sobota, 7 marca 2015

Witraż z jednorożcem, rozdział 14: Błogosławieństwo

Kolejne dni były bardzo pogodne. Pod każdym względem. Większość czasu spędzaliśmy na pokładzie. Dużo gadaliśmy – i o głupstwach, i na poważnie. Tylko tematu zbrodni w Kingsport żaden z nas nie chciał poruszać. Zagadki kryminalne są dobrą zabawą, ale nie wtedy, kiedy widziało się trupy z bliska i kiedy o mało się nie poszło na stos bądź szafot. Wieczorami milkliśmy i patrzyliśmy w niebo. Raz ukazała się zorza polarna. Ja to zjawisko już wcześniej widziałem, ale za każdym razem robi na mnie duże wrażenie. Richard widział zorzę polarną pierwszy raz w życiu. Zaniemówił na dwie godziny.

Wbrew oczekiwaniom z koszmarami było łatwiej sobie poradzić niż z drżeniem palców. Jeszcze jedna noc była trochę niespokojna, ale potem zmory zupełnie przepadły. Dla pewności czekałem, aż Richard zaśnie, odmawiałem profilaktycznie parę łacińskich modlitw i kończyłem błogosławieństwem. On był przekonany o zbawiennym wpływie mojej bliskości i na dobre zadomowił się w moim łóżku. Ja się jakoś do tej sytuacji przyzwyczaiłem. Nigdy przedtem nie spałem z kimś w jednym łóżku, bo moje francuskie i włoskie przygody z czasów nowicjatu nie łączyły się ze snem. Ale dzielenie posłania przestało być uciążliwe, odkąd koszmary się skończyły.

W ramach ćwiczeń palców kazałem Richardowi spisywać teksty ballad – i klasycznych, i jego własnych. Charakter pisma poprawiał się powoli, ale się poprawiał. W nagrodę brałem od czasu do czasu lutnię i mu śpiewałem. À propos pisania, zrobiłem taki malutki wynalazek. Na morzu trudno o gęsie pióra, a te, które miałem ze sobą, wilgotniały i szybko stawały się do niczego. Zacząłem próby z małym stalowym okuciem z ostrym końcem, które zakładałem na pióro. Trochę eksperymentowałem z kształtem i nacięciami, przez które spływał atrament. Wreszcie stwierdziłem, że właściwie po co gęsie pióro? Można taką stalową blaszkę o odpowiednim kształcie po prostu umieścić w drewnianej obsadce. Bardzo to było trwałe i praktyczne.

Idylla trwała około tygodnia. Przerwało ją pojawienie się norweskich piratów.

Przyszedł do nas z tą hiobową wieścią kapitan, kiedy siedzieliśmy przy śniadaniu. Trzy łodzie zbliżały się w szybkim tempie. Nie było żadnych wątpliwości. Dokładnie mu te łodzie swego czasu opisywano. To rozbójnicy morscy. Kiepska sprawa.

– Kukułka nakrapiana, znowu trzeba będzie ludziom łby rozbijać – westchnął Richard i sięgnął po pas z mieczem.
– Poczekaj – powstrzymałem go. – Po co zaraz łomoty? Ich jest za dużo, a ty nie na wiele się zdasz, bo nie masz większego doświadczenia w walce na morzu. Nie mamy szans, prawda? – zwróciłem się do kapitana.

Przytaknął ze zmartwioną miną.

– Moim zdaniem najlepiej się z nimi dogadać – oświadczyłem. – W ich procederze chodzi przecież o pieniądze. Jak zobaczą, że mogą dobrze zarobić bez bitwy i strat własnych, to pewnie się zgodzą. Sir Richard i ja jesteśmy więcej warci żywi niż zabici w walce. Umówimy się z Norwegami, że wezmą nas jako zakładników, a statek z załogą wyślą z listem na Islandię. Określą wysokość okupu. Może być spora, klasztor jest bogaty, a zresztą dostanie rekompensatę i od króla, i od mojego ojczyma. Takie rozwiązanie na pewno się tym Norwegom opłaci. Mogą sobie też wziąć, co im się tam podoba z naszego ładunku, byleby załodze zostawili prowiant i wodę na resztę drogi, a nam ołtarz i parę drobiazgów. Wina trochę mi szkoda, ale może wynegocjuję, żeby mi przyznali ilość potrzebną do odprawiania mszy. Trochę ten limit zawyżę. Oni pod względem religijnym podobno są tolerancyjni. Czy to nie rozsądne wyjście?
– Dla nich na pewno to korzystne – zgodził się kapitan – ale, bracie Edgarze, czy naprawdę chcesz dobrowolnie razem z sir Richardem oddać się w ręce tych rozbójników?
– Jak najbardziej – zapewniłem. – Będą nas musieli dobrze traktować, to w ich interesie. A my będziemy mieli kilka miesięcy urlopu. Zimą żegluga między Norwegią a Islandią ustaje, więc jakieś pół roku tam posiedzimy. Nie chciałbyś zobaczyć Norwegii, Richard? Fiordy to podobno wspaniały widok.
– Pewnie, że bym chciał! – mój przyjaciel był pełen entuzjazmu.
– Zatem, kapitanie, każ wywiesić białą flagę. Kucharzowi trzeba powiedzieć, żeby przygotował jakiś przyzwoity poczęstunek. Zaprosimy norweskie dowództwo i pogadamy – skonkludowałem.
– Doskonały pomysł – pochwalił mnie Richard, kiedy kapitan zostawił nas samych. – Tyle słyszałem o fiordach. Ciekaw jestem, na ile Norwedzy nas wycenią. Nareszcie się dowiem, ile jestem wart.
– Ty się ciesz, że oni cię nie znają – mruknąłem. – Inaczej by cię ta wycieczka ominęła. Jeszcze by dopłacili, żeby tylko nie musieć ciebie ze sobą zabierać.


Błogosławieństwo

Fiord pod Tromsö był motywem na witraż.

Pobyt w Norwegii był sielankowy. Z szefem korsarzy czy, niech im będzie, wikingów, niejakim Torleifem Tryggvasenem, dogadaliśmy się doskonale już na statku. Przypadliśmy sobie do gustu. Z wyglądu i sposobu bycia trochę nam przypominał Iana. Profesję miał nieco brutalną, ale nie on jeden w naszej epoce. Gdy się mieszka w takim zimnym i biednym, chociaż przepięknym kraju, to jakoś sobie trzeba radzić. Zresztą Torleif sam przyznał, że wolałby, gdyby więcej było na świecie ludzi tak rozsądnych jak my. Okupy są o wiele lepsze od łomotów. Taki rodzaj podatku czy opłaty za przejazd.

Zostawili nam ołtarz, naczynia liturgiczne i właściwie wszystko, co nam było potrzebne. Pierścienie z jednorożcami też. Bardzo je podziwiali, ale mieli szacunek dla amuletów i klejnotów rodowych. W sprawach religii cechowała ich naśladowania godna tolerancja. Jej najlepszym dowodem był fakt, że nie zarekwirowali naszego wina. Oni woleli piwo i ten straszliwy ulepek zwany miodem. Nie rozumiem, jak można pić takie świństwo, ale czasem to dobrze, że istnieją zjawiska, których się nie pojmuje.

Kiedy Norwedzy przekonali się, że znam się na leczeniu, to już w ogóle zaczęliśmy opływać we wszystko i byliśmy otaczani ogromnym szacunkiem. Mieliśmy pełną swobodę poruszania się, bo dokąd i po co mielibyśmy uciekać? Zdarzało się, że wzywano nas do chorego lub do porodu do okolicznych osad. W dziedzinie położnictwa mam podstawową wiedzę, ale dość ograniczoną praktykę. Tu Richard okazał się bardzo pomocny. W Kingsport nieraz pomagał przychodzić na świat źrebakom i cielętom. Potrafił te doświadczenia wykorzystać. Umiał bardzo zręcznie odwrócić wadliwie ułożony płód i skierować na właściwą drogę. Ja zajmowałem się anestezją i antyseptyką, i w razie potrzeby szyciem. Raz przeprowadziłem cięcie cesarskie.

Nierzadko, zwłaszcza po trudniejszych porodach, szczęśliwy ojciec prosił mnie o ochrzczenie dziecka. Słyszeli tu trochę o chrześcijaństwie i wielu uważało skoro chrześcijański kapłan pomógł dziecku pojawić się na świecie, to dobrze by było, gdyby też je pobłogosławił. Chrzciłem, a Richard z reguły trzymał dziecko do chrztu. Potem trzeba było wypić zdrowie osób zaangażowanych w tę okazję. Zawsze zabierałem ze sobą wino, bo tego ich miodu nie znoszę, a piwa nigdy nie nauczę się pić. To były radosne chwile – zwłaszcza, kiedy nastała zima i dzięki naszym gospodarzom odkryliśmy frajdę jazdy na nartach. Okazało się, że wystarczy odpowiednio gruba podkładka pod but, aby zupełnie nie przeszkadzała mi moja ułomność. Poruszałem się na nartach niemal równie sprawnie jak Richard. To było wspaniałe uczucie. Kiedy po udanym przysporzeniu światu nowego chrześcijanina zjeżdżaliśmy na nartach w dolinę ku fiordowi, naprawdę niewiele więcej od życia można było wymagać.

Trochę się tylko martwiłem Richardem. Siedzieliśmy tu już prawie dwa miesiące, a on praktycznie się ze mną nie rozstawał. Chyba tylko, żeby posiedzieć nad fiordem, kiedy ja odmawiałem brewiarz albo ucinałem sobie popołudniową drzemkę. Chodził za mną jak cień i był jakiś za poważny. Pytał o kwestie teologiczne. Wieczorem rutynowo zasypiał z głową opartą o moje ramię. Jako duszpasterz powinienem był się cieszyć, ale jako lekarz i przyjaciel byłem zaniepokojony. Na statku byliśmy odizolowani od świata i w wyłącznie męskim towarzystwie, ale tutaj mógł przebierać w dziewczynach jak w ulęgałkach. Widziałem, jak za nim wodzą wzrokiem. Obyczaje były swobodniejsze niż w Anglii, nie było chrześcijańskiego lęku przed grzechem, a niezamężne matki były wręcz wysoko cenione na rynku matrymonialnym, jako że wykazały się umiejętnością rodzenia dzieci. To nienormalne, myślałem, żeby facet w jego wieku i kondycji, nie będący zakonnikiem, za jedyne towarzystwo w łóżku miał kulawego augustianina. Może mu się jednak od tego ciągłego przytulania do mnie coś w głowie poprzestawiało?

Na szczęście nadszedł okres przed Bożym Narodzeniem, który u nich nazywa się Jul i jest jednym ciągiem przyjęć. Zjeżdża się masa ludzi. Nawet wino się przy tej okazji pojawia, a i gorzałka. Ta ostatnia jeszcze od biedy da się pić. Ciemno jest w tym okresie praktycznie na okrągło, słońce co wzejdzie, to zaraz zachodzi. Działa zatem znana zasada: zima długa, świece krótkie. Po którejś z pierwszych imprez zupełnie przypadkowo przydybałem Richarda na stryszku in flagranti z jakąś hożą blond dziewoją. Nie zauważył mnie. Odetchnąłem z ulgą.

Podczas dalszego ciągu bachanalii zdarzało się, że mój druh się wieczorami na kilka godzin zawieruszał. Byłem już spokojny o jego skłonności, ale trochę mnie wkurzało, że potem w środku nocy ładował się mi do łóżka, bo to mnie budziło. Ja śpię dobrze, ale płytko, i bardzo nie lubię, kiedy się mnie budzi po północy.
– Czy ty mnie ciągle musisz budzić? – zapytałem przy którejś takiej okazji. – Nie możesz zostawać do rana tam, gdzie się łajdaczysz?
– Nie mogę – potarł czołem o moje ramię. – Nie mogę spać spokojnie, kiedy ciebie nie ma w pobliżu.

Będzie mnie tu kokietował!
– To nie prościej by ci było zabierać mnie ze sobą na dziewczyny? – spytałem.
– Nie musiałbyś ganiać w tę i wewtę.

Taka opcja widać nie przyszła mu na myśl.
– Ty mówisz serio? – spytał niepewnie.
– Nie – odparłem z grobową powagą. – To był taki dowcip.

Rozchichotaliśmy się pod futrami. Nie mogliśmy przestać i zupełnie już wybiłem się ze snu. Sięgnąłem do zapasów mszalnego wina. Co tam, i tak są bachanalia, a rytm dobowy kiedyś mi się unormuje, usprawiedliwiłem się.

Trzeba przyznać, że Richard od tej pory dbał o to, żeby mi nie zakłócać snu. Co nie znaczy, że musiał żyć cnotliwie. Noc polarna jest długa, a świece, jak wiadomo, krótkie.

Minęły bachanalia. Obeszliśmy z Richardem Boże Narodzenie w miarę po chrześcijańsku. Zbliżało się przedwiośnie. Torleif zaczął przebąkiwać, że tak bardzo mu na tym okupie za nas nie zależy. Może byśmy zostali? W Akureiri będą mogli uznać moją działalność za misję wśród pogan. Jakiś kościółek mi tu się wybuduje, a Richard się ożeni, dziewuchy by stały w kolejce. Ułożymy sobie życie...

Ja jednak trochę już tęskniłem za klasztorem. Za regularnymi nabożeństwami, biblioteką, laboratorium. Ciekaw też byłem, jak się wiedzie małym królewiczom. Ale ostateczną decyzję pozostawiłem Richardowi.
– To miał być urlop, prawda? – powiedział. – I był. To był świetny urlop. A teraz wracamy do obowiązków. Islandii też jestem ciekawy.

To przesądziło sprawę.

Łódź z okupem za nas przybyła na początku kwietnia. Wyruszyliśmy w drugą wspólną morską podróż. Richard tym razem nie rzygał. Powróciły zwyczaje z poprzedniego rejsu, tyle że nie trzeba już było walczyć z koszmarami ani rehabilitować dłoni. I sen, i ręka były w najlepszym porządku.
– Ciekaw jestem, jak ci się spodoba Islandia – zacząłem któregoś wieczoru na pokładzie. – Krajobraz nie jest taki monumentalny jak w Norwegii, ale bardzo egzotyczny. Wulkany. Zastygła lawa czasem wydaje się tylko szara, ale w słońcu mieni się różnymi kolorami. Fajnie jest się kąpać w gorących źródłach, chociaż śmierdzą siarką. Lubię patrzeć na gejzery. To jakby widzieć oddech ziemi. Zima jest ciemna, ale nie jest dużo gorzej niż w Tromsö. Jak się ma bibliotekę i laboratorium, to się da wytrzymać. Islandczycy mają ciekawą starą poezję. Więcej aliteracji niż rymu, szczególny rytm i dużo wieloznaczności. Można ten sam tekst przerobić na kilka tłumaczeń, różnymi metodami. Będziemy mogli mieć z tym sporo zabawy. Jedyny kłopot to nieregularne dostawy wina. Czasem tęsknię za Francją, rzecz jasna. Do Francji może się przeniosę na starość, jak dożyję. Ale Islandia mi się jeszcze nie znudziła.
– Na pewno nie będę tęsknił za Anglią – powiedział Richard. – Tylko Iana mi będzie strasznie brak, ale przecież będziemy się mogli od czasu do czasu odwiedzać. Mógłby sobie zrobić dłuższy urlop na Islandii.
– Pamiętasz, kiedyś sobie żartowałem, że będziesz doglądał owiec na Islandii. Ale właściwie czemu nie? Mógłbyś na początek zarządzać jednym z klasztornych folwarków. Hodować konie i owce. Ożenisz się. Będę ci chrzcił dzieci.

Potrzasnął głową.
– Nie ożenię się, Edgar.
– No coś ty. Dobijamy do trzydziestki. Najwyższa pora. Do końca życia chcesz się pętać bez przydziału i obracać wiejskie dziewuchy po stodołach? Powinieneś mieć rodzinę, jakąś miłą i rozsądną kobietę, która by o ciebie dbała. Poza tym sam zawsze mówiłeś, że niedobrze, kiedy się marnuje dobry reproduktor.

Uśmiechnął się trochę smutno.
– Zwierzęta do hodowli dobiera się nie tylko na podstawie cech fizycznych, ale i mentalnych – powiedział. – W przypadku ludzi te ostatnie są jeszcze ważniejsze niż u zwierząt. A u mnie z nimi kiepsko, Edgar. Ian zawsze komentował mój nieuleczalny infantylizm. Miał sporo racji. Ja ledwo sobie radzę sam ze sobą. Brać na siebie odpowiedzialność za rodzinę to nie dla mnie. To właśnie byłby brak odpowiedzialności. A przysparzać światu takich wariatów jak ja to wręcz karalne.

Chciałem protestować, ale coś mnie powstrzymało. Pomyślałem o jego koszmarach. O jego wrażliwości. O naszej epoce, w której przerabia się miękkie, puszyste, kłapouche króliki na brytany bojowe. Przemknął mi przez myśl Garrick wpatrzony w płomień świecy.
– Ty nie jesteś wariatem, Richie – powiedziałem łagodnie. – A twój nieuleczalny infantylizm ma i inną nazwę. Dobroć. Ian  też o tym wie.
– Za wysokie masz o mnie mniemanie, Edgar – powiedział. – Słabość to jeszcze nie dobroć. Ale przy tobie się wzmocniłem. Już się nie boję tylu rzeczy, co kiedyś. I dużo lepiej wiem, na co mnie stać, a na co nie.
– Dobrze – położyłem rękę na jego zrehabilitowanej prawej dłoni. Tyle z nią miałem do czynienia jako lekarz, że moje opory przed fizycznym kontaktem jej nie dotyczyły. – Jaki masz pomysł na życie?
– Wstąpię do klasztoru. Jeżeli mnie przyjmą. Może nie przyjmą. Sam nieraz mówisz, że przyzwoity klasztor to nie azyl dla nerwowo chorych.

Gdyby mi coś takiego powiedział kilka miesięcy temu, zapytałbym, czy zgubił nie tylką piątą, ale i czwartą klepkę, i zacząłbym sobie z niego kpinkować na potęgę. Ale nie teraz.
– W takim razie powiedz mi szczerze i bez udawania przed sobą i przede mną, jaką masz motywację. Od razu mówię, że chęć trzymania się mojego habitu to nie jest akceptowalna motywacja. Któregoś dnia mnie przy tobie nie będzie. Albo stanie się coś takiego, co sprawi, że stracę w twoich oczach autorytet. Ty też masz o mnie za wysokie mniemanie. A nie może być tak, że kiedy mój habit ci się wymknie z rąk, to ręce będziesz miał puste. Słucham cię.
– Jestem dość słabym człowiekiem – zaczął. – Ale mam niezachwianą wiarę w Boga i żadnych wątpliwości co do nieśmiertelności duszy. Sam wiesz, dlaczego. Mam bardzo dużo ufności w miłosierdzie Boże. Nawet dla różnej maści postrzeleńców i dziwek. Tego sam mnie uczyłeś. I sporo we mnie pokory. Często powtarzam sobie twoje motto: Bóg prowadzi rękę pokornego. To chyba jakaś podstawa do dalszego rozwoju, prawda? Bo właśnie rozwój to moja główna motywacja. Nic wartościowego nikomu nie dam, jeżeli się nie wzmocnię i nie rozwinę. I tak nie wiem, czy coś wartościowego jestem w stanie zrobić. Na pewno nie nie dokonam takich rzeczy jak ty. Nie wyprodukuję antidotum na truciznę, nie będę umiał leczyć chorób ciała i duszy. Ale mam jedno marzenie: witraże. Nigdy nie zrobię takich witraży, jakie chciałbym zrobić. Ale tak bardzo chciałbym spróbować. Witraż  też może być formą modlitwy, prawda?
– Jak najbardziej – potwierdziłem. – Pewnie, że nigdy nie zrobisz takich, jakie chciałbyś zrobić. Nie zmaterializujesz idei. Ale jeżeli coś dobrze przeprowadzisz w myśli, to może później wyjść z tego coś ładnego w świecie materialnym. Z tym że, Richie, nie trzeba wstępować do klasztoru, żeby robić witraże.
– Nie trzeba, jeżeli chodzi o rzemiosło. Ale jeżeli to ma być forma modlitwy, to raczej trzeba.

To musiałem zaakceptować.
– Pozostaje jeszcze inna sprawa – powiedziałem. – Śluby czystości. Jest mnóstwo zakonników, którzy ich nie traktują poważnie. Uważają swoje wybryki za równie mało istotne jak przygody młodych wojaków takich jak Ian i ty. Moim zdaniem takie podejście do ślubowań zakonnych jest oszukańcze i niehonorowe. Jak się coś przyrzeka, to się tego trzeba trzymać. Może się zdarzyć, że zajdą nieprzewidziane okoliczności, wskutek których złamie się przyrzeczenie, ale składać obietnicę z zamiarem, że się ją będzie łamać, to świństwo niegodne mężczyzny.
– Edgar – uśmiechnął się – czy ty naprawdę masz o mnie taką opinię jak żołnierze z Kingsport? Już ci trochę na ten temat mówiłem. Od jakiegoś czasu dziwiła mnie ta moja niezdolność do łączenia erotyki z głębszymi emocjami. Ja przecież jestem takim mocno uczuciowym typem, a tu jedno z drugim mi się absolutnie nie zbiega. Potem zacząłem myśleć, że to może oznaka powołania zakonnego. Ktoś głupszy od ciebie mógłby się z tego śmiać, ale ty na pewno zrozumiesz, o co chodzi.

Skinąłem głową.
– Ian to co innego – mówił dalej Richard. – On jest taki stabilny. To jest właśnie, mówiąc językiem hodowcy, doskonały reproduktor. Fizycznie i mentalnie. Będzie wspaniałym mężem i ojcem. Kiedy się zdecyduje na małżeństwo, to wyposaży tę swoją małą Laponkę i zadba o jej przyszłość, a potem będzie wierny i porządny wobec żony. To jemu będziesz chrzcił dzieci, Edgar. A może i ja zdążę ochrzcić któreś młodsze? Popijemy sobie na chrzcinach lepiej niż w Norwegii.

Uśmiechnąłem się. Przymknąłem oczy. Spodobała mi się ta wizja. A w niej Richard ubrany był w augustiański habit. Tyle że zamiast sznura miał pas rycerski z mieczem, tym swoim ulubionym, z jednorożcem na rękojeści. Otrząsnąłem się. Mam zbyt żywą wyobraźnię. Podsuwa mi bzdurne obrazy, stwierdziłem.
– Ja się bardzo lubię przytulać – mówił Richard z uśmiechem. – Ale przede wszystkim nieerotycznie. Mała Agnes, konie, psy, króliki. Ciocia Bessie. No i ty. Do Iana nie mogłem się czulić w Kingsport, bo to byłby za duży obciach. A przy dziewczynach to już jakoś automatycznie przytulanie przechodzi w erotyzm, nie? Takie prawo natury, jak to ty mawiasz. No i miałem te kłopoty z bezsennością. Teraz minęły. Więc ta kwestia nie jest żadnym problemem. Wiesz, odkąd definitywnie skończyłem z tą działalnością? Od tej zimowej nocy, kiedy mnie zapytałeś, czemu cię nie zabieram na dziewczyny. Wtedy, cośmy się tak głupio śmiali, a potem trochę uchlali. Już przedtem myślałem o klasztorze, ale wtedy poczułem, że naprawdę tego chcę. Skończyłem z dnia na dzień z rozpustą i wcale mi jej nie brakuje. Niezbadane są wyroki Opatrzności, prawda?
– Duch wieje, kędy chce – odparłem. – Zawsze byłem przekonany, że nasz Stwórca ma spore poczucie humoru. Ale w klasztorze nie będzie przytulania. To tak jak w wojsku. Za duży obciach.
– Nie szkodzi. Będę się przytulał w myślach.

Miałem ochotę go przytulić. Nie w myślach. Ale nie pozbyłem się jeszcze mojej fobii antyczułościowej. Może on mnie kiedyś z niej wyleczy?
– Cóż, Richie – powiedziałem. – Mamy przed sobą dwa tygodnie na morzu. Módl się. Przemyśl sobie to wszystko kilkadziesiąt razy. Odmawiaj różaniec. Nie zaszkodzi, jak od czasu do czasu poleżysz krzyżem. Ale nie tradycyjnie twarzą w dół. Leż na plecach i patrz w niebo. Może będzie zorza polarna. Zapamiętuj sobie kolory. Tylko się ciepło ubieraj, bo nie chcę mieć kłopotów z leczeniem zapalenia płuc. Jeżeli nie zmienisz zamiaru do przyjazdu, to porozmawiam o tobie z przeorem.
– Skoro tak, Edgar... Skoro nie wykluczasz, że możesz z czasem moją decyzję zaaprobować, to... sam wiesz, co mi potrzebne.

Ukląkł przede mną i pochylił głowę. Wyciągnąłem rękę.
Benedicat te omnipotens Deus, Pater et Filius et Spiritus Sanctus – powiedziałem wyraźnie i dobitnie. – Et liberat te Dominus ab omnibus malis – dodałem.

Zabrzmiało to bardzo uroczyście. Ale tak właśnie miało brzmieć.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz