiję.
Nie lękaj się bitwy, nie lękaj się
strzał,
ni ostrych kłów wilka w noc ciemną,
lecz zważaj na gada, co pełza wśród
skał,
z nim walka ci będzie daremną.
Ten fragment pozostał na dłuższy czas sygnaturą naszych spotkań.
Solidarnie bojkotowaliśmy ballady późniejsze, oparte na żywotach świętych.
W przyzwoitej starej balladzie nie ma białych gołąbków, które unoszą niewinną
duszę do nieba. Nie ma szczęśliwych zakończeń. Jest natomiast akceptacja
absurdu.
Cośmy się przy tych balladach naśmiali, to nasze. Szczególnie bawił nas pewien
utwór, znany w północnych częściach naszego świata jako ballada o łani. Należy
– podobnie jak ballada o Olofie i żmii – do schematu zaczynającego się od
motywu wróżby: bohater otrzymuje na wstępie ostrzeżenie, żeby pewnych rzeczy
nie robić. Potem ładuje się dokładnie w takie sytuacje, przed którymi go
ostrzegano. Jakby mu ktoś za to płacił. Zagadkowe, nieprawdaż? Jednak Olof był jeszcze
w miarę do pojęcia, bo przynajmniej przez pewien czas (wprawdzie krótki) starał
się stosować do ostrzeżeń. Za to ten Peder z ballady o łani albo coś miał nie w
porządku z głową, albo jego życie wewnętrzne było tak głębokie, iż zrozumienie
go przekraczało nasze możliwości.
Historia zaczyna się tak: Peder wybiera się na polowanie. Starsza kobieta
znająca się na czarach ostrzega go przed zabiciem łani. Do wszystkich innych
zwierząt możesz sobie strzelać, powiada, ale do łań nie. W łanię mianowicie
zamieniła się, z powodów kompletnie niewyjaśnionych, narzeczona naszego Pedera.
Kładzie mu ta mądra niewiasta to w głowę jak łopatą: trzy parafrazy. On posłuchał,
pokiwał głową, a potem łaps za łuk i kołczan, i już go nie ma. Pojechał do
lasu. Trochę się rozejrzał, patrzy – łania. Strzela i zabija. Zabita łania
zmienia się w dziewczynę. Na razie jeszcze możemy mieć zrozumienie dla bohatera,
prawda? Nie chciał się chłopak żenić, albo i chciał, tyle że z inną. Ale
patrzcie – Peder natychmiast po zabiciu łani-narzeczonej wpada w rozpacz i
przeszywa sobie serce strzałą z własnego łuku. To już tajemnica bez
rozwiązania... Mnie intrygował też aspekt techniczny tego przedsięwzięcia. Jak
tu, jak pragnę kamienia filozoficznego, popełnić samobójstwo strzelając do
siebie z łuku? Ale okazało się, że byłem ignorantem. Ian mi wyjaśnił, że przy
odpowiednich rozmiarach łuku można przytrzymać cięciwę stopą, nachylić klatkę
piersiową pod właściwym kątem nad strzałą, i voilá! Uciążliwe, ale wykonalne. Chciał nawet iść po łuk, żeby mi
to zademonstrować, ale powiedziałem, że wierzę mu na słowo. Co do łuków i kusz
był ekspertem. Wszyscy już sporo wypiliśmy i bałem się, że jeszcze sobie
krzywdę zrobi.
Przy balladach miałem okazję poprawić mój duński, jako że Ian i Richard,
urodzeni na wybrzeżu, mówili płynnie po duńsku. Ja ich za to uczyłem
francuskiego. Wkrótce dla wprawy prowadziliśmy nasze wieczorne konwersacje w
różnych językach. Richard szybko zrobił się po francusku równie gadatliwy jak
po angielsku. Opanował sporo wyrażeń niekoniecznie cenzuralnych. Z dużym
upodobaniem opowiadał mi o swoich gafach i tak zwanych obciachach. A miał tego
sporo na koncie.
– Jak nas jeszcze nie wysyłali na regularne łomoty –
zaczął któregoś wieczoru – ale już pora na to się zaczęła zbliżać, to dość
często zdarzały się różne manewry poza Yorkiem. Całkiem to było wesołe, takie
podchody. Kazali nam raz odszukać oddział nieprzyjacielski dość daleko, w
rejonie Northbridge zresztą, w głuchej puszczy – i postarać się wziąć go do
niewoli. Ci nieprzyjaciele to mieli być chłopaki z Kingsport. Myśmy mieli wtedy
jakieś czternaście lat. Ian był dowódcą. Pojechaliśmy we dwóch na rozpoznanie
terenu. Pojeździliśmy trochę i pod wieczór namierzyliśmy ten obcy oddział.
Zaczynali rozkładać obóz nad rzeką. Patrzyliśmy z ukrycia. Jak już wyraźnie
wyglądało na to, że to żadna zmyłka, tylko że naprawdę będą tam nocować, to
wróciliśmy do naszych chłopaków. Komentowaliśmy po drodze, że trochę nie fair, bo
ci nieprzyjaciele są sporo starsi od nas. Żaden nie miał chyba mniej niż
osiemnaście lat, a niektórzy wyglądali na dwadzieścia i więcej. Ale uznaliśmy,
że to może dobrze, że nam komendant podwyższa stopień trudności. Znaczy, uważa,
że jesteśmy nieźli i sobie poradzimy.
„Nie dość, że oni są starsi, to jakie mają wyposażenie!” – mówię do
Iana. „Widziałeś ten namiot dowódcy?”
Ian powiada, że ten lord Garrick, co zarządza w Kingsport, przepada za drogimi
ubraniami, ozdobnymi czaprakami na konie, rzucającym się w oczy wyposażeniem i
tak dalej. Jak komendant taki, to żołnierze podobni. Ale że im dają takie
drogie rzeczy na zwykłe manewry, to faktycznie przesada. Pewnie chcą nam
zaimponować.
Ian ślicznie zorganizował atak na ten obóz. Wyznaczył po dwóch-trzech
naszych chłopaków na każdego ich strażnika. Zaczęliśmy jakieś dwie godziny po
północy, bo wtedy ludzie na ogół najtwardziej śpią. Ze strażnikami załatwiliśmy
się sprawnie i po cichutku. Paru trzepnęło się w łeb, tak nie za mocno, tyle,
żeby ogłuszyć, innym zatkało się gęby. Związaliśmy wszystkich strażników, a
nikt z reszty nawet się nie obudził. Chłopaki otoczyli śpiące towarzycho, nad
każdym podoficerem stanął jeden z mieczem w pogotowiu. A my z Ianem hop, do
tego pięknego namiotu. Ja pierwszy. Złapałem gościa na posłaniu za kark,
odwróciłem, zadarłem mu koszulę i trzask go w tyłek.
„Przegraliście, dupa zimna, stawiasz piwo!” – zawołałem. Bo to, widzisz,
Edgar, taki manewrowy rytuał. Dowódca strony przegranej dostaje po gołym tyłku
przy akompaniamencie tej formuły i stawia wszystkim piwo w najbliższej
gospodzie. Jeśli jest niebogaty, to się chłopaki zrzucają, ale dyskretnie, bo tradycję
trzeba zachować.
Ian zapalił sobie niedużą pochodnię, żeby się po tym eleganckim namiocie
rozejrzeć. Patrzymy, a ten gość, co dostał w tyłek, to starszy facet, koło
czterdziestki. Przy posłaniu wielkie, ozdobne siodło, a na siodle leży
fioletowa sutanna. O żesz ku... kułka nakrapiana!
Ukłoniliśmy się. Ian mówi, że ogromnie jego ekscelencję przepraszamy.
Jesteśmy z królewskiego garnizonu w Yorku. Zaszła pomyłka przy manewrach.
Naprawdę nie wiemy, jak przepraszać... Przykląkł na jedno kolano, pochyla się,
żeby pocałować biskupa w pierścień. A ten łup go w gębę. Ja też przykląkłem i
mówię, że to ja jestem winien i żeby mnie ukarać. Ale już nas tylko zrugał od
ostatnich. Całkiem nie po biskupiemu.
Narzucił sutannę, wyszedł i zobaczył to manewrowe pobojowisko. Naszym
chłopakom zrzedły miny.
– Ja tłumaczę biskupowi – wtrącił Ian – że cała odpowiedzialność spoczywa
na mnie. Ja tym wszystkim kierowałem. I zastanawiam się, co on z nami zrobi.
Ale tylko nam kazał, za przeproszeniem, „spierdalać do Yorku”. Tak się właśnie
wyraził, znów nie po biskupiemu. Pewnie głupio mu było, że garstka
czternastolatków tak sobie bez trudu z jego strażą poradziła. A jakby nas
postawili przed sądem, to jeszcze wyszłoby na jaw, że dostał od Richarda po
tyłku. Dla księcia Kościoła to by była za duża kompromitacja.
– Przyznaliśmy się do tej sprawy naszemu komendantowi w Yorku – opowiadał
Richard – bo nie byliśmy pewni, jakie z tego jeszcze mogą wyniknąć
konsekwencje. Może przyjdzie oficjalna skarga z diecezji, zastanawialiśmy się.
No i uważaliśmy, że musimy być uczciwi. Tylko o tej dupie biskupa już nic nie
mówiliśmy. Byliśmy pewni, że i bez tego będzie karcer o chlebie i wodzie, albo
i co gorszego. Ale komendant się tylko uśmiał. Powiedział, że w gruncie rzeczy
to jego wina, bo powinien był nam dać dokładniejsze instrukcje co do tych nieprzyjaciół.
I jakoś nam uszło na sucho. Tyle, że w rok później przy bierzmowaniu tak
dostaliśmy od biskupa po gębach, że nam świeczki w oczach stanęły.
– A pamiętasz, Ian, ten turniej na Wielkanoc dwa lata temu? – kontynuował.
– Chociaż może nie chcesz, żebym o tym opowiadał? Bo to już było straszne.
– To był obciach, jakiego świat nie widział – zgodził się Ian. – Gorszy od
tych manewrów, bo wtedy narobiliśmy sobie wstydu tylko przed biskupem i
chłopakami. A na tym turnieju tośmy się skompromitowali na oczach króla i całej
angielskiej arystokracji. Trudno powiedzieć, który bardziej.
– To się w miarę równo rozłożyło – powiedział Richard. – Ale wina była po
mojej stronie. Jak zwykle.
– No to opowiadaj – westchnął Ian. – Ty masz lepsze gadane, zwłaszcza po
francusku.
– Pewnie wiesz, Edgar – zaczął Richard – że od pewnego czasu jest taka
moda, żeby na turniejach występować w barwach damy swojego serca. Ja nigdy tego
nie robiłem, bo po pierwsze uważam, że to śmieszne, a po drugie, żadnej uwielbianej
damy na stałe nie miałem, nie mam i chyba mieć nie będę. Bardzo jestem pod tym
względem niestały. Ale Ian jakieś dwa lata temu zapałał nagłym uczuciem do
pewnej panny, z którą wytańcowywał podczas imprez noworocznych w Sleighstone.
Nazwiska ani imienia nie wymieniam, dyskrecja w takich sprawach – rzecz święta.
Akurat tego roku miał się w Yorku odbyć wielki turniej, taki, jaki się
organizuje raz na cztery lata. Prawie jak olimpiada w starożytnej Grecji. Biorą
w nim udział głównie angielscy rycerze, ale i trochę gości ze Skandynawii,
Francji i Niemiec. Impreza wielka. Zajmuje cały tydzień po Wielkanocy, a
finałowe walki są w sobotę przed niedzielą przewodnią. Najpierw juniorzy, potem
seniorzy. Cała angielska arystokracja się zjeżdża.
No i ta panna, która się Ianowi tak spodobała – rzeczywiście ładna była,
trzeba przyznać – wymogła na nim, żeby, jeżeli się zakwalifikuje do finału,
walczył jako jej rycerz, czyli ze wstążeczką z jej herbem i imieniem przypiętą
do hełmu. Ja od razu sobie pomyślałem, że Ian w niewłaściwym miejscu ulokował
uczucia. Ze względu na to jej zastrzeżenie, że ma walczyć w jej barwach, jeżeli
przejdzie do finału. Tylko jako potencjalny zwycięzca ją interesował. Ale nic
nie mówiłem, bo to i tak nie miałoby sensu. Jeszcze Ian by pomyślał, że mu
zazdroszczę. Kiedy on jest zakochany, to rozsądnymi argumentami nie sposób do
niego trafić, trzeba po prostu cierpliwie czekać, aż mu przejdzie.
Ian wcale się nie obruszył, tylko twierdząco pokiwał głową i dobrodusznie się
roześmiał.
– Do finału się zakwalifikowaliśmy bez problemu, co było raczej do
przewidzenia – opowiadał dalej Richard. – To się okazało w czwartek, więc
mieliśmy jeden dzień na ostateczne przygotowania. Trenujemy, ale ja jakoś
ciągle wygrywam.
– Bo on jest niemożliwy – wtrącił Ian. – Żeby tylko wygrywał. Ale on na
dodatek przeciwnika ośmiesza. Nabiera człowieka, żeby się z całej siły
zamachnął w jedną stronę, a w ostatnim momencie się okręca i atakuje z zupełnie
innej. W wiekszości przypadków traci się równowagę i leci na nos. I nie sposób
przewidzieć, kiedy on to zrobi, bo za każdym razem inaczej zaczyna.
– No i mieliśmy problem – ciągnął Richard. – Obaj myślimy o jednym, ale
każdemu głupio zacząć o tym mówić. Przecież nie zaproponuję, że dla pozoru przegram,
bo jeszcze się obrazi, myślę sobie. W końcu aż o tyle lepszy nie jestem. A jemu
też nie wypada mi sugerować, żebym mu dał wygrać.
– Wreszcie przełamałem wstyd – uzupełnił Ian – i mówię: „Wygrać możesz, przybłędo,
twoje słuszne prawo, ale przynajmniej zrób to w taki sposób, żebym jakiś honor
zachował.”
– Ja na to, że mu chciałem zaproponować, że przegram, ale to by było
nieuczciwe – kontynuował Richard. –
„Zróbmy tak”, powiadam. „Ułóżmy sobie program na jakieś dziesięć minut. Coś jak
układ baletowy, żeby było ładne przedstawienie. A potem walczmy naprawdę i któremu
się uda, to się uda. Ale nie będę robił tych sztuczek z wytrącaniem z
równowagi. Nawet jeżeli wygram, to będzie przedtem elegancka walka.” Ian się
zgodził. Zabrałem się za planowanie naszego występu.
– Ćwiczymy – wtrącił Ian – ale on jest dla mnie za szybki. „Zredukuj trochę
tempo, kurr…ku kościelny pozłacany” – mówię. On próbuje, ale ma to widać na
poziomie odruchu. Za chwilę się zapomina i znowu się kręci jak fryga. Co to
jest ta fryga, nie mam pojęcia, ale rozumiesz, o co chodzi.
– Niestety tak było – potwierdził Richard. – Ale w sobotę rano, tuż przed
walką, wpadłem nagle na genialny pomysł. „Słuchaj, Ian – mówię – wyjątkowo będę walczył w hełmie. Wiesz, że
tego nie cierpię. Jak będę miał żelastwo na głowie, to automatycznie będę
powolniejszy.” Mam bardzo ładny hełm po ojcu, z mediolańskiej stali. Bardzo go
szanuję, bo ojciec miał go na głowie, kiedy zginął, ale używać go nie lubię.
Parę razy się zdarzyło, że ktoś go ode mnie pożyczał na specjalne okazje, bo
jest naprawdę elegancki. Poza królem i królewiczem nikt więcej w całym Yorku
nie ma mediolańskiego hełmu.
„Idź, Ian – zawołałem zatem – ja
zaraz przyjdę, lecę po hełm!” Pognałem do zbrojowni. Jako że hełmu prawie nigdy
nie używałem, leżał gdzieś głęboko na najwyższej półce. Sięgnąłem po niego... a
tu już trąbią z dziedzińca! Pędzę, po drodze wkładam hełm, zapinam sprzączki.
Wpadłem spóźniony na dziedziniec, ukłoniłem się z biegu, wyciągnąłem miecz i
zacząłem tak, jak przećwiczyliśmy. Ian spojrzał na mnie i stanął jak, za
przeproszeniem, baran. Stoi i patrzy gdzieś w górę zamiast na mój miecz. A ja
już nie mogłem powstrzymać ciosu, bo mieliśmy zacząć bardzo efektownym akcentem
i solidnie się zamachnąłem. Ianowi miecz z ręki wylatuje, on sam leci na nos.
Cała widownia się śmieje. Pomagam mu wstać. „Bierz miecz, fajtłapo – mówię – i
skoncentruj się, zaraz to złe wrażenie zatrzemy.” Ale król podnosi rękę.
Przeciwnik rozbrojony, więc dalszej walki nie będzie. Ja wygrałem. Masz ci los,
tyle zachodu na nic.
Widownia już nie ryczy, ale ciągle słychać jakieś zduszone chichoty. I ci
wszyscy, co się śmieją, patrzą jakby bardziej na mnie niż na Iana.
„Richardzie Northbridge” – mówi król uroczyście, ale widzę, że też
powstrzymuje śmiech – „ogłaszam cię zwyciezcą turnieju juniorów. Odbierz
wieniec zwycięzcy z rąk damy twojego serca.”
Dwóch paziów przeciska się z wieńcem przez widownię i widzę, że go podają
żonie komendanta garnizonu. Przystojna kobieta, ale swobodnie mogłaby być moją
matką. Dobrze po czterdziestce. Niedawno się z komendantem pobrali. Była wdową
po bardzo zamożnym ziemianinie i plotkowano, że komendant poleciał na jej
pieniądze. Ale ja nie wierzyłem, bo jak na swój wiek była całkiem atrakcyjna. I
sympatyczna. Zresztą to nieważne, ważne było, że zaszła jakaś straszliwa
pomyłka! Teraz to ja stanąłem jak baran. Ian mnie szturcha. „Idź, głupku – mówi
szeptem. – Nie rób kobiecie afrontu. Już i tak jest fatalnie.”
Czuję, że jestem czerwony jak burak, ale idę. Zdejmuję hełm. Patrzę, a na
nim rzeczywiście herb pani komendantowej i wstążeczka z napisem „Lady Eleonore
Burnett”. Bo krótko po Bożym Narodzeniu komendant ode mnie pożyczył hełm, kiedy
się wybierał na turniej do Castle. To było zaraz po jego ślubie.
Komendantowa zawiesiła mi wieniec na szyi, ja ją pocałowałem w rękę,
prosząc w myślach Boga, żeby się ziemia pode mną rozstąpiła. A lady Burnett cała
w uśmiechach, po głowie mnie gładzi, całuje w oba policzki, gratuluje.
Wymówiłem się od toastów, uciekam do siebie, ale zaszedł mi drogę
komendant. Tak się śmiał, że aż łzy mu z oczu płynęły. „Ja nie rozumiem – mówi
– jak przy takim gapiostwie jak twoje można być takim świetnym szermierzem.
Gapa z ciebie i dupa wołowa na wszechświatową skalę. Ale po prawdzie, to ja cię
tak urządziłem. Zapomniałem zdjąć z twojego hełmu te fatałaszki, zanim go
położyłem na półce. Trudno, stało się. Teraz się tylko, broń Boże, nie wygadaj.
Dama cała szczęśliwa, że takie ma powodzenie u młodych chłopców. Dla
uszczęśliwienia kobiety honorowy mężczyzna wszystko musi znieść.”
„Ale Ianowi powiem – zastrzegłem. – On też sobie wstydu narobił. Jak
zobaczył tę wstążkę, to go zamurowało, i dlatego wyszło, jak wyszło. Ian ma
prawo wiedzieć, jak naprawdę było.”
– A ja o tej sprawie, oczywiście pod sekretem, powiedziałem damie mojego
serca – dodał Ian. – I chwała Bogu, wyleczyłem się ze źle umieszczonego
uczucia. Dziewczyna nie okazała za grosz poczucia humoru. Była tylko zła, że
tak się skompromitowałem.
– Myślałem, że chłopaki w kantynie suchej nitki na mnie nie zostawią –
zakończył Richard – a tu wcale nie. Nigdy przedtem się takim prestiżem nie
cieszyłem.
Opowiadanie tego rodzaju głupich historii było naszą wspólną pasją. Kiedy
brakowało już wydarzeń autentycznych, to razem wymyślaliśmy najróżniejsze
absurdalne scenariusze.
Innym wspólnym mianownikiem były witraże. Oni prawdziwych witraży nigdy nie
widzieli, bo te niby witraże w opactwie w Yorku to można o dupę roztrzasnąć. Przepraszam
za dosadne wyrażenie, ale na to tylko zasługują. Pokazałem pewnego dnia moim
przyjaciołom mój szkicownik z Francji. Ogromnie ich moje rysunki zafascynowały,
zwłaszcza Richarda.
W naszych warunkach życia szkło było trudno zdobyć – butelki po winie
trzeba było wykorzystywać do ponownego transportu, bo wino przywożono do portu
w beczkach – ale ja zawsze zachowywałem odłamki, kiedy coś ze szkła
laboratoryjnego mi się stłukło. Przez tyle lat trochę się nazbierało, w różnych
kolorach. Nie mam dużych zdolności plastycznych, ale w celach poglądowych
skonstruowałem maleńki witraż z prostym motywem roślinnym. Mniszek lekarski. Trochę
zabawy z kolorystyką tła. Chodziło mi o to, żeby zobaczyli efekty świetlne, bo
te ze szkiców nie wynikały. Byli zachwyceni. Richard na dłuższy czas
zaniemówił, co u niego było oznaką najwyższego stopnia zaangażowania
emocjonalnego. Oglądał ten moj maleńki witrażyk pod wszystkimi możliwymi
kątami.
– Gdybym kiedyś mógł zajmować się czymś takim – powiedział w końcu, cicho i
poważnie – to już chyba niczego więcej bym sobie nie życzył.
Powstała w tym kontekście fraza „motyw na witraż”. Mówiło się tak, kiedy
zobaczyło się coś szczególnie malowniczego bądź kojarzącego się z alegorią
biblijną albo żywotami świętych. Trochę oczywiście było z tym żartów, ale nigdy
nieprzyzwoitych. Witraże w sposób naturalny uplasowały się w sferze sakralnej.
Z ballad można było się nabijać bez ograniczeń, ale z witraży nie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz