Jeszcze parę odcinków Legendy o Chciwym Albanie Pani Asia opublikuje, ale nie wszystkie, che, che, bo kobita złośliwa jest... (to był diaboliczny śmiech biskupa Rolanda, który skorzystał z chwilowej nieobecności Richarda w tawernie. Przy nim nigdy by złego słowa na Panią Asię nie powiedział).
Zatem zapoznajmy się z kolejnym odcinkiem powieści.
***
Zatem zapoznajmy się z kolejnym odcinkiem powieści.
***
– Richie!
– Mhm?
– Jak myślisz, co to znaczy, kiedy
człowiekowi przyśni się wielka żaba?
– Wielką żabę we śnie widzieć: francuską
księżniczkę poślubisz – odparował Richard bez namysłu.
– Czemu francuską?
– Bo we Francji żaby są dorodniejsze, niż u
nas, więc się zamieniają w dorodne księżniczki. A ja ci dobrze życzę.
– Cha, cha! A tobie coś się śniło?
– Ja miałem niesamowicie fantastyczny sen:
wyobraź sobie, wchodziłem po sznurowej drabince na księżyc. Pojęcia nie mam, co
to może znaczyć.
– Po drabinie na księżyc wchodzić: niechybnie
na głowę upadniesz.
Kolejny wybuch tłumionego śmiechu.
– Na głowę to już ci nic nie pomoże ani nie
zaszkodzi, ale jak z ręką?
– Lepiej. Palce mam dużo mniej spuchnięte.
– Pokaż. No, miecza jeszcze byś porządnie nie
utrzymał, ale jest lepiej niż wczoraj. Richard... jakbyś, nie daj Boże, stracił
rękę, to ja swoją też bym sobie uciął.
To już nie brzmiało jak żart i trochę się
zawstydziłem, że ich podsłuchuję, ale chwila nie była właściwa na ujawnianie,
że nie śpię. Słuchałem więc dalej.
– Nie mów takich rzeczy. Jakby jeden z nas
został kaleką, to przecież tym ważniejsze byłoby, żeby ten drugi zachował
sprawność, nie?
– Gdybyś stracił rękę w bitwie, to co
innego... Ale w ten sposób...
– Nie straciłem, więc przestań gdybać, kuropatwa
nieopierzona! I zmień temat, bo obaj się rozkleimy, znów dostaniemy gorączki i
do świętego Marcina stąd nie wyjdziemy. A pomyśl sobie o pieczonych gąskach
twojej mamy... nadziewanych jabłuszkami...
– Zamknij się, ty przybłędo podstępny! Mnie i
bez twoich insynuacji żołądek do krzyża przysycha!
– Wiem, wiem, Ianku, kaszki mannej się nie
możesz doczekać...
Uznałem, że mogę przestać udawać sen. Otworzyłem
oczy i uniosłem głowę.
– O, obudziłeś się! – Richard wydawał się niezmiernie
ucieszony. – We śnie podobno kości szybciej się zrastają, ale ty już przespałeś
całą dobę. Chcesz pić czy wręcz przeciwnie?
Niestety odczuwałem obie potrzeby. Pomogli mi
i w jednej, i w drugiej sprawie, zupełnie bez oporów. Potem mi się przedstawili.
Imiona już znałem, a oba nazwiska też mi się nieraz obiły o uszy. Miałem do
czynienia z młodzieńcami z tak zwanych szlachetnych rodów.
– Arvid MacCullough – wyrzekłem i z pewną
obawą oczekiwałem reakcji. Ale oni chyba nie wiedzieli, że Arvid MacCullough
senior został swego czasu – słusznie czy niesłusznie – uznany za zdrajcę i
skazany na banicję. Jeżeli wiedzieli, to nie dali tego po sobie poznać.
– Jesteś Szkotem? – spytał Richard z
sympatią. – Ja w połowie też. Moja matka była z domu MacAlister. A przy jakiej
okazji tak cię połamało?
Opowiedziałem pokrótce swoją historię. Od
ponad dziesięciu lat – od śmierci ojca –
mieszkałem z matką u jej krewnych w Bretanii. Szkocji prawie nie pamiętałem...
Wczesną jesienią przyszła wiadomość, że zmarł mój wuj, brat matki. Nie miał
dzieci, my byliśmy jego najbliższymi krewnymi, zatem zapisał mi swój szkocki
majątek. Wybrałem się w drogę, aby te włości przejąć. Statek miał zawinąć po wodę
i prowiant do Newhaven, był już dość blisko brzegu, kiedy nagle rozpętał się
sztorm. Byłem nieostrożny, nie miałem dużego doświadczenia w morskich
podróżach... no i fala zmyła mnie z pokładu, w panującym zamęcie chyba nikt
tego nawet nie zauważył. Pamiętam, że morze długo tłukło mną o przybrzeżne
skały... Właściwie nie wiem, jakim cudem wygramoliłem się na brzeg.
– Przy dużym zagrożeniu tak bywa. Znajduje
człowiek czasem w sobie takie siły, których się nawet nie domyślał – zauważył
Richard.
– Zajęli się mną jacyś rybacy spod Newhaven,
zanieśli mnie do księdza. On uznał złamanie nogi za tak skomplikowane, że sam
się nie odważył jej składać. Obawiał się, że mógłby ze mnie zrobić kalekę na
całe życie. Polecił mnie zawieźć do lazaretu w Yorku, i tym sposobem się tu
znalazłem – zakończyłem.
– Szczęście w nieszczęściu, że tu trafiłeś – zawyrokował
Ian – ale diabelnie niemiłą miałeś przygodę. Mogę to sobie wyobrazić. Brr! Ja
chorowałem na szkarlatynę i takie właśnie rzeczy mi się zwidywały w gorączce.
Wydawało mi się, że miotają mną ogromne, wzburzone morskie fale. Okropne to
było.
– No, Ian nieźle się namęczył – dodał ze
współczuciem Richard. – Był jedną nogą na tamtym świecie.
– A tobie co było? – zwróciłem się do
Richarda. – Też szkarlatyna?
– Nie – Ian ubiegł odpowiedź przyjaciela –
nie, on się rozchorował przeze mnie. Kiedy miałem gorączkę i walczyłem z tymi
falami, to dostałem takiej fiksacji, że ciągle musiałem Richarda trzymać za
rękę. Wydawało mi się, że kiedy ją
puszczę, to utonę. Biedak nawet ze spokojem nie mógł pójść za potrzebą, bo jak
tylko zauważałem, że go przy mnie nie ma, to zaczynałem wrzeszczeć i nie
przestawałem, dopóki go znowu nie złapałem za rękę. A delikatnie tego
bynajmniej nie robiłem. Poorałem mu paznokciami dłoń i przedramię do żywego
mięsa, no i dostał jakiegoś zakażenia. Kiedy mnie się polepszyło, to on leżał w
malignie, a ojciec Jakub zmieniał mu opatrunki z taką miną, że należało się
spodziewać najgorszego. Możesz sobie wyobrazić, Arvid, jak się czułem. Czarna
rozpacz, ani jeść, ani spać. Dostałem jakichś potwornych bóli brzucha...
– I tak to szło przez prawie dwa tygodnie –
włączył się Richard. – Kiedy jednemu robiło się lepiej, to drugiemu gorzej.
Dopiero przedwczoraj jednocześnie się nam obu poprawiło. I dlatego jesteśmy
tacy wygłodzeni, bo przez tyle czasu jak jeden nie mógł jeść, bo walczył z
gorączką, to drugi też prawie nie jadł ze zmartwienia. A ojciec Jakub Iana teraz
trzyma na ścisłej diecie za względu na to, że miał z niewyjaśnionej przyczyny
te bóle żołądka.
Zgodnie z powiedzeniem „o wilku mowa” do sali
wkroczył siwy zakonnik, którego twarz przypominałem sobie jak przez mgłę.
Musiał być tym rygorystycznym ojcem Jakubem.
– Jak tam nowy pacjent? – zainteresował się i
poddał mnie szczegółowym oględzinom. Potem wlał kilka kropel brunatnego płynu
do kubka z wodą i kazał mi wypić tę miksturę.
– Uśmierzy ból – wyjaśnił. – A jak się czuje
młody kwiat angielskiego rycerstwa? Nie gorzej niż wczoraj? Pokaż rękę,
Richard. No, coraz lepiej, coraz lepiej...
Zabrał się za zmianę opatrunku.
– My już jesteśmy zdrowi, bandaże i okłady sam
mu mogę zmieniać – zapewnił gorliwie Ian. – Może by nas ksiądz stąd wypuścił? –
dodał przymilnie.
– Zdrowi, akurat. Wystarczy spojrzeć –
mruknął ojciec Jakub. – Do niedzieli krokiem się stąd nie ruszycie. W niedzielę
zobaczymy. Jeżeli każdy będzie miał za sobą trzy dni bez gorączki, to może.
Okaże się.
– W takim razie... – Ian nagle zerwał się na
równe nogi i runął na kolana przed zakonnikiem – W takim razie... Ksiądz mi już
dawał ostatnie namaszczenie, ale niech mnie ksiądz jeszcze raz pobłogosławi na
ostatnią drogę, błagam księdza! I niech mi ksiądz z łaski swojej powie, czy
może mi odpuścić grzech jeszcze niepopełniony?
– Ian, dziecko – zakonnik był wyraźnie
zaniepokojony – co ci jest? – Dotknął lekko czoła chłopaka. – Temperatura
trochę podwyższona, ale nie na tyle, żeby majaczyć... Wstawaj, mój drogi...
– Nie wstanę! Nie wstanę, dopóki ksiądz mi
nie odpuści zbrodni, którą zapewne popełnię!
– Ja też nie wstanę! – Richard padł na kolana
obok przyjaciela. – Niech i mnie ksiądz udzieli ostatnich sakramentów!
– Oszaleli, jak mi Bóg miły... Chyba wam
naprawdę gorączka umysły zmąciła – wyszeptał mnich.
– Nie, proszę księdza. Myślimy zupełnie jasno
i właśnie dzięki temu zdajemy sobie sprawę z grozy sytuacji – wygłosił
patetycznie Ian. – Chodzi o tę dietę, ojcze Jakubie. Ja umieram z głodu, a ksiądz
wie, jaki Richard jest szlachetny. On sobie jedzenie od ust odejmuje, żeby mnie
ratować, i przez to sam jest zagrożony śmiercią głodową. Zatem jeśli sprawy
dalej będą szły tym torem, spowoduję zgon najlepszego przyjaciela, a potem umrę
z żalu. A jeżeli odrzucę jego ofiarność, to też umrę.
– A ja wtedy padnę trupem przy marach Iana –
uzupełnił Richard z grobową powagą. – Więc widzi ksiądz, że nasze położenie
jest beznadziejne. Jakby się nie obrócić, to jeden umrze z głodu, a drugi z
rozpaczy.
– Przestańcie się wygłupiać, jeden z drugim –
burknął surowo ksiądz. – Wstawać i do łóżek. To powiadasz, Ian, że zjadasz
porcje Richarda? I żołądek cię po jedzeniu nie boli?
– Boli tylko przed jedzeniem. Z głodu –
zapewnił Ian.
– Hm, hm... Niech ci będzie... Każę wam
wszystkim dać na śniadanie jajecznicę.
– Księdza należałoby w trybie przyśpieszonym
wynieść na ołtarze! Sancto subito!– wykrzyknął
radośnie Ian.
*** (...)
Lazaretowa znajomość okazała się nader
korzystna, bowiem szybko zauważyłem, że Ian był nieformalnym przywódcą zamkowej
młodzieży. Uważał za swój obowiązek roztaczać nade mną opiekę, zatem dobrze mi
się działo. Na dodatek szybko zdobyłem popularność dzięki znajomości
francuskich wariantów gry w kości i w karty. Ian i Richard nie uczestniczyli w
zabawach hazardowych. Grali tylko w szachy. Uważałem to za przejaw zarozumialstwa.
Oni pod każdym względem musieli się wyróżniać. Mimo to koledzy zdawali się ich
lubić, ale pewnie po prostu bali się z nimi zadzierać. Uchodziły tej
nierozłącznej dwójce wszystkie dziwactwa na sucho tylko dlatego, że Iana nikt
nie był stanie położyć na łopatki, a z Richardem na miecze potrafił wygrać
tylko Ian, a i to nieczęsto.
Nie można jednak zaprzeczyć, że mieli pewne
talenty towarzyskie, które dostarczały rozrywki w długie zimowe wieczory. O
muzycznych uzdolnieniach Iana już wspomniałem; Richard miał natomiast w zapasie
mnóstwo najrozmaitszych historii – i zabawnych, i strasznych.
Pamiętam szczególnie pewien wieczór w
początkach lutego. Za oknami świetlicy rycerskiej młodzieży szalała zamieć.
Wicher wył i skowyczał jak stado głodnych wilków. Gra w kości szła niemrawo,
gdyż był to jeden z ostatnich dni przed wypłatą żołdu i w sakiewkach większości
towarzystwa widać było dno. Ianowi pękły dwie struny przy lutni, więc na muzykę
nie można było liczyć, a rozmowa też się jakoś nie kleiła.
– Nudno jak licho – stwiedził Rupert
Lancaster. – Jeden Northbridge by na to coś poradził, a jak na złość go nie ma.
Nie wiesz, Ian, gdzie on się podziewa? W wigilię Matki Boskiej Gromnicznej na
dziewuchy chyba nie polazł?!
– Warty sprawdza – rzucił Ian i wstał od
stołu. – Pecha miał, w taką pogodę akurat na niego wypadło. Powinien już
wrócić. Pójdę sprawdzić, czy go z murów nie zwiało.
– Prawie zwiało – rozległo się od progu.
Richard ściągał zaśnieżoną opończę. – Uratowały mnie modlitwy pobożnych przyjaciół.
Usiadł przy palenisku i zaczął rozgrzewać
dłonie nad ogniem. Podsunąłem mu kubek grzanego wina.
– Opowiedz jakąś historię w rewanżu za nasze
modlitwy – odezwał się wspomniany Lancaster. – Taką, która pasowałaby do tej
zawieruchy. Wiesz: mrożącą krew w żyłach. I dłuuugą.
Całe towarzystwo z zapałem poparło tę propozycję.
– Jeszcze się człowiek nie rozgrzał, a już mu
każą krew mrozić. Dobra, za chwilę... muszę poszukać natchnienia.
Powiódł wzrokiem po twarzach obecnych i
zatrzymał spojrzenie na mojej. Poczułem się nieswojo. Przez chwilę zdawało mi
się, że jego wąskie, zielone oczy zaświeciły w półmroku jak wilcze ślepia.
– Już mam – stwierdził. – Opowiem wam historię,
którą słyszałem od mojego pradziadka. Rozegrały się te wydarzenia w rodzinnych
stronach Arvida, na szkockim wybrzeżu, w okolicach zamku Culloden...
Drgnąłem. Tak właśnie nazywał się zamek,
który miał mi przypaść w udziale... a głowę bym dał, że nikomu nie wymieniłem
jego nazwy.
– Nie wstawiaj głodnych kawałków, Richie –
przerwał Geoffrey Forester. – Przecież nie dalej niż tydzień temu zamawiałeś
mszę na dwunastą rocznicę śmierci swojego pradziadka. Jak możesz pamiętać, co
ci opowiadał, kiedy miałeś pięć lat?
– Albo bujasz, albo ta historia wcale nie
będzie straszna – poparł Forestera Johnny Hawsthorne. – Kto by takiemu małemu
dziecku opowiadał o rzeczach mrożących krew w żyłach?
– Właśnie mój pradziadek. Wcale nie zmyślam –
odparł wesoło Richard. Nie obraził się; on się chyba nigdy na nikogo nie
obrażał. – Ja od dziecka mam, nie chwaląc się, dobrą pamięć...
Tym razem przerwał mu gremialny ryk śmiechu. Znałem
jego przyczynę: Richard słynął nie tylko jako najlepszy szermierz, ale i jako
najbardziej roztargniony chłopak w królewskim garnizonie.
– ...mam dobrą pamięć do ballad i opowieści, więc
mi jej na nic innego nie starcza – ciągnął Richard niezrażony. – A ta historia,
którą chcę wam przytoczyć, szczególnie mi się wryła w pamięć, bo moja matka
usłyszała jej zakończenie i, choć była osobą o gołębim sercu, zaczęła robić pradziadkowi
bardzo ostre wymówki. Mocno go zbeształa za to, że małemu, wrażliwemu
chłopczykowi opowiada takie rzeczy przed snem. A potem nastąpiła osobliwa wymiana
zdań, którą zapamiętałem słowo w słowo, ale której bardzo długo nie potrafiłem zrozumieć.
Wszyscy czekali w napięciu na ciąg dalszy.
– Otóż pradziadek cierpliwie wysłuchał
zarzutów, po czym wyrzekł: „Wszak zawsze byłaś cnotliwą żoną, droga Magdaleno, nieprawdaż?
Zatem nie ma powodu do obaw”. Mama z oburzeniem zapytała, co ma jej wierność
małżeńska do tego, że ja pod wpływem strasznych opowieści dziadunia
prawdopobnie zacznę moczyć łóżko. „A bardzo dużo, moja Magdaleno, bardzo dużo”,
odparł pradziadek. „Richie nie nasiusia do łóżka, jeżeli naprawdę jest
potomkiem Northbridge’ów”.
Ogólną wesołość, jaka po tych słowach
zapanowała, oraz dywagacje nad tym, jak to było z małym Richardem i stanem jego
pościeli, przerwał wreszcie Ian.
– Cicho, chłopaki! Chcecie posłuchać tej
opowieści, czy nie?
W kantynie zrobiło się jak makiem zasiał.
– Tylko nie miejcie do mnie żalu, jeżeli
któremuś się w nocy przytrafi niemiła przygoda... – błaznował Richard. Nagle
spoważniał i zaczął mówić niższym niż zwykle głosem:
Na szkockim wybrzeżu, kilka mil na północ od zamku
Culloden, mieszkał w samotnej chacie na pustkowiu pewien wieśniak, zwany Chciwym
Albanem. Skoro Szkoci nadali komuś przydomek „chciwy”, to można sobie usposobienie
takiego człowieka łatwo wyobrazić...
W tej historii nic strasznego jeszcze się nie
zdarzyło, ale mnie ciarki przeszły po plecach. Wzdrygnąłem się kolejny raz.
– Nie obrażaj się, Arvid, wiesz, że ja też
mam szkockich przodków – wtrącił Richard zwyczajnym, pogodnym głosem i zaraz powrócił do złowrogiego tonu opowieści.
Chciwy Alban myślał wyłącznie o pieniądzach i o tym, jaki
niesprawiedliwy jest los, który uczynił go zwykłym wieśniakiem, w dodatku
gospodarującym na marnej szkockiej ziemi. Każdy grosz zarobiony na sprzedaży
wełny i serów oglądał kilkanaście razy i chował do skrzyni. Namówienie go na
najdrobniejszy wydatek graniczyło z cudem. Jego żona i dwoje dzieci – chłopiec
i dziewczynka – chodziły obdarte, bose i wiecznie głodne, bo i im, i sobie
skąpił jadła. Lubił mięso, ale zarżnięcie jagnięcia wydawało mu się wielką rozrzutnością,
bo przecież mogła z niego wyrosnąć owca, dająca wełnę i mleko na sery, a za to
z kolei można było uzyskać nowe grosze. Mimo jego chorobliwego skąpstwa – a
może właśnie wskutek niego – w gospodarstwie jakoś mu się nie darzyło.
Zaniedbywał pola i dobytek, bo nieustannie rozmyślał nad sposobami zdobycia
pieniędzy.
Pewnego jesiennego dnia Alban stwierdził, że los dotknął
go boleśniej niż kiedykolwiek: z pastwiska zginęła bez śladu owca, i to ta,
która dawała najwięcej mleka. Chciwiec był oczywiście sam sobie winien, bo ze
skąpstwa nie trzymał psa owczarka – psa przecież musiałby karmić mięsem – zaś
jego pięcioletni synek, któremu najczęściej powierzał owce, nie był w stanie upilnować
całego stada.
Niegodziwy skąpiec zbił syna tak mocno, że dzieciak na
dłuższy czas stracił mowę. Następnego dnia Alban sam udał się z owcami na
pastwisko, uzbrojony w topór i zdecydowany dać nauczkę rabusiowi, gdyby ten się
pojawił.
Wrócił do chaty późną nocą, bez owiec. Na ramieniu miał
krwawą ranę, wyglądającą jakby pozostawiły ją zęby jakiegoś olbrzymiego
drapieżnika. Kiedy żona z przerażeniem zaczęła wypytywać go, co się stało,
wpadł w szał, zupełnie jakby zamienił się w dzikie zwierzę. Rzucił się na
biedną kobiecinę niczym wilk. Na szczęście dla niej zataczał się jak pijany i
większość ciosów trafiała w powietrze – widać osłabił go upływ krwi. Udało jej
się ogłuszyć go polanem. Chwyciła na ręce synka i na oślep wybiegła z chaty.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz