Ian przerwał i zapatrzył się w niebo.
Zdjąłem z szyi woreczek z pierścieniem Richarda. Podałem pierścień Ianowi.
Pocałował go i wsunął na serdeczny palec prawej ręki.
– Jednak się nie ożeniłeś – zauważyłem.
– Nie – machnął ręką – i dobrze, że nie. Sprawa Richarda zadziałała tak jak
ten twój odczynnik. Ten, co pokazuje różne kolory.
– Płyn świętego Symfroniusza.
– Właśnie. Nie powinienem chyba mieć pretensji do Anny. Nie była w stanie
zrozumieć, jakie to dla mnie ważne. Spodziewała się przyjemnego okresu
narzeczeństwa, rozrywek, zabaw, liczyła na to, że będę cały czas w pobliżu i
będę jej nadskakiwał. No i nic dziwnego, że się tego spodziewała. Na początku
była idylla. Ale dwa miesiące po naszych zaręczynach przyszedł twój list z
Kingsport. Sam rozumiesz, że od tego czasu chodziłem jak struty i jedno tylko
miałem w głowie. Zabić. Pomścić. Próbowałem tłumaczyć Annie, dlaczego ciągle o
tym myślę, opowiadałem o Richardzie, o tym, cośmy razem przeszli. Ale albo ja
nie umiałem tego przekazać, albo ona nie umiała zrozumieć. Prawdopodobnie i
jedno, i drugie. Twierdziła, że jestem egzaltowany, wręcz dziecinny, że w
naszych czasach wszystkim wojakom zdarza się tracić przyjaciół, w takich czy
innych okolicznościach, że trzeba zapomnieć i patrzeć w przyszłość. A ja jakoś
nie mogłem. Usiłowałem jej wyjaśnić, że gdyby Richie zginął w bitwie, jakoś
pogodziłbym się ze stratą, ale skrytobójstwo... kiedy już założył habit i nie
nosił broni... Tylko jeszcze bardziej ją zirytowałem, a kiedy przyszło do
mojego wyjazdu, to już się na mnie całkiem wściekła. Nie dość, że Dania, to
potem jeszcze Islandia! Jeszcze tego brakowało, żeby była bez kawalera na
święta! Postawiła mi ultimatum: albo ona, albo podróż. A ja wybrałem. I dobrze.
Gorzej byłoby, gdybym dopiero po ślubie zauważył, że nie pasujemy do siebie.
– Pojechałem na Islandię – mówił dalej. – Tam dopiero zrozumiałem, co
miałeś na myśli pisząc o różnych wariantach ballady. Przeor bardzo uprzejmie
mnie przyjął. Wyjaśniłem, że chciałbym pójść na grób przyjaciela. Poprosił,
żebym usiadł. Powiedział, że nie zna sprawy z pierwszej ręki, bo zdarzyło się
to nieszczęście za czasów przeora Augustyna. On sam dopiero kilka tygodni
później przyjechał ze Skalholt. Bardzo mu przykro, że musi mnie tak zmartwić.
Niestety mój przyjaciel sam podniósł na siebie rękę, a więc grobu nie ma.
Bardzo to smutne. Cóż, zdarza się, że do klasztoru wstępują młodzieńcy bez
prawdziwego powołania, pod wpływem chwilowych emocji, a potem robi się z tego
tragedia. A artyści są szczególnie wrażliwi i skłonni do kryzysów nerwowych...
Zdziwiłem się. Artyści?
– Richard nie pisał ci o witrażach i mnie też prosił, żebym o nich nie
wspominał – wtrąciłem. – Chciał ci zrobić niespodziankę.
– Taak... – Ian smutno się uśmiechnął. – Kiedy przeor nazwał go artystą,
pomyślałem, że chyba Richie nie dystrybuował po klasztorze tekstów swoich
ballad,
i – głupio się
przyznać – o mało się nie roześmiałem.
„To był wielki talent – powiedział przeor. – Żałuję, że go nie znałem. Może
coś bym dostrzegł, może jakoś pomógłbym mu się z tego kryzysu wydobyć.”
Zaprowadził mnie najpierw do kaplicy przy refektarzu, a potem do kościoła.
Sam wiesz. Co ci będę dużo mówić? Poprosiłem, żeby mi pozwolono zostać trochę
dłużej w kościele. Nie wiem, ile czasu patrzyłem na te witraże. Śmiałem się i
płakałem. Nigdy nie widziałem czegoś tak pięknego, jak ten witraż z tobą i
ptakami. I ten mały jednorożec... On mnie chyba najbardziej wzruszył. Zwróciłeś
uwagę na to, że ten jeździec na środkowym witrażu to ja?
– Myślałem, że to Richard – powiedziałem. – On miał na Islandii taką
ulubioną bułaną klaczkę. Zresztą chyba za bardzo zapatrzyłem się na siebie na
bocznych witrażach.
– To ta bułanka, którą miałem w Kingsport – powiedział Ian. – Ta, którą
Richie kupił od Cyganów. Jeździec ma też mój hełm.
– No tak – przyznałem. – Richard hełmu unikał jak zarazy.
– Rozchorowałem się tego wieczoru – opowiadał dalej Ian. – Już wychodząc z
kościoła miałem dreszcze. Leżałem w gorączce prawie dwa tygodnie, a potem długo
nie mogłem dojść do siebie. Gdybyś ty tam był, to pewnie byś mnie szybko
postawił na nogi, a tak prawie przez miesiąc byłem zupełnie do niczego.
– Może i ja bym na to nie poradził – powiedziałem. – Musiałeś odreagować to
wszystko. Choroba duszy przeniesiona na płaszczyznę cielesną.
– Jak już się w miarę trzymałem na nogach, poszedłem na przystań dowiedzieć
się, kiedy się mogę załapać na jakiś statek do Anglii – opowiadał Ian. –
Wszedłem czegoś się napić do knajpy w porcie, takiej, co wyglądała na
przyzwoitą. Właściciel był rozmowny. A skąd, a dokąd, a czy służbowo, czy w
odwiedziny. Powiedziałem, że szukałem grobu przyjaciela, ale nie znalazłem.
Spojrzał na mnie bystro i spytał, czy przypadkiem nie znam brata Edgara z
Anglii, augustianina, który był tu z angielskimi królewiczami. A kiedy się
dowiedział, że się przyjaźnimy, to poprosił, żebym ci przekazał pozdrowienia od
Björna. I żebym ci powiedział, że kasztanek dobrze się miewa.
– To wspaniale – powiedziałem. – Richard by się ucieszył.
– „A tym grobem proszę się nie martwić – dodał karczmarz, kiedy zabierałem
się do wyjścia. – Ważne, że dusza jest w niebie. Niech szanowny pan nie wierzy
w te plotki o samobójstwie. Już panu brat Edgar wszystko wyjaśni.”
Pokiwałem głową.
– Björn bardzo lubił Richarda. To jeden z niewielu ludzi poza nami i twoją
rodziną, którzy go naprawdę znali.
– Masz rację – zgodził się Ian. – Niewielu ludzi go znało. Podziwiali go
jako szermierza, śmiali się z jego dowcipów, lubili słuchać jego historyjek, ale
poza tym albo go nie brali na poważnie, albo podejrzewali o najgorsze. A to był
przecież święty chłopak. Dobroć chodząca. Czasem żałuję, że nie wsadziłem tego łajdaka
Garricka do mrowiska.
– Richardowi to by się nie podobało. Uważam, że tę sprawę załatwiłeś
optymalnie. Zresztą mrówki mogłyby się potruć.
– W drodze powrotnej zastanawiałem się, co powiedzieć matce. Nigdy jej
jeszcze nie okłamałem. Ale tym razem zdecydowałem, że to zrobię, pierwszy i
ostatni raz. Raczej się przecież na Islandię nie wybierze. Postanowiłem, że opiszę
jej piękny nagrobek z jednorożcem i różą. Ale, widzisz, okazało się, że nie
potrzebowałem kłamać – westchnął. – Mówiłem ci już, że matka nie mogła dojść do
siebie po śmierci ojca. Bardzo się postarzała. A przez ten czas, kiedy mnie nie
było, coś się jej stało z umysłem. Straciła kontakt z rzeczywistością. Czas się
dla niej zatrzymał na tych latach, kiedy byliśmy w Yorku. Czasem zupełnie
normalnie się z nią rozmawiało, a nagle potrafiła zacząć się denerwować, że
ojciec się spóźnia na kolację. Albo pytała mnie, czemu nie przywiozłem ze sobą
Richarda i ciebie. Mówiłem, że Richard ma służbę, a ty obowiązki w kościele.
Ciężko mi było to znosić. Jakiś straszny nastrój był w Sleighstone. Czułem się
jak zawieszony między umarłymi i żywymi. Byłem tylko zadowolony, że Tom i James
są w Yorku i nie muszą na to patrzeć.
– Matka zmarła trzy miesiące po moim powrocie – opowiadał dalej. –
Spokojnie, we śnie. Po pogrzebie zostałem w Sleighstone sam. Wy z Richardem tak
mnie zawsze chwaliliście za stabilność umysłową. Gówno, nie stabilność.
Popadłem w regularną depresję. Albo po całych dniach nie wstawałem z łóżka,
albo wałęsałem się przez dzień i noc na koniu po okolicy. Czasem przez tydzień
się nie myłem i nie goliłem. Unikałem ludzi. Służący schodzili mi z drogi. Bali
się mnie, niestety, nie bezpodstawnie. Piłem coraz więcej. Już nie tylko wino,
ale i wódkę. Któregoś wieczoru w początkach lata, kiedy siedziałem z kolejną
flaszką w altanie, pojawił się przede mną Richard. Pewnie zasnąłem i to był
taki bardzo wyraźny sen, ale wtedy pomyślałem, że zorganizowałem sobie pierwsze
delirium. Tak się przestraszyłem, że prawie wytrzeźwiałem.
Richard był ubrany w habit. Pierwszy raz widziałem go w habicie. Ale miecz
miał przy boku jak zwykle.
„Przybastowałbyś, Ian, z tym piciem – powiedział. – Łucznictwo i ciągłe
chlanie są nie do pogodzenia.”
„Mnie już nawet łuk nie bawi, Richie – odparłem. – O dupę takie życie
roztrzasnąć. Nic mnie nie cieszy.”
„Twoi rodzice bardzo się tobą martwią – ciągnął. – Ciocia mnie prosiła,
żebym z tobą pogadał. Mówiła, że mnie prędzej posłuchasz niż jej.”
„Widujesz się z nimi?”, spytałem.
„No pewnie. Żebyś widział, jaki twoja mama ma ogród różany! Słuchaj, zrób
coś dla mnie, dobrze? Bardzo cię proszę.”
„Będziesz mnie prosił, żebym przestał pić, nie? Myślisz, że to tak łatwo?
Też byś chlał, gdybyś tu tkwił sam ze wspomnieniami”, powiedziałem z irytacją.
„Chciałem cię prosić, żebyś pojechał do Francji. Do Montpellier. Edgar ma
dla ciebie mój pierścień.”
To jest pomysł, przyznałem. Że też na to sam nie wpadłem. Po diabła
ciężkiego ja tu tkwię i grzęznę coraz głębiej? Pojadę szukać Edgara.
„Pojadę, Richie – zapewniłem go. – Już dziś więcej nie będę pił. Prześpię
się, a rano zacznę się przygotowywać do drogi.”
„No to świetnie – uśmiechnął się. – Ja już muszę iść. Ten świat wolno
odwiedzać tylko rzadko i na krótko. A ja muszę jeszcze pogadać z Edgarem. I tak
mogę przychodzić z zaświatów częściej niż inni. To dlatego, że tak strasznie za
wami tęsknię. Gdybym nie mógł was widywać, byłbym bardzo nieszczęśliwy, a to by
się kłóciło z koncepcją nieba.”
Roześmiał się na głos.
„Edgar mnie prawie nigdy nie widzi, wiesz? Bo myśli, że to byłoby sprzeczne
z prawami natury. Zawsze przesadzał z logiką i racjonalizmem. Ale słyszy
wszystko, co do niego mówię. I nawet mnie czasem słucha, chociaż taki głupek
jestem. Trzymaj się, Ian. I jedź jak najszybciej.”
Wyciągnąłem do niego ręce, ale już go nie było.
– To na pewno nie był sen, Ian – powiedziałem. – Ja go też raz widziałem. W
pierwszą noc po jego śmierci. A przez ostatni rok rzeczywiście czasem czułem
jego obecność. Rozmawiałem z nim w myślach. I mój przyjazd do Montpellier to
też jego pomysł. Chciał, żebyśmy się tu spotkali. Teraz już nie powinniśmy się
zagubić w świecie – wskazałem na mój rubinowy pierścień. Wytłumaczyłem, skąd go
mam.
– Dziwne, że nic mi nie powiedział o swojej siostrze – skomentował Ian.
– Na pewno miał zamiar ci powiedzieć, ale chciał to przez jakiś czas mieć
dla siebie. Tak jak ja prawdę o moim ojcu. Może też chciał najpierw o tym
porozmawiać ze mną. Martwił się, że dzieci Agnes nie są ochrzczone. Ale mu
wytłumaczyłem, że to nie ma znaczenia. Wiesz co, chcę ci jeszcze coś pokazać.
Przybłęda z pogorzeliska
Zaprowadziłem Iana do kaplicy przy lazarecie. Otoczyły nas znajome twarze.
Twarz Iana miał święty Hubert pogodzony z jeleniem i święty Jerzy
zabijający smoka. Święta Elżbieta o rysach lady Elisabeth rozmawiała z Madonną
wsród bizantyjskich róż. Ja byłem tym razem świętym Hieronimem. Pisałem piórem
mojego pomysłu. Przy moich stopach leżał lew, a na wieczornym niebie błyszczały
trzy gwiazdy.
Kaplica była pod wezwaniem Zmartwychwstania Pańskiego. Centralny witraż
przedstawiał apostołów w drodze do Emaus. Richard i ja szliśmy w stronę
wschodzącego słońca. To był jedyny autoportret Richarda, bo rycerzyk na
islandzkim witrażu z papiestwem i cesarstwem był dość schematyczny. Nie wiem,
czy to był przypadek, ale twarz Richarda na witrażu zmieniała kształt w
zależności od tego, jak padało na nią światło. Była tak samo trudna do
opisania, a jednocześnie tak oryginalna, jak za jego życia.
– Zabrałem ze sobą z Islandii szkicownik Richarda – wyjaśniłem. –
Przesłałem go do Montpellier z Włoch. Oni tu mają bardzo dobrych rzemieślników.
Ian długo rozglądał się w milczeniu.
– To przesądza sprawę – powiedział. – Już stąd nie wyjadę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz