– Edgar – zawołał – to chyba cud. Od kilku godzin powtarzam sobie: Gdyby
Edgar tu był... I Pan Bóg nam cię zsyła. Dla mnie i Iana to dobrze, ale dla
ciebie nie za miło, niestety.
– Opowiadaj – odparłem.
– Poczekaj tylko chwilę, zlecę resztę formalności podoficerom. Dosłownie
chwila.
Rzeczywiście za chwilę wrócił, z koniem dla mnie. Jechaliśmy stępa w
kierunku twierdzy.
– Dziś w nocy ktoś zamordował naszego kapelana – mówił Richard. – To był
taki spokojny, nieszkodliwy starszy człowiek koło siedemdziesiątki. Może Ian ci
o nim wspominał w liście. Ojciec Walenty, też augustianin. Zamordowano go w
kościele, i to w okropny sposób. Sam zobaczysz. Przykro mi, że będziesz miał
taką atrakcję na początek. Ale musisz na to popatrzeć, bo może zauważysz coś,
co Ianowi i mnie mogło umknąć.
– Ja go znalazłem – relacjonował dalej. – Przyszedłem na jutrznię. Tu
towarzystwo jest niezbyt pobożne, chodzą do kościoła w niedziele i święta, ale
w dzień powszedni już nie bardzo, a rano to zupełnie nie. Ian lubi spać tak
długo, jak może. A ja ostatnio nie za dobrze śpię. Poza tym lubię rano trochę
skupienia. To mi przypomina czas sprzed wyjazdu z Yorku, kiedy byłem chory, a
ty co rano odprawiałeś mszę przy podróżnym ołtarzu. No i było mi trochę żal
tego poczciwego ojca Walentego, że tak często musi się obywać bez wiernych.
Więc przychodziłem prawie co rano i na ogół byłem jedyną osobą, która słuchała
nabożeństwa. Czasem przychodziła ochmistrzyni albo ktoś ze służby. Dzisiaj rano
wszedłem, jak zwykle, przez zakrystię. Przechodzi się do niej bezpośrednio z
naszego korytarza. Mam swój klucz. Na ogół zastawałem ojca Walentego już w
zakrystii, często pomagałem mu zawiązać albę i nałożyć ornat. Ale dzisiaj go
nie było. Trochę poczekałem, a potem zajrzałem do kościoła. No i tam go
znalazłem. Na podłodze w głównej nawie, pod chórem.
Byliśmy już w obrębie zabudowań. Oddaliśmy konie stajennym.
– Zobacz sam – powiedział Richard.
Przed głównymi drzwiami kościoła stało dwóch wartowników. Miny mieli
nietęgie.
– Brat Edgar będzie nam pomagał w tej sprawie – powiedział Richard – Ma prawo
wchodzić, gdzie tylko chce i o każdej porze. We wszystkim macie mu być pomocni.
Ciało leżało zwrócone głową do drzwi, twarzą do podłogi. Starego księdza
zaatakowano z tyłu, śmierć nastąpiła wskutek silnego uderzenia w tył głowy.
Obok zwłok leżała masywna srebrna monstrancja. Ze zbezczeszczonym Najświętszym
Sakramentem i z krwią na podstawie. To zakrawało na sytuację z jarmarcznej
ballady bardzo podłego gatunku. Z tych nowszych ballad.
Kiedy swego czasu robiłem zakupy w Newhaven, usłyszałem, jak żebrak pod
kościołem śpiewał balladę o świętym Walentym. To była tandeta przechodząca
ludzkie pojęcie. Niewyobrażalna. Dałem żebrakowi parę groszy, żeby zaśpiewał
jeszcze raz. Zapisałem co celniejsze zwrotki. Ian i Richard prawie się posiusiali
ze śmiechu, kiedy po powrocie wykonałem przed nimi ten utwór. Zaczynał się tak:
O tym świętym Walencinie,
Wielka sława o nim słynie...
Po rozmaitych perypetiach przydarza się świętemu, że
Kiedy raz mszę odprawował,
To go straszny wrzód nagabował.
Ciepało go po kościele
Od ołtarza po podcienie...
Pochyliłem się nad ciałem. Przyjrzałem się ranie. Napastnik musiał być
wyższy od biednego ojca Walentego o jakieś pół głowy. Ostrożnie dotknąłem ręki.
Była już stężała.
– Co dokładnie i w jakiej kolejności zrobiłeś? – zapytałem.
– Najpierw podbiegłem, żeby sprawdzić, czy żyje. Dotknąłem szyi i ręki w
przegubie. Ale był już zupełnie zimny. Pomyślałem, że w miarę możliwości nie
powinienem niczego ruszać, no i że nikt niepowołany nie powinien tu móc wejść.
Wróciłem do zakrystii i zamknąłem na klucz drzwi od korytarza. Główne drzwi
były zamknięte tylko na klamkę, klucz był po wewnętrznej stronie. Wyszedłem,
zamknąłem drzwi na klucz i pobiegłem po Iana. Razem poszliśmy po dowódcę
straży. Po drodze wziąłem psa, najlepszego w tropieniu. Taki mądry wilczur.
Poszliśmy do kościoła, dałem psu obwąchać zwłoki i podłogę. Kościół i tak do
ponownego wyświęcenia, prawda?
– Jasne – przytaknąłem.
– Pies poprowadził nas do furtki w zachodnim murze. Potem wpadł w krzaki na
wydmach. Po paru minutach zatrzymał się, coś znalazł. Strzępek ubrania. Zobacz
– wyjął z kieszeni kawałek czarnego sukna.
Tego już za wiele, przemknęło mi przez głowę. Co za grafoman tworzy tę
opowieść? Nie miałem wątpliwości co do progenitury czarnego strzępka: to był fragment
habitu benedyktyna.
– Ślad urywał się kawałek dalej na zachód, przy takiej małej, ukrytej w
krzakach zatoczce. Musiał tam schować łódź i na niej odpłynąć. No i tyle. Ian
pojechał do biskupa. Uznał, że musi jechać osobiście, bo sprawa jest poważna.
Pewnie przyślą tu kogoś jeszcze przed wieczorem.
– No tak, to leży w gestii jurysdykcji kościelnej – powiedziałem. – Do
wyjaśnienia sprawy będzie tu zarządzał przedstawiciel diecezji. Przepraszam, że
pytam jeszcze raz, ale na pewno nikt niczego nie ruszał? Ty też nie? Oprócz
dotknięcia zwłok i wyjęcia klucza z głównych drzwi?
– Na pewno nie. Postawiliśmy wartowników, żeby się tu ludzie nie zbierali,
ale klucz mam ja. Nikogo nie było w środku oprócz Iana, mnie i tego podoficera.
No i psa.
– Bardzo profesjonalnie, Richard – powiedziałem. – Absolutnie nie ruszamy
zwłok ani monstrancji. Muszę tylko sprawdzić jedną rzecz przy ołtarzu.
Podszedłem do tabernaculum i lekko pociągnąłem za dolną listwę drzwiczek.
Były zamknięte na klucz. Wszedłem do zakrystii i rozejrzałem się za deską z
kluczami. Wisiała na prawo od drzwi. Wybrałem kilka o prawdopodobnych
rozmiarach i wróciłem przed tabernaculum. Trafiłem na właściwy za trzecim
razem. Otworzyłem puste tabernaculum, przymknąłem drzwiczki. Potem znów
zamknąłem je na klucz i odwiesiłem wszytkie kluczyki na miejsce.
– Możemy już iść – stwierdziłem. – Siądziemy i postaramy się to
przeanalizować.
– Ale ty musisz być zmęczony po podróży – powiedział Richard – a tu zamiast
odpoczynku taka historia. Idź się przynajmniej wykąpać i przebrać, a ja każę
podać coś do jedzenia. I tak mamy czas do wieczora.
– Powiedz mi najpierw, co ty sam o tym myślisz – zacząłem, kiedy trochę
pokrzepiliśmy ciało.
– No cóż. Jak się spojrzy na tę scenę, to pierwszą myślą jest, że to jakiś
szaleniec. Ale jednocześnie to jakieś zbyt przemyślane. Na przykład to ukrycie
łódki i wybór czasu.
– Są szaleńcy, którzy konstruują logicznie spójne urojenia – powiedziałem –
i działają, w kontekście tego skonstruowanego świata, zupełnie racjonalnie. Ale
wygląda na to, że bardzo niewiele morderstw jest dziełem szaleńców – to znaczy
szaleńców w myśl klasycznych definicji.
– Przeszkadza mi też ta furtka w murze – dodał Richard. – Gdyby morderca
przedostał się przez mur górą, na przykład po linie, to pies zachowywałby się
inaczej. Ale trop wyraźnie szedł po ziemi. Pies probówał otworzyć furtkę. To
niby drobiazgi, ale ja przecież trenowałem tego wilczura i rozumiem go.
Gwarantuję ci, że morderca przedostał się przez furtkę, nie górą. A więc miał
klucz.
– Tego rodzaju zamki są prymitywne – zauwżyłem – i otworzyć je można byle
czym, jeżeli się ma trochę wprawy. Ale ten człowiek musiał się dość dobrze
orientować w tutejszej topografii. Nie mógłby biegać wzdłuż murów i szukać
furtek, bo strażnicy by coś zauważyli. Musiał też mieć jakieś pojęcie o tym, na
jak długich odcinkach poruszają się wartownicy i ile w związku z tym ma czasu
na przedostanie się przez furtkę. Takie obserwacje można oczywiście robić i z
zewnątrz, ale to trochę kłopotliwe i ryzykowne. Strażnicy zwróciliby uwagę,
gdyby jakiś osobnik się tu regularnie kręcił i im się przyglądał. Wszystko to –
i jeszcze jedna rzecz – wskazuje na to, że ten ktoś dobrze znał Kingsport i ten
kościół. Chodzi o kluczyk od tabernaculum.
– To już musisz mi dokładniej wyjaśnić. To zakres twoich kompetencji.
– Dobrze. Ale najpierw powiedz mi, jak wyobrażasz sobie samą scenę
zabójstwa? Gdzie jest ojciec Walenty, gdzie monstrancja, a gdzie morderca?
– Aha – Richard skinął głową – zaczynam rozumieć. To się rzeczywiście jakoś
kupy nie trzyma. Monstrancja musiała być albo w tabernaculum, albo na ołtarzu,
prawda? Ale jak – morderca gonił księdza od ołtarza przez główna nawę do drzwi
z monstrancją w ręku? Albo ojciec Walenty szedł przez kościół z monstrancją, a
morderca mu ją wyrwał przy drzwiach? To jakieś nieprawdopodobne.
– Zupełnie nieprawdopodobne – zgodziłem się. – Monstrancję przechowuje się
w zamkniętym tabernaculum, a wyjmuje w określonych okolicznościach, w celu
adoracji albo przy uroczystych procesjach. Żaden normalny ksiądz nie będzie
sobie a muzom spacerował po pustym kościele z monstrancją w ręku. W ogóle
nieprawdopodobne jest, aby ojciec Walenty wyjmował monstrancję z tabernaculum,
kiedy przychodził pomodlić się przed snem. Prywatna adoracja nie jest
zabroniona, ale raczej się jej nie praktykuje, przynajmniej na co dzień.
Niemniej jednak załóżmy, że z jakiegoś powodu ojciec Walenty odczuwa potrzebę
bezpośredniej adoracji Najświętszego Sakramentu. Bierze kluczyk z zakrystii,
otwiera drzwiczki tabernaculum, stawia monstrancję na ołtarzu, klęka i pogrąża
się w modlitwie. Morderca albo na niego czekał, albo niepostrzeżenie wszedł do
kościoła. Ojciec Walenty trochę źle słyszał, prawda?
– Rzeczywiście. Skąd wiesz?
– Ian coś wspominał o jego pobłażliwości w roli spowiednika – wyjaśniłem. –
Ale myślmy dalej. Nie mówiliśmy jeszcze o motywach zabójstwa, ale wyraźna jest
tu wrogość nie tylko wobec ofiary, ale i wobec instytucji, którą ofiara
reprezentuje. Monstrancja jako narzędzie zbrodni to wyraźny symbol. Morderca
chciał stworzyć maksymalnie dramatyczną scenę. Gdyby chodziło tylko o usunięcie
ze świata ojca Walentego, to po co bezcześcić Najświętszy Sakrament? Mógł
ofiarę po prostu zasztyletować albo udusić. Wyraźnie jednak chciał osiągnąć
bardzo szczególny efekt. I w wersji, którą teraz założyliśmy, ma do tego
świetną okazję. Ksiądz jest pogrążony w adoracji. Nie słyszy, że ktoś się
skrada za jego plecami. Morderca szybkim ruchem sięga po monstrancję i uderza.
Trudno o lepszy efekt, prawda? Byłby jeszcze silniejszy niż ten, który zastaliśmy.
Kapłan u stóp ołtarza, z głową roztrzaskaną monstrancją. Lepiej być nie może.
Ale zwłoki leżały pod chórem.
– Więc tę wersję z adoracją możemy skreślić – kontynuowałem. – Nawet gdyby
było tak, że ojciec Walenty usłyszał mordercę i odwrócił się na czas, to nie
uciekałby przez główną nawę pozostawiając monstrancję w rękach świętokradcy.
Byłyby ślady jakiejś szamotaniny przy ołtarzu. Choćby przekrzywiony obrus.
Zresztą raczej ksiądz nie zdążyłby dobiec aż pod chór. A w ogóle, gdyby jednak
– co mało prawdopodobne – nie szamotał się z prześladowcą i od razu rzucił się
do ucieczki, to uciekałby w stronę zakrystii. O wiele bliżej i dużo większe
szanse na ratunek, prawda? Znalazłbyś wtedy ciało na lewo od ołtarza. W obu
przypadkach najbardziej prawdopodobne jest to, że tabernaculum byłoby otwarte,
a kluczyk tkwiłby dalej w drzwiczkach. Trochę trudno sobie wyobrazić takiego
pedanta, który po dokonaniu tego rodzaju zbrodni zamyka tabernaculum i odwiesza
kluczyk na miejsce, nie? Po co miałby to robić? A już zupełnie nie do
pomyślenia jest sytuacja, w której ksiądz zostawia monstrancję na ołtarzu,
zamyka puste tabernaculum, odwiesza kluczyk, odwraca się do Najświętszego
Sakramentu plecami i idzie sobie do wyjścia. Tego się nie robi. Pewne rzeczy w
moim zawodzie funkcjonują na poziomie odruchu, tak jak twoje chwytanie za miecz
przy zagrożeniu. Monstrancję po adoracji automatycznie zamyka się w
tabernaculum.
– To znaczy – powiedział Richard – że morderca był tu przed ojcem Walentym.
W czasie wieczerzy. Wyjął monstrancję i zaczaił się pod chórem, bo tam
najciemniej.
– Najprawdopodobniej w konfesjonale – dodałem. – Najwygodniej i najpewniej.
Ojciec Walenty chwilę się pomodlił, potem poszedł do wyjścia, i wtedy został
zaatakowany. Wróćmy do kluczyka. W każdym kościele i każdej zakrystii bardzo
dużo jest rzeczy, które się zamyka przy pomocy niewielkich kluczy. Szafki na
naczynia liturgiczne i na szaty mszalne. Relikwiarze. Puszki na komunikanty.
Szkatułki na święte oleje i na kadzidło. Mszały i inne co cenniejsze księgi
mają oprawy zamykane na klucz, niektóre księgi dodatkowo przymocowuje się do
pulpitów łańcuchem z kłódką. No i oczywiście zamyka się tabernaculum. Na nowym
miejscu zawsze trudno jest spamiętać, który klucz jest do czego, a z reguły się
ich nie znakuje. Nie wiem, dlaczego, ale jakoś nie. A jeżeli – co rzadkie – to
znaki są zrozumiałe tylko dla osób obeznanych z danym kościołem. Z czasem jakoś
się człowiekowi wyrabia oko do tych kluczyków, ale, jak mówiłem, na nowym
miejscu na początku zawsze zdarza się dużo pomyłek. Ja większość życia
spędziłem w klasztorach i kościołach, a mimo to udało mi się tu dobrać właściwy
klucz do tabernaculum dopiero przy trzeciej próbie. Mordercy z zasady muszą
działać szybko. Gdyby nie był zorientowany w szczegółach kościoła i zakrystii,
to bardzo wątpliwe, czy decydowałby się w ogóle na próbę otworzenia
tabernaculum. Mógłby wziąć krucyfiks, też byłby efekt dramatyczny. Nie
ryzykowałby próbowania kilkunastu kluczyków, prawda? Zatem musiał tu wcześniej
bywać, i to raczej często. Pomyślał też o tym, żeby zamknąć tabernaculum na
klucz i odwiesić go na miejsce. Bardzo słusznie – drzwiczki są lekko wypaczone
i same się uchylają, jeżeli nie zamknie się ich na klucz. Ojciec Walenty nie
miał zauważyć, że tabernaculum jest puste. Cała akcja była bardzo przemyślana.
– Najbardziej prawdopodobnym kandydatem – myślałem głośno – byłby kapelan
Garricka. On był na dodatek benedyktynem. Zapomniałem ci powiedzieć, że ten
czarny strzępek, który pies znalazł w zaroślach, pochodzi z benedyktyńskiego
habitu. Jestem tego pewien. Benedyktyni nie lubią się z augustianami. Właściwie
nikt nie wie, dlaczego, ale to taka tradycja. Dogryzamy sobie dość złośliwie w
dyskusjach na temat teologii i liturgiki, ale na razie sprawy nie zaszły tak
daleko, żebyśmy się mieli prać monstrancjami po głowach. Kto wie, może się
mylę. Szkopuł jednak w tym, że kapelan Garricka od ponad dwóch lat nie żyje.
Umarł na krótko przed moim wyjazdem na Islandię. Wyście już tu zastali ojca
Walentego, prawda?
– Tak. Popatrz, sprawa zaczyna się wyjaśniać. Ojciec Walenty opowiadał nam
z oburzeniem o tym, że jego poprzednik parał się alchemią. Miał w alkowie
zakrystii laboratorium i jakoby jakieś rekwizyty z bezbożnymi symbolami. Ojciec
Walenty natychmiast po przyjeździe do Kingsport wszystko to usunął i wyświęcił
zakrystię. Trochę się z tego z Ianem podśmiewaliśmy. Zastanawialiśmy się, co by
staruszek zrobił, gdyby wiedział, czym się zajmował nasz spowiednik w Yorku i
ile czasu ja spędziłem w twoim laboratorium. No i jasne stało się dla nas,
gdzie Garrick z kapelanem upichcili Czarci Pazur. Więc Garrick często bywał w
zakrystii. Ale – Richard zamyślił się – ja od dwóch lat prawie codziennie
przychodzę do zakrystii przed jutrznią i trochę czasem pomagałem ojcu
Walentemu. Mimo to nie miałbym pojęcia, który klucz pasuje do tabernaculum.
– Coś mi się zdaje – powiedziałem – że niezupełnie słusznie śmialiście się
z biednego ojca Walentego. On mógł mieć rację co do tych bezbożnych symboli.
Każdy sługa Kościoła musi mieć jakieś pojęcie o znakach i metodach, których
używa obóz przeciwny. To tak jak ze znajomością duńskiego w angielskim wojsku.
A alchemicy-amatorzy z zamiłowaniem do substancji trujących na ogół parają się
też satanizmem; stąd tyle przesądów na temat alchemii. Oni to robią jak
najbardziej na poważnie. Trochę wiedzy na ten temat zaczerpnąłem we Włoszech.
Nie masz pojęcia, czego nie wymyślają; włos się jeży. Bardzo rozpowszechnione
jest na przykład przekonanie, że trucizna staje się bardziej skuteczna, jeżeli
przefiltruje się ją przez konsekrowaną hostię, i to najlepiej nie mały
komunikant, ale dużą hostię wyjętą z monstrancji. Monstrancję odwraca się przy
wyjmowaniu hostii podstawą do góry i intonuje Pater Noster na wspak.
– Jezus Maria. Nie wiadomo, czy się śmiać, czy płakać – westchnął Richard.
– Jak się uprawia takie praktyki, to już się nie ma oporów przed rozbiciem
komuś głowy monstrancją, nie?
– I wie się, który kluczyk pasuje do tabernaculum.
– Wiesz, mnie się to od początku jakoś kojarzyło z Garrickiem – powiedział
– ale tak na podstawie intuicji. On lubi dramatyczne efekty i motywy balladowe,
prawda? Łania, jad żmii... ale to morderstwo już mi się wydawało za mocne nawet
jak na niego. I jakieś, jak ty często mówisz o nowszych balladach, tandente.
– On już wcześniej nie stronił od tandetnych efektów i wykazywał tendencje
świętokradcze – odparłem. – Choćby ten sąd boży. Wiesz, co myślę o tej
instytucji, ale moja opinia to jedna sprawa, a prawo i przekonanie ogółu druga.
W świetle prawa Garrick popełnił wtedy świętokradztwo zatruwając miecz, którym
walczył twój przeciwnik.
– Możemy właściwie mieć pewność, że to on.
– Tylko że nie bylibyśmy w stanie tego udowodnić przed żadną instancją
prawną. To też jego specjalność: wiadomo, że to on, a dowodów przedstawić nie
sposób.
– Ale co z motywacją? Tyle kłopotu by sobie robił dla pozbycia się starego
księdza?
– Tu niestety na razie nie mam żadnej sensownej koncepcji. Ten typ jest
bardzo mściwy. Pomyśl, ile energii włożył w to, żeby się zemścić na Ianie za tę
historię z łodziami. Może i ojciec Walenty kiedyś mu nadepnął na odcisk. Ale
nie... to jakieś naciągane. Dlaczego by Garrick tyle czasu czekał z zemstą?
Zresztą, skoro dostał się do Kingsport, to dlaczego w pierwszym rzędzie nie
ukatrupił Iana? Może zło tak już nim zawładnęło, że morduje dla samej
przyjemności zabijania? Ale to do niego jakoś nie pasuje.
Dłuższą chwilę bezskutecznie zachodziliśmy w głowy.
– Musimy chyba zrobić sobie przerwę – uznałem. – Przejdźmy się po świeżym
powietrzu. Oby z diecezji przysłali kogoś sensownego. Niestety nie mam dobrych
przeczuć.
Tropiciel grzeszników
Diecezję reprezentował na razie benedyktyn, niejaki ojciec Rafał. Wysoki,
chudy, czarnooki. Spojrzał z niechęcią na mój augustiański habit. Wiadomo,
tradycja. Nawet nie zapytał o moje zdanie na temat całej historii. Spytał tylko
krótko o moje kompetencje. Powiedziałem, że jestem przede wszystkim lekarzem.
Poinformował, że najpierw zrobi „wizję lokalną” i porozmawia z „personelem”. I
że za jakieś pół godziny zwłoki ojca Walentego będą przeniesione do zakrystii.
Prosiłby mnie o dokonanie dokładnych oględzin ciała. Zwróci się później do mnie
w kwestii szczegółów medycznych.
Poprosił mnie na rozmowę dopiero po kilku godzinach. Musiał się nieźle
nagadać z tym personelem.
– Kształt rany i kąt, pod którym została zadana – orzekłem – wskazują na
osobę silną i wysokiego wzrostu. Morderca był co najmniej o pół głowy wyższy od
ofiary. Okoliczności wskazują na to, że ojciec Walenty został zamordowany
między dziesiątą a jedenastą wieczorem. Stan ciała temu nie zaprzecza. Innych
obrażeń niż uszkodzenie czaszki i mózgu nie stwierdziłem, pomijając stłuczenia
twarzy wskutek upadku na kamienną posadzkę. Czy mógłbyś zapoznać mnie z
wynikami twoich inwestygacji? Moglibyśmy porównać spostrzeżenia.
– Nie widzę potrzeby porównań – powiedział. – Potrzebna mi była tylko
opinia medyka dla uzyskania ostatecznej pewności. Wyślę wiadomość do biskupa.
Sąd odbędzie się najpóźniej za dwa-trzy dni.
Czyżby był o tyle lepszy ode mnie i Richarda? – pomyślałem ze zdumieniem. –Znalazł
już i Garricka, i dowód, który można przedstawić sądowi?
– A więc jest podejrzany – odezwałem się. – Proszę wybaczyć ciekawość, ale
czy mógłbym...
– To nie tajemnica. Wkrótce wyślę po niego straż. Już zabroniłem
komukolwiek opuszczać Kingsport, więc nie ucieknie. To zastępca sir
Sleighstone’a. Richard baron Northbridge.
Rany boskie. Zabroniłem sobie otwierać usta. Patrzyłem na benedyktyna w
milczeniu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz