środa, 28 stycznia 2015

Witraż z jednorożcem

Drodzy Czytelnicy,

wygląda na to, że Wydawnictwo, które opublikowało mój "Witraż", znikło z powierzchni Ziemi; jeżeli to nieprawda, to proszę, aby Wydawnictwo się odezwało.

Bardzo ucieszyły mnie komentarze Czytelników, którzy zapoznali się na Portalu Literackim z "pendantami" do "Witraża" ("Niezapominajki", "Legenda o Chciwym Albanie"); dostałam wiele maili z pytaniami, co stało się z moimi bohaterami. Polecałam Czytelniom kupienie książki, ale okazało się, że znikła razem z wydawnictwem.

Nie mam środków na wydanie "Witraża" w formie tradycyjnej, więc zaczynam tu publikować w odcinkach jego centralną część. Tym, którzy lubią moich bohaterów i moje "quasi-fantasy", życzę przyjemności.

Pozdrawiam,

"Pani Asia"


Witraż z jednorożcem

Pierwsze uśmiechy

Większość ludzi zaczyna opowiadanie o swoim życiu od wspomnień z dzie-
ciństwa. Moje dzieciństwo było na tyle nieciekawe, że mogę skrócić ten rozdział.

Zwierzęta zazwyczaj opuszczają chrome młode. To takie prawo natury. Moi rodzice nie byli zwierzętami, w każdym razie nie w sensie biblijnym, ale nie byli pozbawieni zdrowego instynktu eliminacji stworzeń chromych i cherlawych. Reprezentowali jednak dwie z pięciu najbardziej elitarnych rodzin w państwie, byli blisko spokrewnieni z panującą dynastią i odebrali za młodu adekwatne wykształcenie. W takim kontekście pozbywanie się niepożądanego potomstwa odbywa się w sposób cywilizowany. W dzisiejszych czasach w porządnych rodzinach nie zabija się nieudanych dzieci. Wyjściem jest kariera duchowna (niby to kalek nie przyjmuje się do zakonów i nie udziela się im święceń, ale ja jestem żyjącym przykładem na to, że owe zasady da się ominąć). Jeśli dziecko jest kompletnym debilem, to po prostu zostawia się je na przechowanie w kościelnej instytucji.

Mnie nie uznano za kompletnego debila, bo mimo że czołgałem się niesprawnie przez trzy pierwsze lata życia, a potem z trudem poruszałem się o kulach, to zdradzałem widać objawy życia duchowego. Byłem jednak, nie oszukujmy się, mocno nieudany. Kiedy tylko stwierdzono, że mogę załatwiać potrzeby fizjologiczne bez opieki nianiek, ubrano mnie (forma bezosobowa nie jest bez znaczenia – nie pamiętam, kto mnie dotykał i ubierał) w miniaturowy habit i umieszczono w zakonie reguły świętego Augustyna.

Nie miałem kontaktu z rówieśnikami, bo trafiłem tam jako pięciolatek. Nowicjusze mieli po piętnaście-szesnaście lat. Mnie chroniły pieniądze oraz reputacja rodziców i krewnych, nikt mi krzywdy nie robił, ale i nikt nie wiedział, jak ze mną postępować. Powierzano mnie najmłodszym zakonnikom, a ci chcieli mieć spokój i zajmować się czym innym. Najbardziej interesowały mnie książki (dawali mi co gorsze manuskrypty do tak zwanej zabawy) i zioła w ogrodzie. Byłem dość zadowolony z sytuacji i może nigdy nie wychyliłbym nosa poza klasztor w Yorku, gdyby nie pojawił się pewnego dnia brat Raymond z Francji.

Brat Raymond najwyraźniej miał jakieś sprawy do załatwienia z przeorem, ale ni stąd, ni zowąd zjawił się przy mnie, kiedy siedziałem w najciemniejszym kącie prezbiterium i próbowałem szkicować wzory witraży. Miał gęste ciemne włosy i sympatyczny uśmiech. Jednak byłem przyzwyczajony, że ludzie przy pierwszym kontakcie traktują mnie jak idiotę, nawet jeżeli wyglądają miło, więc nastroszyłem się na wszelki wypadek.
– We francuskich kościołach witraże są o wiele lepszej jakości – powiedział z zabawnym akcentem.

Przynajmniej nie zaczął od głupich pytań.
– Chciałbym kiedyś zobaczyć Francję – odpowiedziałem nieco sztywno po francusku. Uczyłem się trochę z tekstów, a trochę przysłuchując się francuskim nowicjuszom, których paru się na przestrzeni ostatnich lat zdarzyło. – Podoba mi się francuska poezja.

Nie zdziwił się, że trochę znam francuski. To był kolejny plus dla niego.
– Wiem, że nazywasz się Suffolk. Twoi rodzice nie mieliby problemu ze sfinansowaniem podróży. Może zgodziliby się, żebyś parę lat spędził we Francji. Podszlifujesz język, a i inne rzeczy mogą ci wyjść na pożytek. Zobaczymy, co się da zrobić – powiedział, tym razem po francusku.

Rzadko się uśmiechałem, ale teraz uśmiechnąłem się do niego.

Miałem szansę na pierwszą w życiu przyjaźń, ale los chciał inaczej. Niecały miesiąc po naszym przybyciu do Montpellier brat Raymond zaraził się tyfusem i umarł. Do tej pory codziennie się za niego modlę.

Spędziłem w Montpellier sześć lat. Trochę też podróżowałem po Francji i Włoszech. Pobyt przyniósł mi, tak jak to brat Raymond przewidział, bardzo dużo korzyści. Przede wszystkim ojciec szpitalnik – niesłychanie zręczny chirurg – kilkoma przemyślnymi operacjami i najróżniejszymi zabiegami rehabilitacyjnymi doprowadził moją koślawą nogę niemal do stanu używalności. Trwało to trochę, ale po upływie półtora roku nie musiałem już poruszać się o kulach. Utykałem, ale wystarczała mi lekka laska, a na krótszych odcinkach nawet i jej nie potrzebowałem. Może to właśnie brat Raymond miał na myśli, mówiąc o korzyściach z wyjazdu. Nie chciał pewnie, abym robił sobie za wielkie nadzieje, i dlatego nie wspomniał o umiejętnościach ojca Celestyna.

Dobrze się czułem w Montpellier, a wyjazdy do Włoch i Paryża były ogromną atrakcją. Zachłannie studiowałem sztukę i architekturę. Ale dominowała fascynacja medycyną. Spędziłem przecież pierwszy rok w lazarecie. Mimo bólu nogi szwendałem się ciągle o kulach za ojcem Celestynem i jego asystentami, dopytywałem o wszystko i zapewne byłem uciążliwy jak drzazga w tyłku. Ale jakoś nie dawali mi tego odczuć i cierpliwie odpowiadali na moje pytania, nie wyganiali mnie z laboratorium, a z czasem zaczęli mi pozwalać pomagać przy zabiegach chirurgicznych. Przez ostatnie dwa lata w Montpellier byłem już pełnoprawnym asystentem.

Poczyniłem też trochę doświadczeń mniej chwalebnych. Nie miałem z tego powodu zbytnich wyrzutów sumienia, a i spowiednik nie był dla mnie surowy. Może to taka augustiańska tradycja, że wybryki nowicjuszy traktuje się z pobłażaniem, myślałem. Święty założyciel naszego zakonu też na niejedno sobie w młodości pozwalał. Miałem zresztą szczery zamiar traktować obietnicę czystości poważnie po złożeniu definitywnych ślubów zakonnych i przyjęciu święceń. Nigdy nie lubiłem hipokryzji. Uważałem jednak, że jako medyk powinienem przedtem zdobyć praktyczną orientację co do wszystkich funkcji fizjologicznych ludzkiego organizmu.

Żyło mi się zatem przyjemnie, zwłaszcza, że znajdowałem duże upodobanie w lokalnych gatunkach wina. Niemało się zdziwiłem, kiedy przeor poinformował  mnie, że otrzymał listy z klasztoru w Yorku oraz od mojego ojca, wzywające mnie do powrotu do Anglii. Rodziciel oczywiście nie pofatygował się napisać do mnie osobiście. Trzeba było jednak wracać. Trochę się zastanawiałem, po licho im tam jestem potrzebny, ale sprawa stała się zrozumiała, kiedy dowiedziałem się, że przeor kilka miesięcy wcześniej napisał do Yorku oraz do mojego pana ojca o moich jakoby niesłychanych zdolnościach i postępach – zakładałem, że tych z kategorii chwalebnych. Zdradził też, że przeor z Yorku polecił mnie na stanowisko wychowawcy młodych królewiczów – ze względu na moją znajomość języków i ogólną chwalebność. No tak. Najprawdopodobniej ukochany ojciec uznał, że – skoro nie okazałem się debilem – przyda mu się, jeżeli na trochę umieści mnie na dworze w Yorku, żeby zacieśnić nieco rozluźnione więzy z królewskimi krewniakami, no i mieć na miejscu rodzinne oczy i uszy. Niech się po mnie za dużo nie spodziewa, pomyślałem. Mogę tam posiedzieć rok czy dwa, ale potem już się postaram, żeby wrócić do Francji.

Kiedy ponownie znalazłem się w Yorku, miałem prawie osiemnaście lat i wkrótce przyjąłem święcenia kapłańskie. Właściwie należało odtąd zwracać się do mnie „ojcze Edgarze”, ale na szczęście mój młody wiek sprawiał, że wszyscy jakoś spontanicznie wybierali formę „brat”. Miałem nadzieję, że jeszcze długo nikt się nie połapie w tej nieprawidłowości. Zostać ojcem mając osiemnaście lat to zdecydowanie za wcześnie.

Moje obowiązki w Yorku nie były uciążliwe. Najstarszy królewicz był niewiele ode mnie młodszy, średnio zdolny i dość arogancki, jak to piętnastolatek, ale młodszy, siedmioletni Harald, był przemiłym dzieciakiem, ciekawym wszystkiego i chętnym do nauki. Poświęcałem mu dużo czasu. Wkręciłem się też oczywiście do lazaretu. Przydzielono mi na mieszkanie dwie obszerne i wygodne komnaty. W jednej z nich urządziłem całkiem przyzwoite laboratorium.

Dwór w Yorku był duży, dość ponury architektonicznie, ale pełen życia i hałasu, i moich rówieśników. Większość z nich to byli prości żołnierze, ale była też elita – synowie arystokratów i rycerzy. Istniała oczywiście różnica między elitą prawdziwą – ci byli ode mnie starsi i już pasowani na pełnoprawnych rycerzy – a elitą młodzieżową, która jeszcze trochę musiała poczekać na swoje święcenia. W owej młodzieżowej elicie rej wodził niejaki Ian Sleighstone, potomek rodu bardzo zamożnego i z tradycjami, chociaż nie takimi jak mój. A tam, gdzie był Ian, z reguły był i Richard Northbridge.

Zostałem, rzecz jasna, przedstawiony elitom – jakby nie było, sam byłem elitarny – ale odbyło się to oficjalnie i bez konsekwencji. Miałem swoje zajęcia i trzymałem się z daleka od młodych wojowników. Podejrzewałem wszystkich tych hałaśliwych i wywijających mieczami osiłków o prymitywność, a poza tym nie bardzo wiedziałem, jak i o czym miałbym z nimi rozmawiać. Moja ułomność i mój habit dodatkowo mnie od nich oddzielały.

Kilka dni przed Bożym Narodzeniem zapukał do moich drzwi wspomniany Ian Sleighstone. Był z nim ten jego nieodłączny kumpel Richard. Zdziwiłem się. Wyjaśnili, że mają w tym roku świąteczny urlop i jutro jadą do rodziców Iana na wybrzeże. Będą przejeżdżali przez Newhaven. Przy takiej okazji zawsze się załatwia kolegom jakieś drobne sprawunki, w porcie można dostać taniej sporo zamorskich rzeczy, o które nie zawsze łatwo w Yorku. Jeżeli ktoś ma do wysłania list za granicę, to też szybciej i pewniej jest dać go jakiemuś znajomemu żeglarzowi. Pomyśleli, że może mam do wysłania jakiś list do Francji. Zima w tym roku jest łagodna, statki kursują regularnie... Może czegoś innego mi potrzeba? Żaden kłopot...

Byli naprawdę sympatyczni, wysławiali się swobodnie i z ogładą. W naturalny sposób wspomnieli o załatwianiu sprawunków „kolegom”. Jeszcze nikt nigdy nie traktował mnie jak kolegę. Nawet w lazarecie w Montpellier. Zajmowałem tam pozycję pomiędzy asystentami a doświadczonymi medykami – ci pierwsi trzymali się ode mnie na dystans, bo uważali, że ci drudzy mnie faworyzują, a dla tych drugich byłem zbyt młody.

Uznałem, że muszę trochę zrewidować moje uprzedzenia do osiłków z mieczami. Podziękowałem, powiedziałem, że to bardzo miło z ich strony. Rzeczywiście powinienem napisać parę słów do Montpellier. A w dodatku zawsze mam za mało dobrego pergaminu. Więc gdyby mogli... i ewentualnie trochę przyzwoitego francuskiego wina. Mam wprawdzie zapas, ale skoro jest okazja uzupełnić... À propos, może mają ochotę na kubek wina?

Mieli. Nie siedzieli długo, bo zamierzali wyjechać przed świtem, ale było naprawdę wesoło. Podobało mi się, że zupełnie ich nie krępował mój status duchownego. Podobał mi się też zmienny ton rozmowy, od wygłupów po sprawy zupełnie poważne. Nie da się ukryć, polubiłem ich, że tak powiem, od pierwszego wejrzenia, bo to wcześniejsze wejrzenie się nie liczyło. Od tego dnia zaczęła się nasza – dla mnie pierwsza w życiu – przyjaźń.

Zabawnie się nawzajem uzupełniali, zarówno pod względem usposobienia, jak i wyglądu. Ian miał aparycję adekwatną do pozycji lidera. Typowy nordyk, taki młody bóg z Åsgårdu albo bohater skandynawskiej ballady. Dodać szkarłatny płaszcz i siwego rumaka (w praktyce miał kasztanka), i tylko go wysyłać w sukurs uciśnionym dziewicom.

Richard był równie wysoki jak Ian i właściwie też dobrze zbudowany, ale wydawał się drobniejszy i szczuplejszy od przyjaciela. Może wpływał na to jego sposób bycia i poruszania się. Często, kiedy na nich patrzyłem, nasuwało mi się porównanie z figurkami szachowymi. Ian – fizycznie i metaforycznie – przemieszczał się zdecydowanie i po liniach prostych, jak wieża albo hetman. Richard natomiast pętał się – jak to określał Ian – po tej, przepraszam za szablon stylistyczny, szachownicy życia jak skrzyżowanie gońca z konikiem, w zygzakach, podskokach i piruetach. Był wesoły, gadatliwy, wyrastał tu i tam jak spod ziemi i miał swoisty chochlikowaty wdzięk. Właściwie nigdy nie potrafiłem opisać jego twarzy. Czasami wydawało się, że ma raczej kwadratową szczękę o energicznym zarysie, to znowu, że ma szczupłą twarz o wąskim podbródku. Taki był jakiś niedookreślony. Pewne było tylko to, że miał jasną cerę, czarne włosy, proste ciemne brwi i oryginalne, wąskie, podłużne oczy. Też niedookreślone co do koloru – czasem wydawały się zielonkawe, czasem brunatne. Zawsze jednak były miłe i szczere. Człowieka o takich oczach musiało się lubić; tak mi się przynajmniej zdawało.

Co do pozycji społecznej i majątkowej, też brakowało mu stabilności. Z czasem poskładałem sobie jego historię, bo akurat o tym nie lubił dużo mówić. Pochodził z rodu niewątpliwie starego i zasłużonego, ale niezbyt zasobnego. Mieli ładny herb: jednorożec pochylający się nad różą. Northbridge to był kiedyś niewielki drewniany dwór z maleńką wioseczką w lasach na wybrzeżu. Przed ośmiu laty spaliła to wszystko wataha wikingów, a mieszkańców po części wyrżnęła, po części wzięła w niewolę. Ojciec Richarda zginął. Matka umarła kilka lat wcześniej. On sam ocalał, bo ojciec zdążył wysłać go z domu razem z młodszą siostrą z poleceniem umieszczenia małej w bezpiecznym miejscu, a potem sprowadzenia pomocy z Yorku. Nic z tego nie wyszło, chociaż dziesięcioletni Richard bardzo się starał. Pomoc przybyła tylko po to, aby sobie obejrzeć trupy i kupę popiołów. Bezpieczne miejsce też nie okazało się bezpieczne i po dziewczynce ślad zaginął. Taka smutna historia, jakich sporo się zdarza w naszych czasach. Richard został na dworze w Yorku, gdzie zaprawiano go do tego, by z czasem odpłacał machaniem mieczem za wikt i dach nad głową. Formalnie był właścicielem Northbridge, ale w praktyce był tam tylko las, którym popioły od dawna zarosły. Nie miał właściwie grosza przy duszy, więc widoki na zagospodarowanie posiadłości były raczej odległe. Liczyć z czasem mógł na ewentualne łupy wojenne i jakieś tantiemy za wierną służbę. Na razie pozostawał mu los, nie oszukujmy się, żołdaka, nawet nie całkiem płatnego. Czasem dziwiło mnie, że potrafi być taki wesoły. Ale to był chyba warunek przeżycia. Zresztą ja też nie miałem radosnego dzieciństwa, a chęci do śmiechu jakoś mi nie brakuje.

Od czasu do czasu zdarzało się, że jakiś nowo przybyły osiłek aspirujacy do wyższej pozycji w grupowej hierarchii próbował drażnić Richarda na temat jego pochodzenia i biedy. Nie bywałem często w kantynie młodzieżowej elity, bo miałem wrażenie, że tylko Ianowi i Richardowi nie przeszkadza mój habit, i nie chciałem chłopaków krępować. Ale niekiedy na trochę tam zaglądałem i przyglądałem się interakcjom.

Richard zajmował w grupie pozycję dość wysoką jako najlepszy przyjaciel wodza i najlepszy szermierz. Przy szermierce robił takie akrobatyczne sztuczki, że trudno było zdecydować, co tu jest na poważnie, a co nie. Bardzo lubiłem na to patrzeć. To był swego rodzaju balet. Ian był lepszy w posługiwaniu się bronią wymagajacą stabilności i skupienia – jego specjalnością były kusze i łuki. O ile pozycji Iana nikt nie kwestionował – nazwisko, pieniądze, aparycja, siła, stabilność i tak dalej – o tyle Richarda próbowano od czasu do czasu strącić na niższą grzędę, unikając szermierki, bo przy szermierce wygrywał. Prowokowano go do mordobicia przy alkoholu. On zaś stosował specyficzną taktykę: wszystko obracał w żart. Nie widziałem, żeby wdał się w bójkę, a w takich środowiskach bójki to przecież chleb powszedni. Typowa interakcja między Richardem a prowokatorem wyglądała na przykład tak: osiłek w czymś tam się z Richardem nie zgadza, i zaczyna w stylu:
– Ty, Northbridge, nie gadaj tyle. Skąd my mamy wiedzieć, czy ty w ogóle masz prawo tu siedzieć? Nie wiadomo nawet, czy nazywasz się Northbridge. Sygnet każdy może ukraść. Ja się zastanawiam, co z ciebie naprawdę za jeden.

Chłopaki zacierają ręce, bo myślą, że tu już będzie mordobicie, a Richard patrzy na osiłka z zainteresowaniem.
– Wiesz, ja się też zastanawiam – mówi łagodnie. – Mam ostatnio duże problemy z tożsamością. Jak coś wymyślisz, to powiedz, dobra?

Tu włącza się Ian:
– Taki kryzys tożsamości u młodzieńca niewiadomego pochodzenia to rzecz poważna. Niekiedy wdają się pierwiastki demoniczne. Ja Northbridge’a, czy jak mu tam naprawdę, też od pewnego czasu obserwuję. On tylko od poniedziałku do czwartku jest podobny do człowieka, a w piątki od zachodu słońca zaczyna tak jakoś strasznie zezować. To mu zostaje do niedzieli. W większe święta na dodatek rusza uszami.

Chłopaki już się pokładają ze śmiechu, a Richard przejmuje inicjatywę:
– Ty też na to zwróciłeś uwagę, Ian? Ja czasami sam się siebie boję. A w ostatnią sobotę – dramatycznie zawiesza głos – jak się napiłem i wyrżnąłem głową w drzwi, to mi się całkiem czarno zrobiło przed oczami. Może ja jestem podrzutkiem z Abisynii?

Tu już prowokator musiał przyłączyć się do ogólnej wesołości, albo przynajmniej udać, że to robi, bo całkiem straciłby twarz. I tak temat niewiadomego pochodzenia wkrótce umarł śmiercią naturalną. Był zresztą absurdalny, bo żaden chłopak z nieszlacheckiego rodu nie posługiwałby się tak sprawnie mieczem i łaciną jak Richard, kiedy znalazł się w Yorku. Zostało po tych zaczepkach tyle, że Ian w chwilach szczególnej serdeczności nazywał przyjaciela przybłędą albo baronem z pogorzeliska.

Okazywali sobie dużo serdeczności, ale nie było między nimi związku fizycznego. Nie było nawet jakichś przelotnych epizodów erotycznych, które bywają dość częste wśród skoszarowanych nastolatków. Była to przyjaźń absolutnie nieerotyczna. Wiem to z całą pewnością.

Do moich obowiązków zawodowych należało spowiadanie i uczenie katechizmu najmłodszych chłopców: jedenasto– i dwunastolatków. Nad duszami starszych mieli pieczę dwaj kapelani, ojciec Arnold i ojciec Jakub. Przed Wielkim Postem i na jego początku zawsze dużo czasu schodzi na spowiadanie. Wieczorem w Środę Popielcową, kiedy już myślałem, że koniec na dzisiaj, pojawił się przy moim konfesjonale najpierw Ian, a potem Richard. W pierwszej chwili pomyślałem, że to jakiś kawał, i trochę się zjeżyłem, bo nie pozwalam na żarty z sakramentów. Ale to było jak najbardziej na poważnie. Uparli się, żeby spowiadać się przede mną.

Miałem wątpliwości co do tego, czy możliwa jest prawdziwa przyjaźń spowiednika z penitentem. Ja miewałem w życiu dobrych spowiedników, jednak wszyscy byli ode mnie dużo starsi i nasze relacje były poprawne, ale wyłącznie profesjonalne. Trochę się obawiałem, że o ile mój habit dotąd Ianowi i Richardowi nie przeszkadzał, to teraz zacznie – w połączeniu z moją wiedzą o ich skrytych myślach i uczynkach. Bałem się też odpowiedzialności. Sam jeszcze jestem szczeniak, myślałem. Co będzie, jeżeli ich niechcący sprowadzę na manowce? Próbowałem im któregoś wieczoru wyperswadować ten pomysł ze spowiadaniem się u mnie.

– Wiecie – zacząłem – myślę, że jednak lepiej by było, gdybyście dalej spowiadali się u ojca Arnolda. On ma więcej doświadczenia. Ja mam wrażenie, że dla mnie to za duża odpowiedzialność, i że temu nie podołam. Obawiam się, że to się będzie odbywać na zasadzie „wiódł ślepy kulawego”, chociaż to ja jestem kulawy.
– Edgar – odezwał się Richard trochę nieśmiało – mnie nie wypada dawać ci rad czy cię krytykować w tych sprawach, bo głupi jestem. Ale pamiętam z czasów, kiedy byłem dzieciakiem i przygotowywałem się do pierwszej komunii, że kapłan udzielający sakramentów jest przede wszystkim narzędziem Ducha Świętego. Nie gniewaj się, ale może ty masz do Ducha Świętego za mało zaufania?

Miał rację, co tu gadać.
– Trafiłeś, Richard – powiedziałem. – Niestety trafiłeś w dziesiątkę. Mam za mało zaufania. Będę nad tym musiał popracować. Też się wyspowiadam. Potrzeba mi więcej zaufania i pokory. Będę się o to modlił. A skoro naprawdę chcecie, żebym był waszym spowiednikiem, to niech tak będzie. Muszę tylko pamiętać, że Bóg prowadzi rękę pokornego.

– Bóg prowadzi rękę pokornego – powtórzył powoli Richard. – Wiesz, to dobre motto dla szermierza.

C.d.n.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz