Rany boskie. Zabroniłem sobie otwierać usta. Patrzyłem na benedyktyna w
milczeniu.
– To oczywiste – powiedział. – Forteca jest dobrze strzeżona, szczególnie w
nocy. Morderstwa musiał dokonać ktoś z wewnątrz, i to ktoś, kto dobrze zna
Kingsport, tutejsze obyczaje i zwyczaje świętej pamięci ojca Walentego. Ktoś,
kto poza tym dobrze znał kościół i zakrystię. Oglądałeś scenę morderstwa,
Edgarze. Nie mogłeś chyba nie zwrócić uwagi na zamknięte tabernaculum i klucz
na właściwym miejscu. Northbridge miał klucz od zakrystii. Sam przyznał, że
często tam bywał i sam otwierał drzwi z korytarza, są też osoby, które to
potwierdzają. Mógł więc łatwo rozpoznać właściwy kluczyk. Charakterystyka
fizyczna zgadza się z twoim opisem mordercy: silny, wyższy o około pół głowy od
ofiary. Nie ma alibi. Sir Sleighstone robił obchód straży między dziesiątą a
jedenastą. Northbridge’a od dziesiątej wieczorem do rana nikt nie widział.
Tylko oni dwaj – komendant i jego zastępca – przebywali w nocy w skrzydle
przylegającym do zakrystii. Northbridge twierdzi, że znalazł ciało. No cóż,
miał do wyboru albo spróbować zatrzeć ślady i jakoś pozbyć się ciała, albo
udać, że odkrył morderstwo. To drugie było znacznie łatwiejsze. Poza tym zdaje
się, że miał potrzebę zademonstrowania światu swojego wyczynu. Takie pragnienie
zwrócenia na siebie uwagi i siania zgorszenia to dość typowe dla morderców
owładniętych przez szatana.
– Ale przecież – zdecydowałem się odezwać – główne drzwi kościoła były
otwarte. Morderca nie musiał iść przez zakrystię. Sir Sleighstone i jeden z
podoficerów byli obecni przy tropieniu śladów z psem. Pies doprowadził ich od
głównych drzwi kościoła za mur i nad zatokę. Chyba ci o tym mówili?
– Owszem, Edgarze – powiedział z triumfem – ale czy wiesz, do kogo należy
ten pies? Oczywiście do Northbridge’a. Dowiedziałem się, że jedną z jego
licznych pasji jest tresura psów. Ta sztuczka z psem była bardzo sprytnym
sposobem na udanie niewinności, trzeba to przyznać.
– Skłonności Northbridge’a i praktyki, którym się oddawał – kontynuował –
pozostają w ścisłym związku z motywem zbrodni i jej świętokradczą formą. Rzeczą
wiadomą w całym Kingsport jest, że ten młody człowiek od lat literalnie tarzał
się w rozpuście. Upominał go nie tylko ojciec Walenty, ale nawet komendant
Sleighstone. Ten ostatni robił to na prośbę ochmistrzyni, którą wybryki
Northbridg’a z dziewczętami służebnymi doprowadziły do skrajnej rozpaczy.
– To możliwe, jednak grzechy cielesne popełniane przez młodych nieżonatych
mężczyzn z reguły nie czynią ich mordercami – zauważyłem. Każdy garnizon to
gniazdo plotkarzy, dodałem w myślach.
– Czyżby augustianie przestali uważać grzech nieczystości za grzech
śmiertelny?! – oburzył się wielebny Rafał.
– Uczono mnie, że w tej dziedzinie można mówić o różnych stopniach winy –
powiedziałem spokojnie.
– Szczególne podejście teologiczne i moralne – stwierdził z przekąsem. –
Ale wracajmy do Northbridge’a. Na wyuzdanej rozpuście nie koniec. Interesowały
go też sprawy zakrawające na praktyki czarnoksięskie. Jakiś stary Duńczyk w
porcie uczył go zaklęć runicznych. Northbridge przesiadywał godzinami nie tylko
w stajniach – co w przypadku rycerza jeszcze byłoby zrozumiałe – ale i w
oborach, a nawet w chlewni. Słyszałem, że odkąd się tam zaczął pojawiać, na
świat zaczęły przychodzić zwierzęta o niezwykłych cechach.
– On od dawna interesuje się hodowlą zwierząt – zaoponowałem. – A dobra znajomość
duńskiego jest istotna dla angielskiego oficera.
– Wydajesz się bardzo zainteresowany przedstawianiem tego młodego człowieka
w korzystnym świetle, drogi Edgarze – powiedział słodziutko. – Co cię właściwie
z nim łączy?
– Przed wyjazdem na Islandię byłem jego spowiednikiem – odparłem sucho. Nie
dam się temu sukinsynowi wyprowadzić z równowagi, postanowiłem.
– Ale od tego czasu minęły dwa lata, i twój, zapewne zbawienny, wpływ niestety
najwyraźniej osłabł – zauważył, nie starając się nawet ukrywać ironii. – Ów Northbridge
miał również w tym roku bardzo podejrzane konszachty z Cyganami. Łączyły go
stosunki z jakąś cygańską wiedźmą. Tego chyba nawet augustianie nie uznaliby za
wybaczalne, nieprawdaż?
Milczałem. Robiło mi się zimno wokół serca. Najwyraźniej miałem do
czynienia z fanatykiem. Chyba lepiej się przymknąć, pomyślałem. Nie będę mógł
pomóc Richardowi, jeżeli mnie spalą na stosie za herezję.
– Podsumowując – mój uroczy kolega po fachu uśmiechał się triumfalnie –Northbridge
przez ostatnie lata żył w grzechu i coraz bardziej ulegał wpływom szatana. Mamy
dowody na jego rozpustę, konszachty z poganami i czarownicą, różnorakie praktyki
magiczne... Upominali go i kapelan, i komendant, ale bezskutecznie.
Przypuszczam, że ojciec Walenty nie widział innego wyjścia, niż zagrozić mu
ekskomuniką. Ekskomunika oznaczałaby dla młodego oficera koniec kariery
wojskowej i banicję. I na tym tle doszło do morderstwa. Taka będzie linia
oskarżenia. Wyrok należy do sądu. Teraz wyślę po Northbridge’a strażników. Ze
straży biskupiej, ma się rozumieć.
– Skoro jest oskarżony, to powinien stanąć przed sądem – powiedziałem jak
najspokojniejszym tonem – ale wysyłać po niego waszych ludzi to niezbyt dobry
pomysł. Jak mówiłem, dość dobrze tego młodzieńca znam. On nie da się aresztować
bez walki. Nieważne, ilu strażników po niego wyślesz. Będzie się bronił, a to
doskonały szermierz. Trzeba go będzie zabić albo ciężko zranić. Ilu przedtem
sam zabije, trudno powiedzieć. A chyba niewskazany jest w tej sytuacji kolejny
rozlew krwi, nie sądzisz?
Zdaje się, że to do niego trafiło.
– Jest jeszcze jeden poważny problem – mówiłem dalej beznamiętnym głosem. –
Widzisz, ten Northbridge i sir Sleighstone to nie tylko podwładny i komendant,
ale i bardzo bliscy przyjaciele. Wręcz nierozłączni przyjaciele, od lat
dziecinnych. W Yorku mawiano, że jeden za drugiego dałby sobie rękę odciąć. Nie
wiadomo, czy w przypadku Sleighstone’a poczucie subordynacji zwycięży nad
lojalnością wobec Northbridge’a. Być może nie. Bardzo prawdopodobne wydaje mi
się, że wbrew rozsądkowi sir Sleighstone nie uwierzy w winę swego serdecznego
druha i będzie go bronił. Wezwie swoich żołnierzy. Zrobią się jatki. Dojdzie w
konsekwencji do poważnych zadrażnień między biskupem a królem. A tego nikt
przecież nie chce. Jeżeli jesteś gotów wziąć na siebie taką odpowiedzialność,
to cóż, wysyłaj strażników. Nie mów tylko potem, że cię nie ostrzegałem. O ile będziesz
w ogóle mógł mówić, bo nie mam pewności, czy sami wyjdziemy cało. W takiej
kotłowaninie nikt nie będzie zwracał uwagi na nasze habity.
– Co więc mi radzisz? – zapytał. – Skoro dobrze znasz Northbridge’a...
– Mógłbym spróbować go przekonać, żeby się dał trzymać pod strażą. Wydaje
mi się, że mam jeszcze w jego oczach autorytet. Wytłumaczę mu, że to najlepsze
wyjście dla niego i dla jego przyjaciela. Może mi się uda. Nie mogę ci dać
gwarancji, ale sądzę, że jest spora szansa, że odda mi miecz. Ale jeżeli ta
próba ma się powieść, to muszą zostać spełnione pewne warunki. Wiem, na jakich
zasadach on może dać się przekonać.
– Mów, o jakie warunki chodzi – skinął głową.
– Żadnego zamykania w lochu i skuwania w łańcuchy, dopóki nie zostanie
uznany za winnego – powiedziałem. – Komnaty na parterze mają zakratowane okna.
Umieścisz go w jednej z nich i postawisz strażników. Ma być przyzwoicie
traktowany. Żadnych nowych przesłuchań, dopóki nie zbierze się sąd. I chcę mieć
do niego dostęp o dowolnej porze. Chcę móc go wyspowiadać i udzielać mu
pociechy duchowej.
– Cóż, zgoda – stwierdził. – Obawiam się, że pociecha duchowa nie na wiele
się tu przyda, ale życzę powodzenia. Rzeczywiście źle by było, gdyby polało się
więcej krwi. Ja wysyłam gońca do biskupa. Przyjdź do mnie, proszę, kiedy się
rozmówisz z Northbridge’m.
– To może trochę potrwać – zastrzegłem się.
Poszedłem poszukać Richarda. Siedział w kancelarii nad jakimiś notatkami.
– Z tego wszystkiego wziąłem się za rachunki – uśmiechnął się, podnosząc
oczy. – Ian tego nie cierpi jeszcze bardziej niż ja, więc robię to za niego. Ja
się dla niego za bardzo poświęcam, nie uważasz? Powoli mi ta pisanina idzie,
muszę robić przerwy, bo jak za długo piszę, to palce mi się trochę trzęsą.
Myślisz, że mi kiedyś prawa ręka całkiem wydobrzeje?
– Masz tu jakieś wino? – spytałem, ignorując jego pytanie. Było to niezbyt
uprzejme, ale musiałem się napić.
– Jasne, częstuj się – Richard z pewnym zdumieniem wskazał mi dzban i kubki
stojące na komodzie.
Wypiłem pierwszy kubek duszkiem i nalałem sobie następny.
– Co ci jest, Edgar? Wyglądasz, jakbyś samego diabła zobaczył – zatroszczył
się Richard.
– Diabła nie – nareszcie znów mogłem mówić – ale napotkałem gatunek
spokrewniony. Fanatyka. Ty też się napij, Richie. Siedzimy po szyję w gównie.
Zabiłeś ojca Walentego.
Patrzył na mnie z niedowierzaniem. Jeszcze chyba myślał, że to żart.
– Napij się – powtórzyłem. – Ten pieprzony benedyktyn! I mówią, że
augustianie mają do nich uprzedzenia! Ten drań zwrócił uwagę na kluczyk i tak
dalej. Też doszedł do wniosku, że morderca musiał znać Kingsport i orientować
się w zakrystii. Był silny, wysoki... Czyli na pewno był to Richard Northbridge,
który niby to znalazł ciało, spryciarz jeden. Tenże Northbridge nie ma alibi, za
to ma klucz od zakrystii i bardzo złą opinię. Tarza się w rozpuście, tonie w
grzechach, zaklina bydło przy pomocy pogańskich runów, uczy się rzucać uroki od
Cyganów, romansuje z wiedźmami. Ojciec Walenty zagroził ci ekskomuniką, a ty go
za to trzasnąłeś monstrancją. Stek bzdur, ale dla przeciętnego sądu biskupiego
wystarczy. Zwłaszcza z takim biskupem.
Richard spoglądał na mnie wyogromniałymi oczami.
– Ale... trop? Przecież i Ian, i Fletcher widzieli, jak zachowywał się
pies!
– Pies był twój. Wszystkim wiadomo, że świetnie tresujesz psy. Kierowałeś
nim, jak chciałeś, w niedostrzegalny dla innych sposób,. Mówiłem ci, że
siedzimy w gównie.
Richard wreszcie napił się wina. Powaga sytuacji zaczęła do niego docierać.
– No tak – stwierdził po chwili. – Ten benedyktyn musi być żarliwym
tropicielem grzeszników. A do Iana on się, Boże broń, nie przyczepia?
Zaprzeczyłem.
– To jest przynajmniej jedna dobra wiadomość – Richard ciężko westchnął. –
Co do reszty, czarno widzę. Mam na swoją obronę niepotwierdzone przypuszczenia i
motywy z ballad. O tym strzępku habitu chyba nie wspomniałeś? Bo to by nas obu
pogrążyło. Wielebny Rafał uznałby, że świętokradca w komitywie z augustianinem
próbują obwiniać zakon świętego Benedykta... Rzeczywiście, za przeproszeniem,
gówno po szyję. I jeszcze te stare plotki z Yorku za nami pewnie się ciągną. Dlaczego
mnie jeszcze nie zaaresztowali?
– Ja tu jestem w tej sprawie. Powiedziałem, że będziesz się bronił, Ian ci pomoże
i będą łomoty. Że tylko ja potrafię cię przekonać, abyś się dobrowolnie oddał
pod straż. Uprzedziłem, że to przekonywanie prawdopodobnie długo potrwa.
Kombinuj teraz, jak uciekać. Nikomu nie wolno opuszczać Kingsport, biskupich
pachołków wszędzie pełno, ale znasz teren i coś wymyślisz. Założysz mój habit.
Trochę na ciebie za krótki, ale to chyba nikt nie zwróci uwagi, już ciemno.
Przez dziedziniec przejdziesz spokojnie w habicie, tylko pamiętaj, żeby narzucić
kaptur, przygarbić się i utykać. Potem może uda ci się zwiać przez którąś
furtkę w murze. Garrickowi się udało. Klucze masz, prawda?
– Mam. Ale nie będę uciekał.
– Czyś ty oszalał?! – wykrzyknąłem. – Nie rozumiesz, co takie oskarżenie
znaczy? Za taką zbrodnię jest stos, król cię nie wybroni, bo Kingsport jest pod
teraz pod kościelną jurysdykcją!
– A za pomoc świętokradcy i mordercy w ucieczce to co się dostaje? Kapelusz
kardynalski?
– Możesz mnie związać i zakneblować – zaproponowałem.
– Akurat ten benedyktyn w taki numer uwierzy! Nie da się nabrać. Domyśli
się, że wszystko, co mówiłeś, obliczone było na to, żeby mi pomóc w ucieczce. Przecież
kiedy zaczął gadać te bzdury o runach i krowach, to próbowałeś mu wytłumaczyć,
że to absurd, nie? Już broniłeś sługi szatana. Nie, Edgar. Nie zostawię cię
tutaj. Koniec dyskusji.
– To spróbujmy uciec razem. Wiem, że z moją nogą będę dla ciebie balastem,
ale skoro beze mnie nie chcesz, to cóż – przekonywałem go gorączkowo. – Jak to
dobrze przemyślimy, to będziemy mieli jakąś szansę.
– Nie, Edgar. Nie zgadzam się. Niech mnie zaaresztują. Powiedz tylko
Ianowi, żeby nie robił żadnych hec. Najlepiej by było, gdyby stąd na jakiś czas
wyjechał, bo jeszcze nie wytrzyma i sam popadnie w kłopoty. Przekonaj go. A ze
mną będzie, co ma być. Będziemy się modlić i ufać w miłosierdzie Boże.
– Richard! – zacząłem, ale mi przerwał.
– Nic nie mów, bo zgrzeszysz i kto mnie będzie spowiadał? Ten benedyktyn?
Edgar, sam wiesz, że ucieczka to przyznanie się do winy. Jeżeli nawet się uda,
to będziemy banitami, obłożą nas ekskomuniką, wyślą listy gończe po całej
cywilizowanej Europie. Nie schronimy się w żadnym klasztorze. Jak my będziemy
żyć? Tworzymy dość rzucającą się w oczy parę, prawda? Będziemy musieli się
rozdzielić, tułać się w ciągłym strachu przed rozpoznaniem. Poza tym, za co mielibyśmy
żyć? Suffolk jest hojny, bo inwestuje w przyszłego opata i pierwszego doradcę
króla, ale nie masz co do niego złudzeń, prawda? Nie będzie się kompromitował pomaganiem
banicie. Mógłbyś może zarabiał na kawałek chleba jako wędrowny cyrulik, ale to
też nie całkiem bezpieczne... A mnie co pozostanie? Chyba tylko zaciągnąć się
we Francji czy gdzie indziej do cudzoziemskich oddziałów spod najciemniejszej
gwiazdy, takich, gdzie się nikogo nie pyta o przeszłość i które się wysyła na
najohydniejsze ekspedycje. Ja tak nie chcę żyć, Edgar, i nie chcę, żebyś ty
przeze mnie błąkał się sam po świecie i przymierał głodem. Zostaję tutaj.
Jeżeli Bóg tego zechce, to stanie się coś, co sądowi pozwoli uwierzyć w moją
niewinność. A jak nie, to mi pomożesz przez to przejść.
Otworzyłem już usta, żeby zaprotestować, ale nie dał mi dojść do słowa.
– Nie, nie bój się, nie będę cię prosił o Czarci Pazur. Nie chcę popełnić
samobójstwa i sam się skazać na potępienie. Dasz mi opium. Taką dawkę, żebym od
niej nie umarł, ale stracił przytomność. Jakoś to załatwisz, nie? I spotkamy
się kiedyś po tamtej stronie. W moim fachu i tak człowiek nie może liczyć na
długie życie. Bólu się boję, ale śmierci nie tak bardzo. Już raz prawie umarłem
i to wcale nie było nieprzyjemne.
Podał mi pas z mieczem i sztyletem.
– Weź to. Po co ma byle biskupi pachołek dotykać mojego miecza.
Pogładziłem rękojeść z tym jego ładnym herbem i położyłem miecz na
kolanach.
– Nie idź jeszcze. Coś ci chcę pokazać – otworzył małą szkatułkę i wyjął
jakiś drobny przedmiot. – Zobacz.
Był to pierścień z rubinem w kształcie róży. Obróciłem go w palcach. Na
srebrnej płytce po wewnętrznej stronie był wygrawerowany maleńki jednorożec i
słowa: Deus est unus.
– Dowiedziałeś się czegoś o swojej siostrze? – spytałem.
– Właściwie to ona mnie odnalazła. Ja jej nie poznałem. Podeszła do mnie w
obozie cygańskim, kiedy przyszedłem obejrzeć konie. Wzięła mnie za rękę.
Myślałem, że chce mi powróżyć i chciałem zabrać rękę, bo się takich rzeczy
trochę boję. A ona – uśmiechnął się – wskazała na mój pierścień i powiedziała:
„Tylko prawdziwy przyjaciel może znać wewnętrzną stronę pierścienia.” I
pokazała mi swój. Mówiła po angielsku z obcym akcentem, wiesz? Cóż, miała
niecałe pięć lat, kiedy znaleźli ja Cyganie w lesie pod Northbridge. Ale
zapamiętała to powiedzenie o pierścieniu i pamiętała mnie. Ja się jakoby prawie
nie zmieniłem, tylko urosłem – roześmiał się cicho. – Ian miałby satysfakcję,
on nieraz twierdził, że zatrzymałem się w rozwoju.
– Ona czuje się całym sercem Cyganką. – opowiadał. – Przybrani rodzice byli
dla niej bardzo dobrzy. Jej przybrany dziadek jest ich wysokim kapłanem, więc
ona też należy do cygańskiej arystokracji. Wydawała mi się szczęśliwsza ode
mnie. Ona tak zawsze lubiła swobodę i konie, już kiedy była malutka. Opowiadała
mi, że z wczesnego dzieciństwa najlepiej pamięta, jak zabierałem ją ze sobą na
przejażdżki na koniu. Rzeczywiście często to robiłem, bo miała z tego wielką
frajdę i wcale się nie bała. Jej niańka krzyczała, że rozbiję dziecku głowę.
Miała trochę racji, bo skakałem z Agnes przez płoty. Ale jej tak się to
podobało. „Lichie, hop, hop!” – wołała i śmiała się na cały głos.
– Wiesz – mówił dalej – ona ma męża i dwoje dzieci. Trzyletniego chłopca i
malutką dziewczynkę. Bardzo ładne dzieciaki, a jej mąż to przystojny chłopak i
ma nieźle poukładane w głowie. Na koniach zna się lepiej ode mnie. Powiedz, czy
to nie zabawne, że jestem wujkiem dwóch małych Cyganiątek i mam szwagra Cygana?
Ale by chłopaki w Yorku mieli używanie, gdyby się dowiedzieli, że Northbridge
to nie tylko baron z pogorzeliska, ale i prawie baron cygański! Tylko jedno
mnie martwi, Edgar. Te dzieciaki nie są ochrzczone. Może powinienem był ją
przekonywać, żeby...
– Nie – przerwałem mu. – Nie, Richard. To nie ma znaczenia. Nie patrz na
mnie z takim przerażeniem. Wiesz, że mam najgłębszy szacunek dla sakramentów. Ale
sakrament to znak. Forma i treść. W innym kontekście może być inna forma, ale
treść taka sama, zasługująca na równy szacunek. Bóg jest jeden, Richard. Deus est unus. Dobrze, że pozwoliłeś jej
odjechać. To jej życie. Nie mogłeś wybierać za nią.
– Tak – przyznał z wyraźną ulgą. – Agnes też tak uważała. Zresztą teraz
nazywa się Aina. Kiedy się żegnaliśmy, dała mi swój pierścień. „Nie będzie mi
już potrzebny – powiedziała. – Spotkaliśmy się, powiedzieliśmy sobie to, co
ważne. Ale tobie ten pierścień może się przydać. Daj go komuś, kogo nie chcesz
w świecie zagubić. Jednorożce szukają się po świecie, pamiętasz?” A przy naszym
rozstaniu był taki dziwny zbieg okoliczności. Pomachała mi ręką z wozu i
zaśpiewała fragment tej ballady, którą tak często kiedyś śpiewaliście z Ianem w
Yorku.
– Ten?
Zanuciłem:
Nie zmoże cię topór, ni kusza, ni
miecz,
Ni oszczep ci w piersi się wbije.
Nie zginiesz w topieli ni w ogniu,
lecz wiedz...
Skinął głową.
– Może to był rodzaj wróżby? W takim razie nie zginę w ogniu – roześmiał
się niezbyt wesoło. – Jad żmii już przerabialiśmy i mamy odtrutkę. Bądźmy
dobrej myśli, Edgar. Chciałbym, żebyś zatrzymał ten pierścień.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz