Spaliłem ten ohydny pergamin. Potem zapukałem do sąsiedniej celi.
– Biegnij do lazaretu i przyprowadź tu kogoś – zawołałem. – Ojciec Augustyn
źle się poczuł. Przyszedł do mnie porozmawiać o tej strasznej śmierci brata
Richarda i był bardzo zdenerwowany. Zasłabł. Pewnie serce. Pędź, a ja w
międzyczasie postaram się zrobić, co będę mógł.
Wieczorem wyruszyłem w kierunku przystani.
Od strony stajen szedł pomocnik zarządcy z łopatą na ramieniu. Pozdrowił
mnie.
– Wyjeżdżasz, bracie Edgarze? – spytał patrząc na mój tobołek.
– Tak, Björn. I to na zawsze.
– Ja też myślę rozejrzeć się za inną posadą – powiedział. – Tu już by mi
chyba zawsze było straszno na duszy. Co za dzień. Ten biedny, biedny brat
Richard. Wierzyć mi się nie chce. Ja tam jestem prosty człowiek, ale coś mi się
tu nie zgadza. On był taki wesoły, a ostatnio to już szczególnie. Skakał między
końmi jak źrebak. Żeby się nie zastanowić, nie zbadać, jak z tym było, tylko
zrzucić go ze skały do morza jak padlinę... Sam widziałem. Tfu, gdzie tu
miłosierdzie chrześcijańskie?! Nie gniewaj się, bracie Edgarze. Ale serce mnie
boli, jak o tym myślę.
– Mnie też, Björn – westchnąłem. – On nie popełnił samobójstwa. Komuś
zależało na pozbyciu się ciała, żebym nie mógł udowodnić, co było przyczyną
śmierci. Ale dobrze się zastanów, zanim z kimś na ten temat porozmawiasz, bo
możesz sobie narobić kłopotów. Mówię ci to, bo wiem, jak lubiłeś brata
Richarda. Nie chcę, żebyś myślał, że zamknął sobie drogę do zbawienia.
– Kogo by mieli wpuszczać do nieba, bracie Edgarze, jak nie takich jak on –
otarł łzy rękawem. – A zaraz potem przeor. Wybacz, bracie Edgarze, ale, prawdę
mówiąc, jego to mi nie żal. Ojciec Marcin – to był przeor! Ale zawsze straszne,
jak tak jedno idzie po drugim. A teraz ta bułana klaczka, co to ją brat Richard
tak lubił. Stajenni tak się przyzwyczaili, że przy klaczach i źrebakach jest
brat Richard, że żaden nie pomyślał, żeby się o nią zatroszczyć. A jak tamtędy
przechodziłem wracając od żniwa, to już było po wszystkim. Źrebak utkwił wpół
drogi i udusił się pępowiną. A klaczka się wykrwawiła. Właśnie zakopałem za
stajnią. Toby się brat Richard zmartwił. Tyle że gdyby on tam był, toby do tego
nie doszło.
– Skoro mowa o koniach – powiedziałem – to zrób, proszę, coś dla mnie,
Björn.
Wyjąłem z kieszeni sakiewkę.
– Tam w zagrodzie jest taki kulawy źrebak, kasztanek. Brat Richard nie
chciał, żeby go zarżnęli. Mówił, że jak mu się da jedną grubszą podkowę, to
powinien się nadać do użytku. Kup go, dobrze? Bo inaczej pójdzie na mięso. I
zadbaj o niego.
– Pewnie, że o niego zadbam – powiedział. – Ale gdzież tyle pieniędzy,
bracie Edgarze! Za to bym kupił pół stadniny, a nie kulawe źrebię.
– Mogą ci się pieniądze przydać, jeżeli od razu nie znajdziesz innej posady
– przeciąłem jego protesty. – Nie odmawiaj. Pomódl się czasem za mnie. Bo za
brata Richarda chyba nie potrzebujesz. I tak jest w niebie. Z Bogiem,
Björn.
– Niech cię Bóg prowadzi, bracie Edgarze – znów otarł rękawem łzy. – I
niech cię Bóg pocieszy.
Zrobiłem w powietrzu znak krzyża i poszedłem dalej.
Łódź odpłynęła późnym wieczorem. Kapitan lubił rozpoczynać podróż pod
gwiazdami. Stanąłem przy burcie. Wpatrzyłem się w wodę. Odwiązałem od tobołka
miecz Richarda i rzuciłem w fale. Pierścień oddam Ianowi, ale miecz z
jednorożcem niech idzie na wieczny odpoczynek tam, gdzie jest ciało jego pana.
Twarz miałem mokrą od słonej wody i łez.
– Widzisz, już masz u siebie bułankę i źrebaczka – szepnąłem. – Będziesz
miał wszystko, na co zasłużyłeś. Nawet jeżeli nie zasłużyłeś, to i tak będziesz
miał. Wędzidło z tęczy. Stadninę wielorybów. Jednorożce i róże. I będziesz
tworzył najpiękniejsze witraże z gwiazd i zorzy polarnej. Szkoda, że nie wiem,
czy będę mógł do ciebie przyjść i zobaczyć te wszystkie piękne rzeczy. Może nie
będę mógł. Ale ty dasz sobie radę beze mnie. Przez ostatni rok bardzo się
usamodzielniłeś, wiesz? Sam sobie z tego nie zdawałeś sprawy, ale ja to
widziałem. Jeżeli nie przyjdę, to nic się nie martw. Ian na pewno przyjdzie do
ciebie za jakiś czas. Ale się zdziwi, jak zobaczy twoje witraże! A wieloryba to
on chyba jeszcze nigdy nie widział. Będziecie mieli mnóstwo frajdy, Richie.
Nie, nie mogę sobie pozwolić na to, żeby płakać tak jak on wczoraj,
powiedziałem do siebie zdecydowanie. Jeżeli na mnie patrzy, to będzie mu
przykro, że nie może mnie pocieszyć. Lepiej coś zaśpiewam. Jemu i sobie.
Wyjąłem lutnię. Zanuciłem norweską piosenkę, która nam się podobała,
chociaż jest taka prościutka i naiwna. Jest nieprzetłumaczalna. Próbowaliśmy,
ale przy tłumaczeniu gubi się jej rytm i urok. Chodzi w niej o to, że możliwe
jest żeglowanie bez wiatru. Możliwe jest wiosłowanie bez wioseł. Ale niemożliwe
jest, aby bez łez pożegnać się z przyjacielem. „Umiem żeglować bez wiatru,
potrafię wiosłować bez wioseł, ale nie umiem rozstać się z przyjacielem nie
roniąc łez...” Richard często mnie prosił o tę piosenkę na dobranoc.
Hvem kan seile foruten vind,
Hvem kan ro uten årer?
Hvem kan skilles fra vennen sin
Uten å felle tårer?
Jeg kan seile foruten vind,
Jeg kan ro uten årer,
Men ei skilles fra vennen min
Uten å felle tårer.
Nie. Nic nie pomaga. Nie mogę dłużej. Oparłem głowę o burtę i rozszlochałem
się na dobre.
– Edgar – szepnął Richard – nie gniewaj się, ale czy ty nie masz za mało
zaufania do Ducha Świętego?
– Pewnie masz rację, Richie – powiedziałem. – Będę się modlił.
Ukląkłem na deskach pokładu. Stał przede mną jeszcze przez chwilę. Ubrany
był w habit augustiański, ale przy boku miał swój miecz z jednorożcem. Był
prześwietlony łagodnym blaskiem, jak postacie na witrażach. Wiedziałem, że
gdybym chciał go dotknąć, to ręka natrafi tylko na powietrze.
Zrobił nade mną znak krzyża.
– Absolvat te Deus omnipotens ab
peccatis tuis. Et liberat te Dominus ab omnibus malis – powiedział. A potem
widziałem już tylko gwiaździste sierpniowe niebo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz