piątek, 30 stycznia 2015

Wirtaż z jednorożcem, rozdział 2: Pierwsze ballady

Pierwsze ballady

Dziwne, ale nasza przyjaźń wcale nie ucierpiała w związku z moją rolą spowiednika. Imponował mi takt, z którym rozgraniczali rozmowy przy konfesjonale – niekiedy naprawdę długie i tak głębokie, na ile nas było stać – od rozmów podczas naszych spotkań przy winie, jednocześnie nie udając, że te pierwsze nie miały miejsca. Nabrałem do nich dzięki temu jeszcze więcej szacunku.

I coraz bardziej ich obu lubiłem. Mieliśmy wbrew pozorom dużo wspólnych upodobań. Już przy pierwszych wieczornych popijaniach okazało się, że wszyscy trzej jesteśmy koneserami ballad, szczególnie tych starych. Ian dobrze śpiewał, nieźle grał na lutni i trochę komponował. Richard nie miał żadnych zdolności muzycznych, nie umiał zaśpiewać najprostszej melodii, ale znał na pamięć mnóstwo tekstów.

Ballada to zabawna forma wyrazu. Bardzo naiwna i pod wieloma względami jarmarczna. Opiera się na kilku – mniej więcej pięciu – schematach akcji, ze sporą liczbą lokalnych modyfikacji. Bohaterowie też są schematyczni. W skandynawskich balladach, które zgodnie preferowaliśmy, nazywają się Herr Olof albo Herr Peder. Szczątkowo występują Holger albo Ivar. Wszyscy bez wyjątku są piękni i zachowują się idiotycznie. Anonimowy autor ballady wykazuje bezgraniczną tolerancję dla debilizmu bohaterów, i to nas niesamowicie bawiło. Ale czuliśmy też szacunek dla tego, co ukrywało się pod śmiesznościami. W pewnych balladach odczuwa się intuicyjną pokorę wobec tragizmu życia, wobec sił, których nie rozumiemy i nigdy nie będziemy w stanie zrozumieć. Dla mnie taka pokora to istota religii. Nieważne, pogańskiej czy chrześcijańskiej. Takie ballady były wzruszające, i właśnie te przekładaliśmy na angielski. Podobał nam się na przykład taki fragment starej duńskiej ballady o rycerzu Olofie, mimo niewątpliwego patosu:

Nie zmoże cię topór, ni kusza, ni miecz,
ni oszczep ci w piersi się wbije,
nie zginiesz w topieli ni w ogniu, lecz wiedz,
że żywot zakończysz przez żmiję.

Nie lękaj się bitwy, nie lękaj się strzał,
ni ostrych kłów wilka w noc ciemną,
lecz zważaj na gada, co pełza wśród skał,
z nim walka ci będzie daremną.

Ten fragment pozostał na dłuższy czas sygnaturą naszych spotkań.

Solidarnie bojkotowaliśmy ballady późniejsze, oparte na żywotach świętych. W przyzwoitej starej balladzie nie ma białych gołąbków, które unoszą niewinną duszę do nieba. Nie ma szczęśliwych zakończeń. Jest natomiast akceptacja absurdu.

Cośmy się przy tych balladach naśmiali, to nasze. Szczególnie bawił nas pewien utwór, znany w północnych częściach naszego świata jako ballada o łani. Należy – podobnie jak ballada o Olofie i żmii – do schematu zaczynającego się od motywu wróżby: bohater otrzymuje na wstępie ostrzeżenie, żeby pewnych rzeczy nie robić. Potem ładuje się dokładnie w takie sytuacje, przed którymi go ostrzegano. Jakby mu ktoś za to płacił. Zagadkowe, nieprawdaż? Jednak Olof był jeszcze w miarę do pojęcia, bo przynajmniej przez pewien czas (wprawdzie krótki) starał się stosować do ostrzeżeń. Za to ten Peder z ballady o łani albo coś miał nie w porządku z głową, albo jego życie wewnętrzne było tak głębokie, iż zrozumienie go przekraczało nasze możliwości.

Historia zaczyna się tak: Peder wybiera się na polowanie. Starsza kobieta znająca się na czarach ostrzega go przed zabiciem łani. Do wszystkich innych zwierząt możesz sobie strzelać, powiada, ale do łań nie. W łanię mianowicie zamieniła się, z powodów kompletnie niewyjaśnionych, narzeczona naszego Pedera. Kładzie mu ta mądra niewiasta to w głowę jak łopatą: trzy parafrazy. On posłuchał, pokiwał głową, a potem łaps za łuk i kołczan, i już go nie ma. Pojechał do lasu. Trochę się rozejrzał, patrzy – łania. Strzela i zabija. Zabita łania zmienia się w dziewczynę. Na razie jeszcze możemy mieć zrozumienie dla bohatera, prawda? Nie chciał się chłopak żenić, albo i chciał, tyle że z inną. Ale patrzcie – Peder natychmiast po zabiciu łani-narzeczonej wpada w rozpacz i przeszywa sobie serce strzałą z własnego łuku. To już tajemnica bez rozwiązania... Mnie intrygował też aspekt techniczny tego przedsięwzięcia. Jak tu, jak pragnę kamienia filozoficznego, popełnić samobójstwo strzelając do siebie z łuku? Ale okazało się, że byłem ignorantem. Ian mi wyjaśnił, że przy odpowiednich rozmiarach łuku można przytrzymać cięciwę stopą, nachylić klatkę piersiową pod właściwym kątem nad strzałą, i voilá! Uciążliwe, ale wykonalne. Chciał nawet iść po łuk, żeby mi to zademonstrować, ale powiedziałem, że wierzę mu na słowo. Co do łuków i kusz był ekspertem. Wszyscy już sporo wypiliśmy i bałem się, że jeszcze sobie krzywdę zrobi.

Przy balladach miałem okazję poprawić mój duński, jako że Ian i Richard, urodzeni na wybrzeżu, mówili płynnie po duńsku. Ja ich za to uczyłem francuskiego. Wkrótce dla wprawy prowadziliśmy nasze wieczorne konwersacje w różnych językach. Richard szybko zrobił się po francusku równie gadatliwy jak po angielsku. Opanował sporo wyrażeń niekoniecznie cenzuralnych. Z dużym upodobaniem opowiadał mi o swoich gafach i tak zwanych obciachach. A miał tego sporo na koncie.

Jak nas jeszcze nie wysyłali na regularne łomoty – zaczął któregoś wieczoru – ale już pora na to się zaczęła zbliżać, to dość często zdarzały się różne manewry poza Yorkiem. Całkiem to było wesołe, takie podchody. Kazali nam raz odszukać oddział nieprzyjacielski dość daleko, w rejonie Northbridge zresztą, w głuchej puszczy – i postarać się wziąć go do niewoli. Ci nieprzyjaciele to mieli być chłopaki z Kingsport. Myśmy mieli wtedy jakieś czternaście lat. Ian był dowódcą. Pojechaliśmy we dwóch na rozpoznanie terenu. Pojeździliśmy trochę i pod wieczór namierzyliśmy ten obcy oddział. Zaczynali rozkładać obóz nad rzeką. Patrzyliśmy z ukrycia. Jak już wyraźnie wyglądało na to, że to żadna zmyłka, tylko że naprawdę będą tam nocować, to wróciliśmy do naszych chłopaków. Komentowaliśmy po drodze, że trochę nie fair, bo ci nieprzyjaciele są sporo starsi od nas. Żaden nie miał chyba mniej niż osiemnaście lat, a niektórzy wyglądali na dwadzieścia i więcej. Ale uznaliśmy, że to może dobrze, że nam komendant podwyższa stopień trudności. Znaczy, uważa, że jesteśmy nieźli i sobie poradzimy.
„Nie dość, że oni są starsi, to jakie mają wyposażenie!” – mówię do Iana.   „Widziałeś ten namiot dowódcy?”
Ian powiada, że ten lord Garrick, co zarządza w Kingsport, przepada za drogimi ubraniami, ozdobnymi czaprakami na konie, rzucającym się w oczy wyposażeniem i tak dalej. Jak komendant taki, to żołnierze podobni. Ale że im dają takie drogie rzeczy na zwykłe manewry, to faktycznie przesada. Pewnie chcą nam zaimponować.
Ian ślicznie zorganizował atak na ten obóz. Wyznaczył po dwóch-trzech naszych chłopaków na każdego ich strażnika. Zaczęliśmy jakieś dwie godziny po północy, bo wtedy ludzie na ogół najtwardziej śpią. Ze strażnikami załatwiliśmy się sprawnie i po cichutku. Paru trzepnęło się w łeb, tak nie za mocno, tyle, żeby ogłuszyć, innym zatkało się gęby. Związaliśmy wszystkich strażników, a nikt z reszty nawet się nie obudził. Chłopaki otoczyli śpiące towarzycho, nad każdym podoficerem stanął jeden z mieczem w pogotowiu. A my z Ianem hop, do tego pięknego namiotu. Ja pierwszy. Złapałem gościa na posłaniu za kark, odwróciłem, zadarłem mu koszulę i trzask go w tyłek.
„Przegraliście, dupa zimna, stawiasz piwo!” – zawołałem. Bo to, widzisz, Edgar, taki manewrowy rytuał. Dowódca strony przegranej dostaje po gołym tyłku przy akompaniamencie tej formuły i stawia wszystkim piwo w najbliższej gospodzie. Jeśli jest niebogaty, to się chłopaki zrzucają, ale dyskretnie, bo tradycję trzeba zachować.
Ian zapalił sobie niedużą pochodnię, żeby się po tym eleganckim namiocie rozejrzeć. Patrzymy, a ten gość, co dostał w tyłek, to starszy facet, koło czterdziestki. Przy posłaniu wielkie, ozdobne siodło, a na siodle leży fioletowa sutanna. O żesz ku... kułka nakrapiana!
Ukłoniliśmy się. Ian mówi, że ogromnie jego ekscelencję przepraszamy. Jesteśmy z królewskiego garnizonu w Yorku. Zaszła pomyłka przy manewrach. Naprawdę nie wiemy, jak przepraszać... Przykląkł na jedno kolano, pochyla się, żeby pocałować biskupa w pierścień. A ten łup go w gębę. Ja też przykląkłem i mówię, że to ja jestem winien i żeby mnie ukarać. Ale już nas tylko zrugał od ostatnich. Całkiem nie po biskupiemu.
Narzucił sutannę, wyszedł i zobaczył to manewrowe pobojowisko. Naszym chłopakom zrzedły miny.
– Ja tłumaczę biskupowi – wtrącił Ian – że cała odpowiedzialność spoczywa na mnie. Ja tym wszystkim kierowałem. I zastanawiam się, co on z nami zrobi. Ale tylko nam kazał, za przeproszeniem, „spierdalać do Yorku”. Tak się właśnie wyraził, znów nie po biskupiemu. Pewnie głupio mu było, że garstka czternastolatków tak sobie bez trudu z jego strażą poradziła. A jakby nas postawili przed sądem, to jeszcze wyszłoby na jaw, że dostał od Richarda po tyłku. Dla księcia Kościoła to by była za duża kompromitacja.
– Przyznaliśmy się do tej sprawy naszemu komendantowi w Yorku – opowiadał Richard – bo nie byliśmy pewni, jakie z tego jeszcze mogą wyniknąć konsekwencje. Może przyjdzie oficjalna skarga z diecezji, zastanawialiśmy się. No i uważaliśmy, że musimy być uczciwi. Tylko o tej dupie biskupa już nic nie mówiliśmy. Byliśmy pewni, że i bez tego będzie karcer o chlebie i wodzie, albo i co gorszego. Ale komendant się tylko uśmiał. Powiedział, że w gruncie rzeczy to jego wina, bo powinien był nam dać dokładniejsze instrukcje co do tych nieprzyjaciół. I jakoś nam uszło na sucho. Tyle, że w rok później przy bierzmowaniu tak dostaliśmy od biskupa po gębach, że nam świeczki w oczach stanęły.
– A pamiętasz, Ian, ten turniej na Wielkanoc dwa lata temu? – kontynuował. – Chociaż może nie chcesz, żebym o tym opowiadał? Bo to już było straszne.
– To był obciach, jakiego świat nie widział – zgodził się Ian. – Gorszy od tych manewrów, bo wtedy narobiliśmy sobie wstydu tylko przed biskupem i chłopakami. A na tym turnieju tośmy się skompromitowali na oczach króla i całej angielskiej arystokracji. Trudno powiedzieć, który bardziej.
– To się w miarę równo rozłożyło – powiedział Richard. – Ale wina była po mojej stronie. Jak zwykle.
– No to opowiadaj – westchnął Ian. – Ty masz lepsze gadane, zwłaszcza po francusku.
– Pewnie wiesz, Edgar – zaczął Richard – że od pewnego czasu jest taka moda, żeby na turniejach występować w barwach damy swojego serca. Ja nigdy tego nie robiłem, bo po pierwsze uważam, że to śmieszne, a po drugie, żadnej uwielbianej damy na stałe nie miałem, nie mam i chyba mieć nie będę. Bardzo jestem pod tym względem niestały. Ale Ian jakieś dwa lata temu zapałał nagłym uczuciem do pewnej panny, z którą wytańcowywał podczas imprez noworocznych w Sleighstone. Nazwiska ani imienia nie wymieniam, dyskrecja w takich sprawach – rzecz święta.
Akurat tego roku miał się w Yorku odbyć wielki turniej, taki, jaki się organizuje raz na cztery lata. Prawie jak olimpiada w starożytnej Grecji. Biorą w nim udział głównie angielscy rycerze, ale i trochę gości ze Skandynawii, Francji i Niemiec. Impreza wielka. Zajmuje cały tydzień po Wielkanocy, a finałowe walki są w sobotę przed niedzielą przewodnią. Najpierw juniorzy, potem seniorzy. Cała angielska arystokracja się zjeżdża.
No i ta panna, która się Ianowi tak spodobała – rzeczywiście ładna była, trzeba przyznać – wymogła na nim, żeby, jeżeli się zakwalifikuje do finału, walczył jako jej rycerz, czyli ze wstążeczką z jej herbem i imieniem przypiętą do hełmu. Ja od razu sobie pomyślałem, że Ian w niewłaściwym miejscu ulokował uczucia. Ze względu na to jej zastrzeżenie, że ma walczyć w jej barwach, jeżeli przejdzie do finału. Tylko jako potencjalny zwycięzca ją interesował. Ale nic nie mówiłem, bo to i tak nie miałoby sensu. Jeszcze Ian by pomyślał, że mu zazdroszczę. Kiedy on jest zakochany, to rozsądnymi argumentami nie sposób do niego trafić, trzeba po prostu cierpliwie czekać, aż mu przejdzie.

Ian wcale się nie obruszył, tylko twierdząco pokiwał głową i dobrodusznie się roześmiał.

– Do finału się zakwalifikowaliśmy bez problemu, co było raczej do przewidzenia – opowiadał dalej Richard. – To się okazało w czwartek, więc mieliśmy jeden dzień na ostateczne przygotowania. Trenujemy, ale ja jakoś ciągle wygrywam.
– Bo on jest niemożliwy – wtrącił Ian. – Żeby tylko wygrywał. Ale on na dodatek przeciwnika ośmiesza. Nabiera człowieka, żeby się z całej siły zamachnął w jedną stronę, a w ostatnim momencie się okręca i atakuje z zupełnie innej. W wiekszości przypadków traci się równowagę i leci na nos. I nie sposób przewidzieć, kiedy on to zrobi, bo za każdym razem inaczej zaczyna.
– No i mieliśmy problem – ciągnął Richard. – Obaj myślimy o jednym, ale każdemu głupio zacząć o tym mówić. Przecież nie zaproponuję, że dla pozoru przegram, bo jeszcze się obrazi, myślę sobie. W końcu aż o tyle lepszy nie jestem. A jemu też nie wypada mi sugerować, żebym mu dał wygrać.
– Wreszcie przełamałem wstyd – uzupełnił Ian – i mówię: „Wygrać możesz, przybłędo, twoje słuszne prawo, ale przynajmniej zrób to w taki sposób, żebym jakiś honor zachował.”
– Ja na to, że mu chciałem zaproponować, że przegram, ale to by było nieuczciwe – kontynuował  Richard. – „Zróbmy tak”, powiadam. „Ułóżmy sobie program na jakieś dziesięć minut. Coś jak układ baletowy, żeby było ładne przedstawienie. A potem walczmy naprawdę i któremu się uda, to się uda. Ale nie będę robił tych sztuczek z wytrącaniem z równowagi. Nawet jeżeli wygram, to będzie przedtem elegancka walka.” Ian się zgodził. Zabrałem się za planowanie naszego występu.
– Ćwiczymy – wtrącił Ian – ale on jest dla mnie za szybki. „Zredukuj trochę tempo, kurr…ku kościelny pozłacany” – mówię. On próbuje, ale ma to widać na poziomie odruchu. Za chwilę się zapomina i znowu się kręci jak fryga. Co to jest ta fryga, nie mam pojęcia, ale rozumiesz, o co chodzi.
– Niestety tak było – potwierdził Richard. – Ale w sobotę rano, tuż przed walką, wpadłem nagle na genialny pomysł. „Słuchaj, Ian – mówię –  wyjątkowo będę walczył w hełmie. Wiesz, że tego nie cierpię. Jak będę miał żelastwo na głowie, to automatycznie będę powolniejszy.” Mam bardzo ładny hełm po ojcu, z mediolańskiej stali. Bardzo go szanuję, bo ojciec miał go na głowie, kiedy zginął, ale używać go nie lubię. Parę razy się zdarzyło, że ktoś go ode mnie pożyczał na specjalne okazje, bo jest naprawdę elegancki. Poza królem i królewiczem nikt więcej w całym Yorku nie ma mediolańskiego hełmu.
 „Idź, Ian – zawołałem zatem – ja zaraz przyjdę, lecę po hełm!” Pognałem do zbrojowni. Jako że hełmu prawie nigdy nie używałem, leżał gdzieś głęboko na najwyższej półce. Sięgnąłem po niego... a tu już trąbią z dziedzińca! Pędzę, po drodze wkładam hełm, zapinam sprzączki. Wpadłem spóźniony na dziedziniec, ukłoniłem się z biegu, wyciągnąłem miecz i zacząłem tak, jak przećwiczyliśmy. Ian spojrzał na mnie i stanął jak, za przeproszeniem, baran. Stoi i patrzy gdzieś w górę zamiast na mój miecz. A ja już nie mogłem powstrzymać ciosu, bo mieliśmy zacząć bardzo efektownym akcentem i solidnie się zamachnąłem. Ianowi miecz z ręki wylatuje, on sam leci na nos. Cała widownia się śmieje. Pomagam mu wstać. „Bierz miecz, fajtłapo – mówię – i skoncentruj się, zaraz to złe wrażenie zatrzemy.” Ale król podnosi rękę. Przeciwnik rozbrojony, więc dalszej walki nie będzie. Ja wygrałem. Masz ci los, tyle zachodu na nic.
Widownia już nie ryczy, ale ciągle słychać jakieś zduszone chichoty. I ci wszyscy, co się śmieją, patrzą jakby bardziej na mnie niż na Iana.
„Richardzie Northbridge” – mówi król uroczyście, ale widzę, że też powstrzymuje śmiech – „ogłaszam cię zwyciezcą turnieju juniorów. Odbierz wieniec zwycięzcy z rąk damy twojego serca.”
Dwóch paziów przeciska się z wieńcem przez widownię i widzę, że go podają żonie komendanta garnizonu. Przystojna kobieta, ale swobodnie mogłaby być moją matką. Dobrze po czterdziestce. Niedawno się z komendantem pobrali. Była wdową po bardzo zamożnym ziemianinie i plotkowano, że komendant poleciał na jej pieniądze. Ale ja nie wierzyłem, bo jak na swój wiek była całkiem atrakcyjna. I sympatyczna. Zresztą to nieważne, ważne było, że zaszła jakaś straszliwa pomyłka! Teraz to ja stanąłem jak baran. Ian mnie szturcha. „Idź, głupku – mówi szeptem. – Nie rób kobiecie afrontu. Już i tak jest fatalnie.”
Czuję, że jestem czerwony jak burak, ale idę. Zdejmuję hełm. Patrzę, a na nim rzeczywiście herb pani komendantowej i wstążeczka z napisem „Lady Eleonore Burnett”. Bo krótko po Bożym Narodzeniu komendant ode mnie pożyczył hełm, kiedy się wybierał na turniej do Castle. To było zaraz po jego ślubie.
Komendantowa zawiesiła mi wieniec na szyi, ja ją pocałowałem w rękę, prosząc w myślach Boga, żeby się ziemia pode mną rozstąpiła. A lady Burnett cała w uśmiechach, po głowie mnie gładzi, całuje w oba policzki, gratuluje.
Wymówiłem się od toastów, uciekam do siebie, ale zaszedł mi drogę komendant. Tak się śmiał, że aż łzy mu z oczu płynęły. „Ja nie rozumiem – mówi – jak przy takim gapiostwie jak twoje można być takim świetnym szermierzem. Gapa z ciebie i dupa wołowa na wszechświatową skalę. Ale po prawdzie, to ja cię tak urządziłem. Zapomniałem zdjąć z twojego hełmu te fatałaszki, zanim go położyłem na półce. Trudno, stało się. Teraz się tylko, broń Boże, nie wygadaj. Dama cała szczęśliwa, że takie ma powodzenie u młodych chłopców. Dla uszczęśliwienia kobiety honorowy mężczyzna wszystko musi znieść.”
„Ale Ianowi powiem – zastrzegłem. – On też sobie wstydu narobił. Jak zobaczył tę wstążkę, to go zamurowało, i dlatego wyszło, jak wyszło. Ian ma prawo wiedzieć, jak naprawdę było.”
– A ja o tej sprawie, oczywiście pod sekretem, powiedziałem damie mojego serca – dodał Ian. – I chwała Bogu, wyleczyłem się ze źle umieszczonego uczucia. Dziewczyna nie okazała za grosz poczucia humoru. Była tylko zła, że tak się skompromitowałem.
– Myślałem, że chłopaki w kantynie suchej nitki na mnie nie zostawią – zakończył Richard – a tu wcale nie. Nigdy przedtem się takim prestiżem nie cieszyłem.

Opowiadanie tego rodzaju głupich historii było naszą wspólną pasją. Kiedy brakowało już wydarzeń autentycznych, to razem wymyślaliśmy najróżniejsze absurdalne scenariusze.

Innym wspólnym mianownikiem były witraże. Oni prawdziwych witraży nigdy nie widzieli, bo te niby witraże w opactwie w Yorku to można o dupę roztrzasnąć. Przepraszam za dosadne wyrażenie, ale na to tylko zasługują. Pokazałem pewnego dnia moim przyjaciołom mój szkicownik z Francji. Ogromnie ich moje rysunki zafascynowały, zwłaszcza Richarda.
W naszych warunkach życia szkło było trudno zdobyć – butelki po winie trzeba było wykorzystywać do ponownego transportu, bo wino przywożono do portu w beczkach – ale ja zawsze zachowywałem odłamki, kiedy coś ze szkła laboratoryjnego mi się stłukło. Przez tyle lat trochę się nazbierało, w różnych kolorach. Nie mam dużych zdolności plastycznych, ale w celach poglądowych skonstruowałem maleńki witraż z prostym motywem roślinnym. Mniszek lekarski. Trochę zabawy z kolorystyką tła. Chodziło mi o to, żeby zobaczyli efekty świetlne, bo te ze szkiców nie wynikały. Byli zachwyceni. Richard na dłuższy czas zaniemówił, co u niego było oznaką najwyższego stopnia zaangażowania emocjonalnego. Oglądał ten moj maleńki witrażyk pod wszystkimi możliwymi kątami.
– Gdybym kiedyś mógł zajmować się czymś takim – powiedział w końcu, cicho i poważnie – to już chyba niczego więcej bym sobie nie życzył.


Powstała w tym kontekście fraza „motyw na witraż”. Mówiło się tak, kiedy zobaczyło się coś szczególnie malowniczego bądź kojarzącego się z alegorią biblijną albo żywotami świętych. Trochę oczywiście było z tym żartów, ale nigdy nieprzyzwoitych. Witraże w sposób naturalny uplasowały się w sferze sakralnej. Z ballad można było się nabijać bez ograniczeń, ale z witraży nie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz