Drodzy Czytelnicy,
wygląda na to, że Wydawnictwo, które opublikowało mój "Witraż", znikło z powierzchni Ziemi; jeżeli to nieprawda, to proszę, aby Wydawnictwo się odezwało.
Bardzo ucieszyły mnie komentarze Czytelników, którzy zapoznali się na Portalu Literackim z "pendantami" do "Witraża" ("Niezapominajki", "Legenda o Chciwym Albanie"); dostałam wiele maili z pytaniami, co stało się z moimi bohaterami. Polecałam Czytelniom kupienie książki, ale okazało się, że znikła razem z wydawnictwem.
Nie mam środków na wydanie "Witraża" w formie tradycyjnej, więc zaczynam tu publikować w odcinkach jego centralną część. Tym, którzy lubią moich bohaterów i moje "quasi-fantasy", życzę przyjemności.
Pozdrawiam,
"Pani Asia"
wygląda na to, że Wydawnictwo, które opublikowało mój "Witraż", znikło z powierzchni Ziemi; jeżeli to nieprawda, to proszę, aby Wydawnictwo się odezwało.
Bardzo ucieszyły mnie komentarze Czytelników, którzy zapoznali się na Portalu Literackim z "pendantami" do "Witraża" ("Niezapominajki", "Legenda o Chciwym Albanie"); dostałam wiele maili z pytaniami, co stało się z moimi bohaterami. Polecałam Czytelniom kupienie książki, ale okazało się, że znikła razem z wydawnictwem.
Nie mam środków na wydanie "Witraża" w formie tradycyjnej, więc zaczynam tu publikować w odcinkach jego centralną część. Tym, którzy lubią moich bohaterów i moje "quasi-fantasy", życzę przyjemności.
Pozdrawiam,
"Pani Asia"
Witraż z jednorożcem
Pierwsze uśmiechy
Większość ludzi zaczyna opowiadanie o swoim życiu od wspomnień z dzie-
ciństwa. Moje
dzieciństwo było na tyle nieciekawe, że mogę skrócić ten rozdział.
Zwierzęta zazwyczaj opuszczają chrome młode. To takie prawo natury. Moi
rodzice nie byli zwierzętami, w każdym razie nie w sensie biblijnym, ale nie
byli pozbawieni zdrowego instynktu eliminacji stworzeń chromych i cherlawych.
Reprezentowali jednak dwie z pięciu najbardziej elitarnych rodzin w państwie,
byli blisko spokrewnieni z panującą dynastią i odebrali za młodu adekwatne
wykształcenie. W takim kontekście pozbywanie się niepożądanego potomstwa odbywa
się w sposób cywilizowany. W dzisiejszych czasach w porządnych rodzinach nie
zabija się nieudanych dzieci. Wyjściem jest kariera duchowna (niby to kalek nie
przyjmuje się do zakonów i nie udziela się im święceń, ale ja jestem żyjącym
przykładem na to, że owe zasady da się ominąć). Jeśli dziecko jest kompletnym
debilem, to po prostu zostawia się je na przechowanie w kościelnej instytucji.
Mnie nie uznano za kompletnego debila, bo mimo że czołgałem się niesprawnie
przez trzy pierwsze lata życia, a potem z trudem poruszałem się o kulach, to
zdradzałem widać objawy życia duchowego. Byłem jednak, nie oszukujmy się, mocno
nieudany. Kiedy tylko stwierdzono, że mogę załatwiać potrzeby fizjologiczne bez
opieki nianiek, ubrano mnie (forma bezosobowa nie jest bez znaczenia – nie
pamiętam, kto mnie dotykał i ubierał) w miniaturowy habit i umieszczono w
zakonie reguły świętego Augustyna.
Nie miałem kontaktu z rówieśnikami, bo trafiłem tam jako pięciolatek.
Nowicjusze mieli po piętnaście-szesnaście lat. Mnie chroniły pieniądze oraz
reputacja rodziców i krewnych, nikt mi krzywdy nie robił, ale i nikt nie
wiedział, jak ze mną postępować. Powierzano mnie najmłodszym zakonnikom, a ci
chcieli mieć spokój i zajmować się czym innym. Najbardziej interesowały mnie
książki (dawali mi co gorsze manuskrypty do tak zwanej zabawy) i zioła w
ogrodzie. Byłem dość zadowolony z sytuacji i może nigdy nie wychyliłbym nosa
poza klasztor w Yorku, gdyby nie pojawił się pewnego dnia brat Raymond z
Francji.
Brat Raymond najwyraźniej miał jakieś sprawy do załatwienia z przeorem, ale
ni stąd, ni zowąd zjawił się przy mnie, kiedy siedziałem w najciemniejszym
kącie prezbiterium i próbowałem szkicować wzory witraży. Miał gęste ciemne
włosy i sympatyczny uśmiech. Jednak byłem przyzwyczajony, że ludzie przy
pierwszym kontakcie traktują mnie jak idiotę, nawet jeżeli wyglądają miło, więc
nastroszyłem się na wszelki wypadek.
– We francuskich kościołach witraże są o wiele lepszej jakości – powiedział
z zabawnym akcentem.
Przynajmniej nie zaczął od głupich pytań.
– Chciałbym kiedyś zobaczyć Francję – odpowiedziałem nieco sztywno po
francusku. Uczyłem się trochę z tekstów, a trochę przysłuchując się francuskim
nowicjuszom, których paru się na przestrzeni ostatnich lat zdarzyło. – Podoba
mi się francuska poezja.
Nie zdziwił się, że trochę znam francuski. To był kolejny plus dla niego.
– Wiem, że nazywasz się Suffolk. Twoi rodzice nie mieliby problemu ze
sfinansowaniem podróży. Może zgodziliby się, żebyś parę lat spędził we Francji.
Podszlifujesz język, a i inne rzeczy mogą ci wyjść na pożytek. Zobaczymy, co
się da zrobić – powiedział, tym razem po francusku.
Rzadko się uśmiechałem, ale teraz uśmiechnąłem się do niego.
Miałem szansę na pierwszą w życiu przyjaźń, ale los chciał inaczej. Niecały
miesiąc po naszym przybyciu do Montpellier brat Raymond zaraził się tyfusem i
umarł. Do tej pory codziennie się za niego modlę.
Spędziłem w Montpellier sześć lat. Trochę też podróżowałem po Francji i
Włoszech. Pobyt przyniósł mi, tak jak to brat Raymond przewidział, bardzo dużo
korzyści. Przede wszystkim ojciec szpitalnik – niesłychanie zręczny chirurg –
kilkoma przemyślnymi operacjami i najróżniejszymi zabiegami rehabilitacyjnymi
doprowadził moją koślawą nogę niemal do stanu używalności. Trwało to trochę,
ale po upływie półtora roku nie musiałem już poruszać się o kulach. Utykałem,
ale wystarczała mi lekka laska, a na krótszych odcinkach nawet i jej nie
potrzebowałem. Może to właśnie brat Raymond miał na myśli, mówiąc o korzyściach
z wyjazdu. Nie chciał pewnie, abym robił sobie za wielkie nadzieje, i dlatego
nie wspomniał o umiejętnościach ojca Celestyna.
Dobrze się czułem w Montpellier, a wyjazdy do Włoch i Paryża były ogromną
atrakcją. Zachłannie studiowałem sztukę i architekturę. Ale dominowała
fascynacja medycyną. Spędziłem przecież pierwszy rok w lazarecie. Mimo bólu
nogi szwendałem się ciągle o kulach za ojcem Celestynem i jego asystentami,
dopytywałem o wszystko i zapewne byłem uciążliwy jak drzazga w tyłku. Ale jakoś
nie dawali mi tego odczuć i cierpliwie odpowiadali na moje pytania, nie
wyganiali mnie z laboratorium, a z czasem zaczęli mi pozwalać pomagać przy
zabiegach chirurgicznych. Przez ostatnie dwa lata w Montpellier byłem już
pełnoprawnym asystentem.
Poczyniłem też trochę doświadczeń mniej chwalebnych. Nie miałem z tego
powodu zbytnich wyrzutów sumienia, a i spowiednik nie był dla mnie surowy. Może
to taka augustiańska tradycja, że wybryki nowicjuszy traktuje się z
pobłażaniem, myślałem. Święty założyciel naszego zakonu też na niejedno sobie w
młodości pozwalał. Miałem zresztą szczery zamiar traktować obietnicę czystości
poważnie po złożeniu definitywnych ślubów zakonnych i przyjęciu święceń. Nigdy
nie lubiłem hipokryzji. Uważałem jednak, że jako medyk powinienem przedtem
zdobyć praktyczną orientację co do wszystkich funkcji fizjologicznych ludzkiego
organizmu.
Żyło mi się zatem przyjemnie, zwłaszcza, że znajdowałem duże upodobanie w
lokalnych gatunkach wina. Niemało się zdziwiłem, kiedy przeor poinformował mnie, że otrzymał listy z klasztoru w Yorku
oraz od mojego ojca, wzywające mnie do powrotu do Anglii. Rodziciel oczywiście
nie pofatygował się napisać do mnie osobiście. Trzeba było jednak wracać.
Trochę się zastanawiałem, po licho im tam jestem potrzebny, ale sprawa stała
się zrozumiała, kiedy dowiedziałem się, że przeor kilka miesięcy wcześniej
napisał do Yorku oraz do mojego pana ojca o moich jakoby niesłychanych
zdolnościach i postępach – zakładałem, że tych z kategorii chwalebnych.
Zdradził też, że przeor z Yorku polecił mnie na stanowisko wychowawcy młodych
królewiczów – ze względu na moją znajomość języków i ogólną chwalebność. No
tak. Najprawdopodobniej ukochany ojciec uznał, że – skoro nie okazałem się
debilem – przyda mu się, jeżeli na trochę umieści mnie na dworze w Yorku, żeby
zacieśnić nieco rozluźnione więzy z królewskimi krewniakami, no i mieć na
miejscu rodzinne oczy i uszy. Niech się po mnie za dużo nie spodziewa,
pomyślałem. Mogę tam posiedzieć rok czy dwa, ale potem już się postaram, żeby
wrócić do Francji.
Kiedy ponownie znalazłem się w Yorku, miałem prawie osiemnaście lat i
wkrótce przyjąłem święcenia kapłańskie. Właściwie należało odtąd zwracać się do
mnie „ojcze Edgarze”, ale na szczęście mój młody wiek sprawiał, że wszyscy
jakoś spontanicznie wybierali formę „brat”. Miałem nadzieję, że jeszcze długo
nikt się nie połapie w tej nieprawidłowości. Zostać ojcem mając osiemnaście lat
to zdecydowanie za wcześnie.
Moje obowiązki w Yorku nie były uciążliwe. Najstarszy królewicz był
niewiele ode mnie młodszy, średnio zdolny i dość arogancki, jak to
piętnastolatek, ale młodszy, siedmioletni Harald, był przemiłym dzieciakiem,
ciekawym wszystkiego i chętnym do nauki. Poświęcałem mu dużo czasu. Wkręciłem
się też oczywiście do lazaretu. Przydzielono mi na mieszkanie dwie obszerne i
wygodne komnaty. W jednej z nich urządziłem całkiem przyzwoite laboratorium.
Dwór w Yorku był duży, dość ponury architektonicznie, ale pełen życia i
hałasu, i moich rówieśników. Większość z nich to byli prości żołnierze, ale
była też elita – synowie arystokratów i rycerzy. Istniała oczywiście różnica
między elitą prawdziwą – ci byli ode mnie starsi i już pasowani na
pełnoprawnych rycerzy – a elitą młodzieżową, która jeszcze trochę musiała
poczekać na swoje święcenia. W owej młodzieżowej elicie rej wodził niejaki Ian
Sleighstone, potomek rodu bardzo zamożnego i z tradycjami, chociaż nie takimi
jak mój. A tam, gdzie był Ian, z reguły był i Richard Northbridge.
Zostałem, rzecz jasna, przedstawiony elitom – jakby nie było, sam byłem
elitarny – ale odbyło się to oficjalnie i bez konsekwencji. Miałem swoje
zajęcia i trzymałem się z daleka od młodych wojowników. Podejrzewałem
wszystkich tych hałaśliwych i wywijających mieczami osiłków o prymitywność, a
poza tym nie bardzo wiedziałem, jak i o czym miałbym z nimi rozmawiać. Moja
ułomność i mój habit dodatkowo mnie od nich oddzielały.
Kilka dni przed Bożym Narodzeniem zapukał do moich drzwi wspomniany Ian
Sleighstone. Był z nim ten jego nieodłączny kumpel Richard. Zdziwiłem się.
Wyjaśnili, że mają w tym roku świąteczny urlop i jutro jadą do rodziców Iana na
wybrzeże. Będą przejeżdżali przez Newhaven. Przy takiej okazji zawsze się
załatwia kolegom jakieś drobne sprawunki, w porcie można dostać taniej sporo zamorskich
rzeczy, o które nie zawsze łatwo w Yorku. Jeżeli ktoś ma do wysłania list za
granicę, to też szybciej i pewniej jest dać go jakiemuś znajomemu żeglarzowi.
Pomyśleli, że może mam do wysłania jakiś list do Francji. Zima w tym roku jest
łagodna, statki kursują regularnie... Może czegoś innego mi potrzeba? Żaden
kłopot...
Byli naprawdę sympatyczni, wysławiali się swobodnie i z ogładą. W naturalny
sposób wspomnieli o załatwianiu sprawunków „kolegom”. Jeszcze nikt nigdy nie
traktował mnie jak kolegę. Nawet w lazarecie w Montpellier. Zajmowałem tam
pozycję pomiędzy asystentami a doświadczonymi medykami – ci pierwsi trzymali
się ode mnie na dystans, bo uważali, że ci drudzy mnie faworyzują, a dla tych
drugich byłem zbyt młody.
Uznałem, że muszę trochę zrewidować moje uprzedzenia do osiłków z mieczami.
Podziękowałem, powiedziałem, że to bardzo miło z ich strony. Rzeczywiście
powinienem napisać parę słów do Montpellier. A w dodatku zawsze mam za mało
dobrego pergaminu. Więc gdyby mogli... i ewentualnie trochę przyzwoitego
francuskiego wina. Mam wprawdzie zapas, ale skoro jest okazja uzupełnić... À
propos, może mają ochotę na kubek wina?
Mieli. Nie siedzieli długo, bo zamierzali wyjechać przed świtem, ale było naprawdę
wesoło. Podobało mi się, że zupełnie ich nie krępował mój status duchownego.
Podobał mi się też zmienny ton rozmowy, od wygłupów po sprawy zupełnie poważne.
Nie da się ukryć, polubiłem ich, że tak powiem, od pierwszego wejrzenia, bo to
wcześniejsze wejrzenie się nie liczyło. Od tego dnia zaczęła się nasza – dla
mnie pierwsza w życiu – przyjaźń.
Zabawnie się nawzajem uzupełniali, zarówno pod względem usposobienia, jak i
wyglądu. Ian miał aparycję adekwatną do pozycji lidera. Typowy nordyk, taki
młody bóg z Åsgårdu albo bohater skandynawskiej ballady. Dodać szkarłatny płaszcz
i siwego rumaka (w praktyce miał kasztanka), i tylko go wysyłać w sukurs
uciśnionym dziewicom.
Richard był równie wysoki jak Ian i właściwie też dobrze zbudowany, ale
wydawał się drobniejszy i szczuplejszy od przyjaciela. Może wpływał na to jego
sposób bycia i poruszania się. Często, kiedy na nich patrzyłem, nasuwało mi się
porównanie z figurkami szachowymi. Ian – fizycznie i metaforycznie –
przemieszczał się zdecydowanie i po liniach prostych, jak wieża albo hetman.
Richard natomiast pętał się – jak to określał Ian – po tej, przepraszam za
szablon stylistyczny, szachownicy życia jak skrzyżowanie gońca z konikiem, w
zygzakach, podskokach i piruetach. Był wesoły, gadatliwy, wyrastał tu i tam jak
spod ziemi i miał swoisty chochlikowaty wdzięk. Właściwie nigdy nie potrafiłem
opisać jego twarzy. Czasami wydawało się, że ma raczej kwadratową szczękę o
energicznym zarysie, to znowu, że ma szczupłą twarz o wąskim podbródku. Taki
był jakiś niedookreślony. Pewne było tylko to, że miał jasną cerę, czarne
włosy, proste ciemne brwi i oryginalne, wąskie, podłużne oczy. Też
niedookreślone co do koloru – czasem wydawały się zielonkawe, czasem brunatne.
Zawsze jednak były miłe i szczere. Człowieka o takich oczach musiało się lubić;
tak mi się przynajmniej zdawało.
Co do pozycji społecznej i majątkowej, też brakowało mu stabilności. Z
czasem poskładałem sobie jego historię, bo akurat o tym nie lubił dużo mówić.
Pochodził z rodu niewątpliwie starego i zasłużonego, ale niezbyt zasobnego.
Mieli ładny herb: jednorożec pochylający się nad różą. Northbridge to był
kiedyś niewielki drewniany dwór z maleńką wioseczką w lasach na wybrzeżu. Przed
ośmiu laty spaliła to wszystko wataha wikingów, a mieszkańców po części
wyrżnęła, po części wzięła w niewolę. Ojciec Richarda zginął. Matka umarła
kilka lat wcześniej. On sam ocalał, bo ojciec zdążył wysłać go z domu razem z
młodszą siostrą z poleceniem umieszczenia małej w bezpiecznym miejscu, a potem
sprowadzenia pomocy z Yorku. Nic z tego nie wyszło, chociaż dziesięcioletni
Richard bardzo się starał. Pomoc przybyła tylko po to, aby sobie obejrzeć trupy
i kupę popiołów. Bezpieczne miejsce też nie okazało się bezpieczne i po
dziewczynce ślad zaginął. Taka smutna historia, jakich sporo się zdarza w
naszych czasach. Richard został na dworze w Yorku, gdzie zaprawiano go do tego,
by z czasem odpłacał machaniem mieczem za wikt i dach nad głową. Formalnie był
właścicielem Northbridge, ale w praktyce był tam tylko las, którym popioły od
dawna zarosły. Nie miał właściwie grosza przy duszy, więc widoki na
zagospodarowanie posiadłości były raczej odległe. Liczyć z czasem mógł na
ewentualne łupy wojenne i jakieś tantiemy za wierną służbę. Na razie pozostawał
mu los, nie oszukujmy się, żołdaka, nawet nie całkiem płatnego. Czasem dziwiło
mnie, że potrafi być taki wesoły. Ale to był chyba warunek przeżycia. Zresztą
ja też nie miałem radosnego dzieciństwa, a chęci do śmiechu jakoś mi nie
brakuje.
Od czasu do czasu zdarzało się, że jakiś nowo przybyły osiłek aspirujacy do
wyższej pozycji w grupowej hierarchii próbował drażnić Richarda na temat jego
pochodzenia i biedy. Nie bywałem często w kantynie młodzieżowej elity, bo
miałem wrażenie, że tylko Ianowi i Richardowi nie przeszkadza mój habit, i nie
chciałem chłopaków krępować. Ale niekiedy na trochę tam zaglądałem i
przyglądałem się interakcjom.
Richard zajmował w grupie pozycję dość wysoką jako najlepszy przyjaciel
wodza i najlepszy szermierz. Przy szermierce robił takie akrobatyczne sztuczki,
że trudno było zdecydować, co tu jest na poważnie, a co nie. Bardzo lubiłem na
to patrzeć. To był swego rodzaju balet. Ian był lepszy w posługiwaniu się
bronią wymagajacą stabilności i skupienia – jego specjalnością były kusze i
łuki. O ile pozycji Iana nikt nie kwestionował – nazwisko, pieniądze, aparycja,
siła, stabilność i tak dalej – o tyle Richarda próbowano od czasu do czasu
strącić na niższą grzędę, unikając szermierki, bo przy szermierce wygrywał.
Prowokowano go do mordobicia przy alkoholu. On zaś stosował specyficzną
taktykę: wszystko obracał w żart. Nie widziałem, żeby wdał się w bójkę, a w
takich środowiskach bójki to przecież chleb powszedni. Typowa interakcja między
Richardem a prowokatorem wyglądała na przykład tak: osiłek w czymś tam się z
Richardem nie zgadza, i zaczyna w stylu:
– Ty, Northbridge, nie gadaj tyle. Skąd my mamy wiedzieć, czy ty w ogóle
masz prawo tu siedzieć? Nie wiadomo nawet, czy nazywasz się Northbridge. Sygnet
każdy może ukraść. Ja się zastanawiam, co z ciebie naprawdę za jeden.
Chłopaki zacierają ręce, bo myślą, że tu już będzie mordobicie, a Richard
patrzy na osiłka z zainteresowaniem.
– Wiesz, ja się też zastanawiam – mówi łagodnie. – Mam ostatnio duże
problemy z tożsamością. Jak coś wymyślisz, to powiedz, dobra?
Tu włącza się Ian:
– Taki kryzys tożsamości u młodzieńca niewiadomego pochodzenia to rzecz
poważna. Niekiedy wdają się pierwiastki demoniczne. Ja Northbridge’a, czy jak
mu tam naprawdę, też od pewnego czasu obserwuję. On tylko od poniedziałku do
czwartku jest podobny do człowieka, a w piątki od zachodu słońca zaczyna tak
jakoś strasznie zezować. To mu zostaje do niedzieli. W większe święta na
dodatek rusza uszami.
Chłopaki już się pokładają ze śmiechu, a Richard przejmuje inicjatywę:
– Ty też na to zwróciłeś uwagę, Ian? Ja czasami sam się siebie boję. A w
ostatnią sobotę – dramatycznie zawiesza głos – jak się napiłem i wyrżnąłem
głową w drzwi, to mi się całkiem czarno zrobiło przed oczami. Może ja jestem
podrzutkiem z Abisynii?
Tu już prowokator musiał przyłączyć się do ogólnej wesołości, albo
przynajmniej udać, że to robi, bo całkiem straciłby twarz. I tak temat
niewiadomego pochodzenia wkrótce umarł śmiercią naturalną. Był zresztą
absurdalny, bo żaden chłopak z nieszlacheckiego rodu nie posługiwałby się tak
sprawnie mieczem i łaciną jak Richard, kiedy znalazł się w Yorku. Zostało po
tych zaczepkach tyle, że Ian w chwilach szczególnej serdeczności nazywał
przyjaciela przybłędą albo baronem z pogorzeliska.
Okazywali sobie dużo serdeczności, ale nie było między nimi związku
fizycznego. Nie było nawet jakichś przelotnych epizodów erotycznych, które
bywają dość częste wśród skoszarowanych nastolatków. Była to przyjaźń
absolutnie nieerotyczna. Wiem to z całą pewnością.
Do moich obowiązków zawodowych należało spowiadanie i uczenie katechizmu
najmłodszych chłopców: jedenasto– i dwunastolatków. Nad duszami starszych mieli
pieczę dwaj kapelani, ojciec Arnold i ojciec Jakub. Przed Wielkim Postem i na
jego początku zawsze dużo czasu schodzi na spowiadanie. Wieczorem w Środę
Popielcową, kiedy już myślałem, że koniec na dzisiaj, pojawił się przy moim
konfesjonale najpierw Ian, a potem Richard. W pierwszej chwili pomyślałem, że
to jakiś kawał, i trochę się zjeżyłem, bo nie pozwalam na żarty z sakramentów.
Ale to było jak najbardziej na poważnie. Uparli się, żeby spowiadać się przede
mną.
Miałem wątpliwości co do tego, czy możliwa jest prawdziwa przyjaźń
spowiednika z penitentem. Ja miewałem w życiu dobrych spowiedników, jednak
wszyscy byli ode mnie dużo starsi i nasze relacje były poprawne, ale wyłącznie
profesjonalne. Trochę się obawiałem, że o ile mój habit dotąd Ianowi i
Richardowi nie przeszkadzał, to teraz zacznie – w połączeniu z moją wiedzą o
ich skrytych myślach i uczynkach. Bałem się też odpowiedzialności. Sam jeszcze
jestem szczeniak, myślałem. Co będzie, jeżeli ich niechcący sprowadzę na
manowce? Próbowałem im któregoś wieczoru wyperswadować ten pomysł ze
spowiadaniem się u mnie.
– Wiecie – zacząłem – myślę, że jednak lepiej by było, gdybyście dalej
spowiadali się u ojca Arnolda. On ma więcej doświadczenia. Ja mam wrażenie, że
dla mnie to za duża odpowiedzialność, i że temu nie podołam. Obawiam się, że to
się będzie odbywać na zasadzie „wiódł ślepy kulawego”, chociaż to ja jestem
kulawy.
– Edgar – odezwał się Richard trochę nieśmiało – mnie nie wypada dawać ci
rad czy cię krytykować w tych sprawach, bo głupi jestem. Ale pamiętam z czasów,
kiedy byłem dzieciakiem i przygotowywałem się do pierwszej komunii, że kapłan
udzielający sakramentów jest przede wszystkim narzędziem Ducha Świętego. Nie
gniewaj się, ale może ty masz do Ducha Świętego za mało zaufania?
Miał rację, co tu gadać.
– Trafiłeś, Richard – powiedziałem. – Niestety trafiłeś w dziesiątkę. Mam
za mało zaufania. Będę nad tym musiał popracować. Też się wyspowiadam. Potrzeba
mi więcej zaufania i pokory. Będę się o to modlił. A skoro naprawdę chcecie,
żebym był waszym spowiednikiem, to niech tak będzie. Muszę tylko pamiętać, że
Bóg prowadzi rękę pokornego.
– Bóg prowadzi rękę pokornego – powtórzył powoli Richard. – Wiesz, to dobre
motto dla szermierza.
C.d.n.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz