Witraż z jednorożcem
Ojciec Marcin w Akureiri był już w drodze do lepszego świata. Podczas mojej
nieobecności rozwinęła się u niego choroba naczyń limfatycznych, taka, na którą
dzisiejsza medycyna nie ma ratunku. Był dość kompetentnym lekarzem i zdawał
sobie sprawę z przebiegu schorzenia. A że przy tym był mądrym i dobrym
kapłanem, zachowywał pogodę ducha i spokój. Podziwiałem go. Ucieszył się z
mojego powrotu. Trochę rozmawialiśmy o środkach uśmierzających. Przedstawiłem
mu moją koncepcję na najbliższy miesiąc, bo więcej czasu raczej nie miał przed
sobą. Przyniosłem mu trochę fiolek i ampułek. Pozostawiłem mu dozowanie. Gdyby
czegoś zabrakło, to będę w pobliżu, zapewniłem.
– Czy miałem rację, kiedy kazałem ci jechać do Kingsport, Edgarze? –
spytał, kiedy ustaliliśmy sprawy medyczne.
– Czy miałby ojciec chęć usiąść na chwilę przy oknie? – odpowiedziałem
pytaniem na pytanie.
Pomogłem mu przejść z łóżka na krzesło. Na dziedzińcu Richard ćwiczył
szermierkę z Haraldem. Chłopak zaczął mu o to wiercić dziurę w brzuchu od
pierwszej chwili po przyjeździe. Nie miało być na te zabawy dużo czasu, bo za
parę dni Harald i Cedrick mieli wracać do Anglii, z odpowiednią eskortą.
Sytuację w Yorku już przygotowałem przez augustianów z Castle. Harald będzie
miał kompetentnego opiekuna, a niedużo mu pozostaje do pełnoletności.
Richard starał się dostosowywać szybkość do poziomu chłopca, ale od czasu
do czasu wykonywał jakąś sztuczkę tak jak zwykle. Potem demonstrował jej
przebieg w możliwym do uchwycenia tempie. A później znów był jakiś błyskawiczny
podskok czy piruet. Skrzyżowanie gońca szachowego z konikiem...
– To twój przyjaciel z Kingsport? Cóż za wspaniały szermierz – uśmiechnął
się ojciec Marcin. – Był w poważnych kłopotach?
– Bardzo poważnych – potwierdziłem. – Ale już po wszystkim. Czy mógłbym go
tu przyprowadzić na chwilę rozmowy?
– Oczywiście. Najlepiej wkrótce, jak skończą zabawę, bo wieczorem bóle się
nasilają.
– On chce zostać jednym z nas – powiedziałem. – Nałożyć habit. Kiedy się na
niego patrzy w tej chwili, wydaje się to nieprawdopodobne, ale to przemyślany
zamiar. On jest mi zbyt bliski, abym był w stanie określić, czy to właściwa
decyzja. Brakuje mi dystansu. Doradź mu, proszę.
***
Tak jak przewidywałem, ojciec Marcin odszedł do wieczności w miesiąc po
naszym przyjeździe. Ale jeszcze przed jego śmiercią Richard założył habit
nowicjusza.
Sądziłem, że nowym przeorem zostanie ktoś z lokalnej starszyzny, ale były w
tej sprawie jakieś zawirowania i najprawdopodobniej intrygi. W końcu przysłali
nam jakiegoś gościa z Anglii, niejakiego ojca Augustyna. Nie umywał się do starego
przeora. Tak naprawdę miał na imię Andrzej, ale wstępując do klasztoru wybrał
sobie imię naszego świętego założyciela. Pokora chrześcijańska przede
wszystkim.
Przełożeni i przywódcy, którym brak kreatywności, zaczynają działalność od
reorganizacji. Już Cycero i Petroniusz zwrócili uwagę na te prawidłowość. W
klasztorze możliwości są w tym względzie trochę ograniczone, ale ten trzepnięty
Augustyn robił, co mógł. Przetasował ludzi na wszelkich możliwych stanowiskach,
nie biorąc po uwagę ich kompetencji. Mnie, na przykład, usunął z lazaretu.
Poprzydzielał spowiedników według sobie tylko znanych zasad. Byłem pewien, że
cenzuruje korespondencję i otacza się donosicielami. Szczęście, że nie mógł
zmienić porządku nabożeństw i że nie bardzo interesował się nowicjuszami.
Richard mógł więc dalej uczyć się techniki tworzenia witraży. Jego pierwsze
dziełka umieszczono w kaplicy koło refektarza. To były wprawki, ale widać było,
że ma talent. Wiele z nich było zainspirowanych morzem i krajobrazem Norwegii.
Bardzo dobrze mu wychodziła kolorystyka nieba. Kompozycje były trochę naiwne,
ale ogromnie się wszystkim w klasztorze podobały. Szczególnie jeden witraż
wzbudził wielkie uznanie. Niebo na nim mieniło się barwami zorzy polarnej.
Ładnie te kolory przechodziły w odcienie morskiej wody. W centrum była nieduża
łódź. Na pokładzie widniały dwie drobne figurki. Zakonnik w habicie wyciągał
rękę w geście błogosławieństwa. Przed nim klęczał z pochyloną głową wsparty na
mieczu rycerz.
Mnie się w tym witrażu podobało niebo i to, że fałdy mojego habitu zdawały
się falować w powiewie morskiego wiatru. Ale w rozmowach w refektarzu
najbardziej chwalono alegorię. Łódź była, rzecz jasna, barką Piotrową. Scena na
pokładzie świetnie harmonizowała z celami politycznymi Kościoła: władza świecka
korzyła się przed władzą duchowną.
Szkoda, że Richie nie zrobił całego cyklu witraży nawiązujących do naszych
podróży, myślałem. Byłoby parę niezłych motywów. Na przykład: papiestwo pod
rękę z cesarstwem rzyga na zawietrznej burcie. To symbolizuje pogardę obu
instancji dla przemijających dóbr tego świata, a także wzajemne wspieranie się
w ciężkich chwilach. Papiestwo chrzci dziecię dzikich pogan, a cesarstwo trzyma
je do chrztu. Toż to by furorę zrobiło, tu już każdy prostak by zrozumiał
przesłanie. Albo bardziej mistyczna kompozycja: papiestwo wznosi hostię przy
ołtarzu, gołe cesarstwo leży w rozgrzebanym łóżku, a lud w osobie kucharza
stawia na stole miskę z kaszą. Ciekawe, jaką tu by dobrano interpretację. Może
taką, że cesarstwo oddaje się lenistwu i rozpuście, podczas gdy Kościół
dostarcza pokarmu duszom, a lud ciałom? To już lepiej, że jednak Richard
takiego witraża nie zrobił. Jeszcze by jakaś wojna przez to się rozpętała.
Witraż z cesarstwem klęczącym przed papiestwem przyspieszył karierę
Richarda. Przeor docenił alegorię i zlecił mu wykonanie witraży do głównego
prezbiterium.
Richard kokosił się straszliwie z tymi witrażami, za nic nie chciał nikomu
pokazać szkicownika, ciągle coś wyskrobywał i przerabiał. Siedział godzinami w
warsztacie i w kościele, przed wyjściem wszystko szczelnie zakrywał płachtami i
absolutnie niczego nie chciał mi ujawnić przed ostatecznym zamontowaniem. Był w
tym oczywiście grzech pychy, ale nie odzywałem się na ten temat. Nawet się z
nim nie droczyłem. Po pierwsze, była to jego pierwsza duża praca, a
początkujący artysta jest wrażliwy jak obierający palec. Po drugie, ja też nie
lubię, gdy mi ktoś nieproszony wtyka nos w niedokończone projekty, a po
trzecie, on miał teraz spowiednika wyznaczonego przez przeora. Niech ten go
sztorcuje, myślałem.
Wreszcie przyznał się, że prawie skończył. Był sierpień, więc można było
pracować do późna w nocy.
– Przyjdź przed zachodem, powinny do tego czasu być gotowe – powiedział.
Przyszedłem. Nie było go w kościele i wcale mnie to nie zdziwiło.
Wiedziałem, że musiał mieć okropną tremę. Może chował się w jakimś kącie, licho
go wie. Ale raczej nie. Raczej nie.
Centralny witraż wysoko nad ołtarzem był niewątpliwie dobry. Przypominał
trochę jego wcześniejsze prace, ale był znacznie surowszy i bardziej
zdyscyplinowany. Dojrzalszy. Tylko trzy ciemne krzyże na tle fiordu i gór. Na
szarym zboczu drobniutka, jasna sylwetka jeźdźca na bułanym koniku. Dobre.
Spojrzałem na lewe okno. Obraz był kolorystycznie bardzo oszczędny,
szczegóły też dobrane z umiarem. Święty Łukasz, patron lekarzy, ubrany był w
długi biały kitel z fioletową stułą. Na szyi miał zawieszone dwa flakoniki,
starannie rozmieszczone – ametystowy na tle białej szaty, kryształowy na tle
stuły. Rekwizyty wokół postaci zdawały się konwencjonalne, ale wszystkie znałem
doskonale. Mój francuski lancet z alabastrowym uchwytem. Zestaw retort, który
kupiłem w Bolonii. Biała wieża na szachownicy miała lekko wyszczerbioną koronę,
a zza niej wysuwał się – prawie niedostrzegalny dla niewtajemniczonego oka –
szpiczasty pyszczek białej myszy.
Rysy twarzy były nieco wystylizowane, ale mimo to biła z nich jakaś
potworna zawziętość. Usta zaciśnięte były w grymasie, w którym szyderstwo łączyło
się z goryczą. Ale gdy przesunąłem się o parę kroków, to gorzkie skrzywienie
przemieniło się w wyraz nadziemskiego, niemal ekstatycznego skupienia. Ta twarz
mogła być obliczem świętego, któremu dane było zajrzeć za niejedną zasłonę,
świętego owładniętego wichrem Bożym. Jednak mogła to też być twarz mordercy.
Była groźna i piękna. Chwilami szatańsko piękna. Przeszedł mnie dreszcz.
Święty Antoni na prawym witrażu promieniał. Tu dominowały tony
przytłumionego brązu i łagodnej zieleni, ożywione barwnymi plamkami ptaków.
Kolorowe zięby siedziały na ramionach szczupłej postaci w habicie, wirowały w
powietrzu, a jedna – z czubkiem podobnym do czapeczki – przycupnęła na gałce
laski. Przy bosych stopach w sandałach kulił się śmieszny królik z kłapciastymi
uszami. Stylizacji rysów nie było właściwie wcale. Nawet mi się podobało, że
tak szczerzę zęby z tego okna, jakby mi ktoś akurat opowiedział dobry kawał.
Diabeł, który przybył z misją kuszenia świętego Antoniego, wynurzał się
spomiędzy liści bluszczu przy górnej krawędzi witraża. Miał rozwścieczoną minę, jakby ze złością
zastanawiał się, czym tu kusić gościa, który najwyraźniej jest w pełni
zadowolony z życia.
Trzeba było naprawdę dużego artyzmu, aby przy takim doborze motywów nie
popaść w ckliwość i jarmarczną tandetę. Ten witraż jednak nie był słodkawy ani
infantylny. Był po prostu na wskroś radosny. Lekki, elegancki, zabawny,
roztańczony – jak pogodna, skoczna ballada.
Wiedziałem, że Richard czeka. Siedział na trawie przed bocznym wyjściem.
Usiadłem obok.
– Środkowy bardzo dobry – powiedziałem. – Lepszy niż twoje wcześniejsze.
Teraz już prawie ciemno, ale i tak widać, że światło będzie się ładnie
rozkładało. Dobry pomysł miałeś z tym konikiem. Udało ci się.
– Święty Łukasz jak najbardziej w porządku – kontynuowałem. – Kompozycja
wyważona, a kolorystyka wręcz świetna. To tło w odcieniu krokusów pięknie
harmonizuje z fioletem stuły i przechodzi w kolor fiordu i nieba na centralnym
witrażu. I dobrze, że północny witraż jest taki jasny. Z tej strony będzie mało
światła. A ze wzgórz nad fiordem w centralnym obrazie jest ładne przejście do
tła witrażu ze świętym Antonim. Ślicznie, Richie.
Zamilkłem na chwilę.
– Za tego świętego Antoniego to nas spalą na stosie – dodałem. – Już nas
wcześniej niektórzy brali za sodomitów, a teraz to umarł w butach, nie
wykręcimy się, kiedy wszyscy zobaczą, jak mnie sportretowałeś.
– E tam – machnął ręką – ty myślisz, że wszyscy mają takiego samego bzika
na punkcie witraży jak my. Ludzie tak nie patrzą. Kolorowe szkiełka, jakaś
święta postać, ładne plamki światła na podłodze, i tyle.
Robiło się ciemno. Po ciemku zawsze szczerość mi łatwiej przychodzi.
– Richard – powiedziałem, nie patrząc na niego – one są wspaniałe.
Wspaniałe, i tyle. Nie widziałem lepszych witraży ani we Francji, ani we
Włoszech.
– W te Włochy to już nie uwierzę – odparł – ale dzięki za Francję. Dzięki,
Edgar.
– Właściwe to nie w porządku, że witraże są anonimowe – zauważyłem. – Jako
teolog, czy nawet jako medyk, podpisuję swoje rozprawy. Na tych witrażach
powinna być twoja sygnatura.
– Przecież jest – uśmiechnął się. – Przegapiłeś?
– Chodź – pociągnął mnie za rękaw. Było już prawie zupełnie ciemno. Zapalił
świecę i oświetlił dolny brzeg prawego okna.
Rzeczywiście przegapiłem. Zza rozwianego skraju mojego habitu wychylał się
maleńki jednorożec. W pyszczku trzymał gałązkę róży. Musiała być to róża bez
kolców, bo zwierzątko miało bardzo zadowoloną minę.
Nie chciało się nam spać, więc poszliśmy posiedzieć na wybrzeżu. Daruję
sobie opis sierpniowej nocy. Sierpniowe noce na Islandii są bardzo krótkie, ale
jakby dla rekompensaty niesamowicie gwiaździste, a ja strasznie boję się sentymentalnych
nastrojów. Już i tak za dużo emocji było w powietrzu.
– Edgar, wyspowiadaj mnie – powiedział nagle.
– A dajże mi spokój – odburknąłem. – Masz wyznaczonego spowiednika.
– Nie daj się prosić.
– O Panie Przedwieczny – westchnąłem. – Spowiedź artysty pod niebem
gwiaździstym. Ty, Richie, w sztuce to masz poczucie smaku, ale tak poza tym...
Czekał cierpliwie, bo wiedział, że i tak skończę marudzić i zarzucę na
szyję stułę. Stuła właściwie nie jest konieczna, ale mam taki nawyk. Potęga
symbolu. A może i nie tylko. Przypuszczam, że stuła zastępuje mi ukrycie w
mroku konfesjonału. Zawsze noszę przy sobie fioletową stułę penitencjarną. I
moje dwa flakoniki. Na wszelki wypadek.
Później pojawiły się wieloryby.
– Patrz – wskazałem na trzy małe błyszczące fontanny pod horyzontem. –
Konie Posejdona.
– Ale by było świetnie mieć taką stadninę, co?
– Jakbyś się zawziął, to byś wyhodował wieloryba kłapoucha. Albo w kropki.
– One i tak są w kropki, tylko to słabo widać.
– No to w paski. Jakiego byś chciał.
– Wiesz – popatrzył na mnie z nagłym zdziwieniem – ja to już kiedyś
widziałem!
– Pewnie, że widzieliśmy wieloryby.
– Nie o to chodzi. To wszystko – morze i te gwiazdy, i to samo światło. To
było wtedy, kiedy mnie ratowałeś po Czarcim Pazurze. Pamiętasz, opowiadałem ci
– jak widziałem z góry i ciebie, i siebie, i byłem jednocześnie i w twoim
laboratorium, i gdzieś wysoko...
Przeszedł mnie dreszcz. Drugi raz tego wieczoru.
– Przestań! – powiedziałem ostro. Za ostro i za poważnie. – Przestań, ty ofermo
– poprawiłem się, siląc się na żartobliwy ton głosu – bo niedobrze mi się robi,
jak to sobie przypomnę. Co ja się wtedy namachałem i nakląłem!
– Ano fakt! – na szczęście już się śmiał – a ja w dodatku wszystko pamiętam.
Jak ty pięknie kląłeś! Chyba zostałem, żeby nic z tego koncertu nie stracić.
Nareszcie śmialiśmy się na dobre.
– Kląłeś jak stary alfons przed obliczem duszy mojej nieśmiertelnej –
chichotał. – A jak twórczo! Tu duch mój z więzów ciała się wyzwala i wzlatuje
ku bramie niebieskiej, a ty krzyczysz, o rany, ty krzyczysz: „chuju
filistyński”! I jeszcze, jak to było, „dupo Jonaszowa”!
Czułem prawdziwą ulgę.
– Zamknij się – powiedziałem. – Dopiero co się spowiadałeś.
– Przecież ja tylko cytuję.
– Jak ja ciebie zacytuję przed przeorem – Boże, jak dobrze czasem jest móc
się śmiać – to z karceru nie wyjdziesz, i dopiero będziesz miał mistyczne
przeżycia, ty dupo Jonaszowa.
Patrzyliśmy na wieloryby do świtu.
Uroczyste poświęcenie witraży było wielkim sukcesem. Przyjechał biskup ze
Skalholt. Długo rozmawiał z Richardem. Tylko czekać na kolejne zamówienia, może
i spoza Islandii. Jakoś nie słyszałem nieodpowiednich komentarzy na temat
świętego Antoniego. Na wszelki wypadek nasuwałem na głowę kaptur, kiedy tylko
wypadało. Jak na początku nikt się nie zorientuje, to już później przyzwyczają
się do wyglądu świętego i nikt nie zwróci uwagi na podobieństwo. Święty to
święty.
Richard zrobił sobie na pewien czas urlop od witraży. Bardzo rozsądnie. Nie
wolno forsować sił twórczych. Trochę wieczorami szkicował, ale przez większość
czasu zajmował się klasztorną stadniną. Islandzkie konie bardzo się różnią od
angielskich. Sa małe, krępe, kosmate, ale niesłychanie wytrzymałe. Potrafią
galopować w terenie, w którym angielski koń połamałby nogi.
– Chodź ze mną – powiedział. – Pomożesz mi w razie czego. A jak nic się
dziś nie będzie działo, to posiedzimy sobie nad morzem.
To by się na pewno przeorowi nie podobało, ale co tam. Nie będę go pytał,
postanowiłem. Moja pozycja w klasztorze była zresztą szczególna. Formalnie
ciągle podlegałem przeorowi z Yorku. Nie łamałem zatem ślubów posłuszeństwa.
Konie siwe i bułane
Źrebne klaczki stały w oddzielnych zagrodach. Były okrągłe jak piłeczki.
Richard obejrzał je, a potem przeszliśmy do zagrody dla klaczy ze źrebiętami.
Było ich z dziesięć. Usiadłem na ogrodzeniu i patrzyłem, jak Richard bawi się z
konikami. Nareszcie jest na właściwym miejscu, pomyślałem. Witraże i konie.
Podszedł do mnie mały kasztanowaty źrebaczek. Najmniejszy ze wszystkich.
Lekko kulał. Obwąchał mój habit i położył mi głowę na kolanach. Podałem mu
kawałek chleba. Zawsze pamiętałem o chlebie, idąc do stadniny.
Richard usiadł obok mnie.
– Wszystkie są zdrowe. Ten kasztanek trochę kuleje, ale to nie choroba.
Urodził się z trochę krótszą lewą przednią nogą. Ale ja go nie dam zabić na
mięso. Jak podrośnie, zrobi mu się na to kopyto grubszą podkowę i będzie w
porządku.
– Powinieneś go nazwać Edgar – powiedziałem.
– Edgar mówię tylko do ciebie – uśmiechnął się. – On ma na imię Eddie.
Dałem mojemu imiennikowi resztkę chleba na pożegnanie. Poszliśmy nad morze.
– Wiesz, ja jestem tu taki szczęśliwy, że aż się boję, że coś to przerwie –
zaczął Richard. – Pamiętasz, jak było w Yorku: kiedy tylko powiedziałem, że
nareszcie jest spokój, to zawsze zaraz zaczynały się albo łomoty, albo jakaś
inna kotłowanina. Nigdy nie było mi tak dobrze jak teraz. I w dodatku tyle jeszcze
ma się przed sobą. Głębsza modlitwa. Nowe witraże. Nowe źrebaki. No i mam
ciebie. Gdyby nie ty, tobym tu nie trafił. Nie wiem, jak ci dziękować.
– Dziękuj Bogu, a nie mnie – powiedziałem. – To nie ja cię tu sprowadziłem,
a Opatrzność.
– A ty byłeś narzędziem Opatrzności. I, paradoksalnie, ten morderca z
Kingsport też. Nie trafiłbym tutaj, gdyby nie te koszmarne zabójswa w
kościele... Dziwne, prawda?
Patrzyłem w milczeniu na niebo.
– Długo o tym nie chciałem nie tylko rozmawiać, ale nawet myśleć. To było
takie okropne – mówił Richard. – Ale teraz, kiedy mam do tego dystans, czasem
mi to znowu przychodzi do głowy. Zastanawiam się, kto te morderstwa popełnił.
Ian pisał, że mordercy nie ujęto. Jakoś trudno mi do końca uwierzyć, że zrobił
to jakiś obłąkany benedyktyn. Po zamordowaniu ojca Walentego byliśmy pewni, że
to Garrick, prawda? Wszystko na to wskazywało, a mnie to już w pierwszej chwili
podsunęła intuicja. Na ogół mogę na mojej intuicji polegać. Ale jeżeli to był
Garrick, to po co zabijał tego Rafała? Bez sensu, prawda? Jeżeli zabił go z
zemsty za coś tam, to dlaczego w Kingsport, w takich okolicznościach? Jaki
mógłby mieć z tego pożytek? Jak myślisz, czy on naprawdę przez te satanistyczne
praktyki oszalał i zabijał w świętokradczy sposób po prostu dla przyjemności? Ale
jego wszystkie poprzednie morderstwa były celowe i popełniane z zimnym
wyrachowaniem. A tym razem... Jedynym konkretnym skutkiem było przecież to, że
mnie uniewinniono, a na moim życiu na pewno Garrickowi nie zależało!
Urwał i wpatrzył mi się w oczy. Teraz chyba już wiedział, dlaczego intuicja
podsunęła mu także i ten szczególny wyraz twarzy świętego Łukasza na witrażu.
Skinąłem głową.
Richard był zupełnie blady. Wargi mu drżały.
– Edgar – szepnął – Edgar, nie. Powiedz, że to nieprawda. Proszę, powiedz,
że to nie ty.
– To ja – powiedziałem, nie opuszczając wzroku. – Zabiłem Rafała. Nie
widziałem innego wyjścia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz