Dzieciaki podrosły. Sporo ich się narobiło. Szóstka. Ian i Yvette nie
próżnowali. Pięciu chłopaków i dziewczynka. Mała ma na imię oczywiście
Elizabeth. Bracia ją rozpieszczają, ale jeszcze jej się w głowie nie
przewróciło.
Wdzięczny jestem Ianowi, że żadnemu z synów nie dał na imię Richard. To
dość pospolite imię i nie przeszkadza mi, jeżeli je czasem słyszę idąc przez rynek,
zwłaszcza że wymawiane jest z francuskim akcentem. Ale nie chciałbym być
zmuszony do zwracania się tym imieniem do kogoś bliskiego.
– Czasem to Iana nie rozumiem – powiedziała do mnie Yvette na chrzcinach
piątego chłopca, Hieronima. W wersji angielskiej: Jerome. – On tak często
wspomina waszego wspólnego przyjaciela. Wszystkim chłopcom dał imiona postaci z
jego witraży: Hubert, George, Antoine, teraz Jerome. No i oczywiście Edgar. Nie
mam nic przeciwko temu, bo to ładne imiona i dobrzy patroni, ale dlaczego ani
jednego chłopca nie ochrzcić po zmarłym przyjacielu? Bardzo mi się to imię
podoba. I Richard też jest na witrażu. A Ian tylko nie i nie.
– Nasz Richie był szczególny, Yvette – powiedziałem. – To był taki rzadki
fenomen jak jednorożec. My obaj nie przeboleliśmy jego odejścia, chociaż już
tyle lat minęło. Czasem z nim rozmawiamy w myślach. Nie chcielibyśmy używać
jego imienia mówiąc do kogoś innego.
Wszystkie dzieci Iana i Yvette są udane, ale najstarszy, mój imiennik, to
mój ulubieniec. Od kilku lat prawie nie daje się wyrzucić ani z lazaretu, ani z
laboratorium. Mówię do niego Eddie. Przypomina mi tego kasztanowatego islandzkiego
źrebaczka, ale na szczęście nie jest kulawy. Odkąd pamiętam, był taką przylepą
jak tamten konik. Gdy tylko się we Frontignan pojawiłem, od razu właził mi na
kolana. Ian i Yvette udawali, że są o mnie zazdrośni. A Camille dodawała coś od
siebie, kiedy dzieci nie słyszały. Coś tam o augustiańskich bądź filistyńskich
rozpustnikach i żonach ich przyjaciół, co to – te żony – w młodości biegały po zamtuzach.
Yvette udawała, że się oburza. Bo Eddie jest rudy. Taki postawny, jak Ian, ale
kolor włosów ma taki jak mój. Pewnie po jakichś skandynawskich przodkach
Sleighstone’ów. Ma duży talent do języków i alchemii. Niech się chłopak uczy,
ale z decyzją o ewentualnym wstąpieniu do klasztoru niech jeszcze poczeka rok
czy dwa. Ma dopiero piętnaście lat.
Ja się wybieram do Richarda. Mam raka trzustki w końcowym stadium, gruczoły
chłonne też już są zaatakowane. Camille i inni zawsze komentowali, że jestem
taki chudy. Teraz to dopiero jest na co popatrzeć! Nadaję się na witraż z
tańcem śmierci. Dobrze, że się znam na anestezji. Od tygodnia nie wychodzę już
z mojej celi. Nie mam siły.
Eddie skacze wokół mnie, jak może. To mnie zaczyna męczyć. On się za bardzo
przejmuje moim stanem. Próbuje mnie pocieszać. Co rano mi wmawia, że lepiej
wyglądam. Przykro mi tego słuchać. Już ze dwa tygodnie nie był we Frontignan.
Za dwa dni Zielone Świątki. To piękna pora w roku i doskonała pora na
śmierć. Zesłanie Ducha Świętego.
Właśnie przyszedł Eddie. Przyniósł z ogrodu kilka wczesnych róż. Spytał,
czy czegoś nie potrzebuję.
– Nie, dziecko – odrzekłem. – Chociaż... właściwie tak. Nie gniewaj się,
ale potrzebuję trochę samotności i skupienia. Muszę napisać parę listów,
uporządkować parę spraw. Zrobić rachunek sumienia, wyspowiadać się przed
świętami. Jedź do Frontignan. Twoi rodzice pewno już źli są na mnie, że cię tu
przy sobie trzymam. W wigilię Zielonych Świąt rodzina powinna być w komplecie.
Twój ojciec i stryj Richard zawsze jeździli na Zielone Świątki do Sleighstone.
Raz pojechałem z nimi. To były dla mnie pierwsze w życiu rodzinne święta. Jedno
z moich najprzyjemniejszych wspomnień z młodości. Podtrzymaj tradycję, Eddie, i
jedź do domu. Przyjedziecie przecież wszyscy w niedzielę na sumę i zajrzycie do
mnie.
– W zeszłym roku w wigilię Zielonych Świat byłeś u nas – powiedział smutno.
– Będzie nam ciebie strasznie brakowało, stryjku.
– Będziemy o sobie myśleć. No, idź już, syneczku, ruszaj w drogę. Uściskaj
wszystkich we Frontignan ode mnie, Camille też. Przyjedziecie w pierwsze
święto.
Ociągał się.
– Stryjku – zaczął – ja już nie chcę dłużej czekać z rozpoczęciem nowicjatu.
Za kilka miesięcy skończę szesnaście lat. To przecież nie za wcześnie. Jestem
pewien, że klasztor to jedyne właściwe miejsce dla mnie. Proszę cię,
porozmawiaj z przeorem. A w niedzielę z ojcem. Bardzo cię proszę.
– Cóż, Eddie, skoro naprawdę jesteś przekonany...
– Jestem, stryjku. Całą duszą. A dziś w nocy miałem taki szczególny sen.
Przyśnił mi się stryj Richard. Wiedziałem, że to on, bo wyglądał tak, jak na
witrażu. Powiedział, żebym dziś z tobą porozmawiał o rozpoczęciu nowicjatu. I dodał
tak, dokładnie tak: „Przekaż Edgarowi, że proszę, aby cię pobłogosławił tak jak
mnie na statku.” To był tylko sen, ale dziwny, prawda? O jaki statek mogło
chodzić?
– To nie był zwyczajny sen. Richard rozmawiał ze mną o swoim powołaniu
zakonnym, kiedy w młodości płynęliśmy z Norwegii na Islandię. Najpierw mu
odradzałem, ale w końcu go pobłogosławiłem. Na pokładzie statku. Zrobił później
witraż z tą sceną. Skoro Richard o to prosi, to już nie mam wątpliwości. Życzę
ci szczęścia, Eddie.
Ukląkł przy moim łóżku, a ja zrobiłem krzyż nad jego głową. Delikatnie mnie
uściskał na pożegnanie. Najwyraźniej bał się, że niechcący połamie mi kości.
Taki był duży i silny.
– Opowiedz ojcu o tym śnie – powiedziałem. – I idź już, bo nie dojedziesz
przed wieczorem. Poproś ojca Cezariusza, żeby do mnie przyszedł. Do zobaczenia,
Eddie.
Cezariusz bardzo się duchowo rozwinął od czasów epizodu z rumiankiem. Był
teraz przeorem i pod każdym względem rozsądnym gościem. W młodości niewiele
miałem z nim do czynienia, ale po powrocie do Montpellier szybko znalazłem z
nim wspólny język. Spowiadałem się u niego. Teraz też to zrobiłem. Poprosiłem
go o ostatnie namaszczenie. Widziałem, z jakim przerażeniem patrzy na moje
pozbawione ciała ręce.
– Tak mi cię potwornie żal, Edgar – powiedział, kiedy część sakramentalną
mieliśmy za sobą. – To naprawdę ironia losu: tylu ludzi w życiu wyleczyłeś, a
sobie nie możesz pomóc.
– Contra vim mortis non est medicamen
in hortis[1] – odparłem. – Są
schorzenia, na które nawet rumianek nie pomoże. Nie martw się o mnie.
– Ty mi ten rumianek nawet na łożu śmierci będziesz wypominał – burknął i
natychmiast się stropił. – Przepraszam, głupstwa gadam.
– Właśnie, że nie – odpowiedziałem. – Nie ma co się oszukiwać. Zaplanuj pogrzeb
na wtorek po świętach.
– Edgar... – zaczął, ale mu przerwałem.
– Kto tu jest lekarzem, Cezar? Wiem, co mówię.
Widziałem, że mu się łzy zakręciły w oczach. Ale opanował się i zapytał, co
może dla mnie zrobić.
– Zostawię na stole kilka listów – powiedziałem. – Do Anglii i do Bolonii.
Dopilnuj, żeby zostały wysłane. Ianowi dasz to – wskazałem na niedużą książkę w
safianowej oprawie. – Muszę tu jeszcze coś dopisać. Moje naukowe notatki i
wyposażenie alchemiczne niech przejmie młody Sleighstone. On chce zaraz po
świętach rozpocząć u nas nowicjat. Polecam ci go całym sercem. Będzie dobrym
augustianinem. Będzie nowy brat Edgar w lazarecie, nawet też rudy.
– To bystry i wartościowy chłopak – zgodził się. – Ale czy jego ojciec nie
będzie przeciwny? Zawsze to pierworodny syn.
– Nie będzie – zapewniłem. – Ian od dłuższego czasu spodziewał się, że
Eddie obierze właśnie taką drogę. Zaopiekuj się tym chłopcem.
– Na pewno. Nie martw się.
– Chciałbym, żeby jutro rano ktoś u mnie odprawił mszę – poprosiłem. – Ty
masz pewnie za dużo roboty, a poza tym może przykro byłoby ci na mnie patrzeć.
Przyślij któregoś z młodszych chłopaków. To będzie ostatnia msza i ostatnia
komunia w moim życiu.
– Rzeczywiście chyba przyślę któregoś z młodych – powiedział. – Ja bym nie
dał rady. Poryczałbym się przy ołtarzu.
– Potem chcę napisać ostatnie listy i mieć spokój – kontynuowałem. – Niech
mi tu przyniosą po mszy trochę wody i wina. A później niech nikt do mnie nie
wchodzi. Dopiero w niedzielę rano może ktoś tu zajrzeć. Zadbaj o to, proszę
cię.
– Ależ, Edgar – zaprotestował – nie powinieneś być sam. Naprawdę nie
chcesz, żebym przy tobie posiedział? Albo ktoś inny? Może posłać po Iana
Sleighstone’a?
– Nie – odpowiedziałem. – Chcę być sam. Byłeś przez tyle lat dobrym
kumplem, Cezar, więc bądź kumplem do końca. To moja ostatnia prośba do ciebie.
Nie odmawia się umierającemu. Pożegnajmy się teraz. Chciałbym wziąć coś
przeciwbólowego i na sen.
Trochę się popłakał.
– Przyłóż sobie na oczy kompres z rumianku – poradziłem mu na odchodne.
W sobotni ranek mszę odprawił miły młody chłopak świeżo po święceniach. Był
wyraźnie poruszony sytuacją. Pewnie pierwszy raz miał do czynienia z
umierającym. Niech się uczy, pomyślałem.
Podziękowałem mu. Przyniósł mi wodę i wino.
Napisałem parę krótkich listów pożegnalnych. Do Teodora w Bolonii. Przed
powrotem do Montpellier zostawiłem mu receptę na antidotum na Czarci Pazur.
Dość regularnie przez późniejsze lata korespondowaliśmy. Do Haralda i jeszcze
paru osób w Yorku. Do ojczyma też. Poprosiłem, aby pozdrowił matkę. Oboje mimo
późnego wieku byli w dobrym zdrowiu. Suffolk w sumie nie był złym człowiekiem.
Rozczarowałem go w kwestiach kariery, a mimo to odszukał mnie i regularnie
przesyłał mi pieniądze. Kiedy listownie odmówiłem ich przyjmowania, przesyłał
je na ręce przeora. To najwyraźniej był jego sposób rekompensowania mnie za
chłód uczuciowy. Cóż, wcale się nie dziwię, że nie miał do mnie serca.
Zmęczyło mnie pisanie. Położyłem się i popijałem wino. Małymi łykami, bo
trochę mnie mdliło. Ale to tak jak przy chorobie morskiej Richarda, myślałem.
Przy drugim kubku pójdzie lepiej.
Richard pojawił się koło południa.
– Nareszcie przyszedłeś – powiedziałem. – Już się nie mogłem doczekać.
Tym razem nie był półprzezroczysty jak postać z witraża. Zdawał się
zupełnie materialny. Usiadł na brzegu łóżka.
– Dzisiaj mogę zostać na dłużej. Wyprosiłem to sobie. Opowiem ci, jak to ze
mną było. Jesteś i tak przygotowany na to, co wkrótce się stanie. To bardzo
dobrze. Ale im więcej będziesz wiedział, tym lepiej. Zawsze są pewne
indywidualne warianty, ale główne zasady są te same. To takie prawa natury,
tylko na innym poziomie.
– Na początku byłem mocno zdezorientowany – ciągnął z uśmiechem. – No bo
kładzie się człowiek spać zmęczony i zapłakany, zasypia jak kamień, a potem
nagle budzi się i widzi, że zwisa na sznurze z belki pod dachem! Całe
szczęście, że już wcześniej zdarzyło mi się wyjść z ciała, bo inaczej pewnie w
ogóle bym się nie połapał, że umarłem. Zatem wiedziałem, że nie żyję, ale nie
rozumiałem, jak to się stało. Przecież chyba nie mogłem powiesić się przez sen,
medytowałem. To byłoby większe osiągnięcie niż Pedera z ballady o łani, tego, pamiętasz,
co się zastrzelił z łuku. Jak wiesz, krzyczałem kiedyś przez sen, ale nigdy nie
byłem lunatykiem. I wcale nie miałem zamiaru odbierać sobie życia. Było mi
smutno, że wyjeżdżasz, ale przecież ustaliliśmy, że mamy żyć tak, żeby się
później móc spotkać. No i taki miły dzień mieliśmy razem spędzić...
Potem znalazłem się w dwóch miejscach naraz, jak wtedy po Czarcim Pazurze –
byłem jednocześnie i w szopie, i pod niebem. Zobaczyłem ciebie; spałeś na
brzegu morza. A zaraz potem spostrzegłem Garricka. Jechał w stronę przystani.
To mi wyjaśniło sprawę. Pewnie miał w tym udział, pomyślałem. Ale jak dokładnie
mnie zabił, zrozumiałem dopiero później: kiedy mi rozgarnąłeś włosy na karku.
Uspokoiłeś mnie trochę balladami i modlitwą. Później już nie mogłem nawiązać z
tobą kontaktu... Długo nie mogłem.
Więc widzisz, Edgar, po śmierci dusza przez pewien czas zostaje w pobliżu
ciała. Czasem aż do pogrzebu, czasem krócej. Czasem wystarczy, że ktoś się przy
ciele pomodli, aby mogła spokojnie odejść. Ale tobie przerwano modlitwę, a potem od razu
wrzucono moje ciało do morza. Takie gwałtowne pozbycie się ciała stwarza
negatywne zawirowania. Ty przynajmniej tego unikniesz.
Unosiłem się nad morzem i miałem przyjemne wrażenie lekkości, ale czułem
się jednocześnie strasznie osamotniony. Morze i niebo to piękny widok, jednak
nie wtedy, gdy człowiek jest zupełnie sam i nie wie, w którą stronę się
zwrócić. Na ziemi minął tylko jeden dzień, ale mnie się wydawało, że to trwało
o wiele dłużej. Czy ja już będę przez całą wieczność wisiał sam nad tym morzem?
– myślałem. Płakać mi się chciało. Zacząłem się modlić. No i wtedy to dopiero
się zaczęło dziać. To jest najgorszy etap. Przejście.
Z tym każdy musi sam sobie poradzić, a jak to wygląda, zależy od tego,
czego człowiek najbardziej się boi. Ja znalazłem się w wąskim, skalistym
wąwozie. Był zmierzch, a ze szczelin w skałach wypełzały olbrzymie żmije i inne
potwory. Takie przerażające gady jak w moich koszmarach i jeszcze gorsze.
Wiedziałem, że muszę się przez ten wąwóz przedostać, bo inaczej będę
rzeczywiście przez wieczność zawieszony w próżni. Na szczęście poczułem, że mam
przy boku miecz. Zastanawiałem się, czy będę go mógł użyć, bo przecież mówiłeś,
że ciała astralne nie mogą się posługiwać przedmiotami fizycznymi. Ale miecz
najwyraźniej też był astralny. Albo duchowy. Astral nie astral, pomyślałem,
trzeba iść. Bałem się tak okropnie, jak jeszcze nigdy w najgorszym koszmarze.
Zacząłem sobie torować drogę wsród tych potworów. Modliłem się na głos, żeby
nie krzyczeć ze strachu. Nie wiem, jak długo to trwało – po śmierci czas jakoś
inaczej płynie – ale powoli posuwałem się naprzód. I nagle mnie olśniło. Ty głupcze
– powiedziałem do siebie – przecież nie żyjesz! Co ci te gady mogą zrobić?
Dusza jest nieśmiertelna! I jak tylko to pomyślałem, to znalazłem się przy
wyjściu z wąwozu. Gady kłębiły się za mna, wyraźnie nie mogły wyjść na światło.
A ja stałem na pięknej łące pokrytej krokusami, jeszcze ładniejszej niż ta pod
Yorkiem. Nie masz pojęcia, Edgar, jak tam było ślicznie. Łagodne wzgórza, łąki
– jedne z krokusami, inne porośnięte wiosenną trawą. Pasła się tam moja
bułanka, a źrebak skakał koło niej. A obok czekał na mnie twój ojciec.
Później spotkałem innych, moich rodziców, rodziców Iana, kilku chłopaków z
Yorku... Ale twój ojciec wyszedł mi pierwszy na spotkanie, bo zginął w podobny
sposób jak ja. Najlepiej mógł zrozumieć, co się ze mną działo.
„Dobrze, że już
jesteś, Richard. Szybko ci to poszło – powiedział – ale żal mi Edgara.”
Wyciągnął przed siebie rękę i zobaczyliśmy ciebie na pokładzie statku. Mówiłeś
do mnie. Zaśpiewałeś Hvem kan seile,
„Któż potrafi żeglować”… Taki byłeś smutny, że serce mi się krajało. A potem
obraz się rozwiał w powietrzu. „Gdybym mógł mu coś powiedzieć na
pocieszenie...”, zacząłem. „Możesz – rzekł Olof. – Możesz do niego pójść, tylko
na bardzo krótką chwilę. Masz prawo do pożegnania.”
Odwróciłem się i popędziłem w tę stronę, z której przyszedłem. Nieprzyjemnie
będzie znowu w tę i wewtę się przeciskać między tymi gadami, myślałem, ale co
tam. Już się nie boję. Ale za nic nie mogłem znaleźć wejścia do tego wąwozu.
Biegałem, szukałem, a tu tylko kolejne łąki, krokusy w różnych kolorach, brzozy
w zielonej mgiełce... Że też ze mnie taka oferma, myślałem. Zabłądziłem jak w
lesie pod Kingsport. Debil, i to na wieczność.
Nagle znów pojawił się przy mnie Olof. „To nie tak, Richard – powiedział. –
Tamtą drogą już nigdy nie będziesz musiał iść.” Znowu wyciągnął rękę i znów
zobaczyliśmy ciebie. Płakałeś. „Zrób po prostu krok naprzód – powiedział Olof.
– A za chwilę krok do tyłu. Poczujesz, kiedy będziesz musiał wrócić.” No i sam
wiesz. Mogłem przyjść do ciebie na parę sekund. To, co ci powiedziałem, to nie
były moje słowa. Opatrzność mi je podsunęła. Potem coś mnie pociągnęło do tyłu.
Twój ojciec uśmiechnął się do mnie. „Ależ z ciebie dzielny chłopak,
Richard. Jeszcze nigdy nie widziałem, żeby ktoś z własnej woli próbował wrócić
do czyśćca i przechodzić przez niego dodatkowe dwa razy. I to tylko po to, żeby
powiedzieć kumplowi parę słów.”
„Edgar dla mnie był gotów pójść w dużo gorsze miejsce – odparłem. – On
to jest dzielny. Twój syn to najodważniejszy gość, jakiego znam.”
– Nie chrzań, Richard – przerwałem mu.
– Wcale nie chrzanię. Ale à propos odwagi: czego ty się właściwie boisz?
Nawet najodważniejszy człowiek miewa jakieś lęki i koszmary. Od nich zależy,
przez co będziesz musiał przejść. Ty co prawda jesteś święty, ale…
– O Panie Przedwieczny – powiedziałem – przestań mnie denerwować, Richie,
bo zacznę kląć, a nie mam ochoty drugi raz się spowiadać.
– Nawet święty – ciągnął z uporem – ma na koncie jakieś potknięcia, za
które może dostatecznie nie odpokutował. Więc lepiej się przygotować. Bo
podczas przejścia będziesz sam.
Zastanowiłem się.
– Najbardziej w życiu bałem się tego, że coś złego się stanie tobie albo
Ianowi. O ciebie zawsze bardziej się bałem, bo taka właśnie była z ciebie
oferma. Magnes na kłopoty, jakby powiedział przeor Marcin. Kiedy byliście z
Ianem na łomotach, to umierałem ze strachu. Albo... ten sąd boży i wszystko
potem. Zimno mi się robi, jak to sobie przypomnę.
– Z takich lęków czyśćca się nie zbuduje – zauważył Richard.
– Czekaj – przypomniałem sobie – to było już dawno, kiedy byłem
nowicjuszem. Miałem przez pewien czas koszmary związane z nauką chodzenia.
Szedłem po wąskiej kładce nad przepaścią i traciłem równowagę. To było paskudne
uczucie.
– W takim razie może cię czeka taka kładka. Ale to pestka, Edgar. Patrz
przed siebie, módl się i idź. Nie spadniesz. Pamiętaj, że dusza nie może się
rozbić o skały. A po drugiej stronie będziemy na ciebie czekali z Olofem.
Uśmiechnąłem się. To była przyjemna perspektywa, mimo kładki.
Chciałem się jeszcze czegoś dowiedzieć.
– Richie – spytałem – jeżeli wiesz i jeżeli to nie tajemnica, to co się po
śmierci dzieje z duszą kogoś takiego jak Garrick?
– Z Garrickiem była ciężka sprawa – powiedział. – On miał prawie na amen
przechlapane. Jest inny rodzaj przejścia. Stamtąd nie da się wejść na naszą
stronę. To takie... nieskończone przejście, pełne tego, czego człowiek się boi.
I pełne płomieni. Garrick najbardziej bał się ognia, więc wesoło mu tam na
pewno nie było. Istnieje tylko jedna możliwość ratunku, ale nie zawsze da się zastosować. Można – w pewnych wypadkach –stamtąd wrócić na ziemię i mieć jeszcze jedną szansę. Garrick mimo wszystko
miał szansę. Słabą, ale miał. Dzięki Ianowi. Widzisz, zdarzają się zabójstwa,
które są dobrymi uczynkami. Ian uniemożliwił mu dalsze łajdactwa i do tego
stopnia go przed śmiercią przestraszył, że on w ostatniej chwili pożałował
swoich grzechów. Niewiele wart jest tego rodzaju żal, ale jednak daje, że tak
powiem, szansę na szansę. A potem sporo zależało od Olofa i ode mnie. Kiedy
jeszcze unosiłem się nad morzem, to nie umiałem Garrickowi do końca wybaczyć.
Mnie samemu nie zrobił wielkiej krzywdy, tyle, że mi odebrał ten dzień, który
sobie tak fajnie zaplanowaliśmy. To mu jeszcze mogłem darować. Ale nie mogłem
mu wybaczyć, że sprawił taką przykrość tobie i Ianowi. Po drugiej stronie
jednak człowiekowi łatwiej przychodzi przebaczanie. Zrobiło mi się drania żal.
Olof też się za nim wstawił. Kiedy ofiary zabójstw proszą, żeby wybaczyć ich
mordercy, zawsze bierze się to pod uwagę. Dobrze wiesz, kto taki prejudykat
ustanowił. Więc Garrickowi pozwolono powtórnie się urodzić, a mnie wolno było
wybrać mu rodziców. Jest już od pewnego czasu na ziemi i rozwija się tym razem
we właściwym kierunku. To najstarszy syn Iana, twój imiennik.
– Wszelki duch – szepnąłem. – A ja go uczyłem alchemii...
– Nie bądź niemądry, Edgar. Znasz go od urodzenia. Przez ostatnie pięć lat
więcej czasu spędzał z tobą niż z rodzicami. Zauważyłeś w nim jakieś złe
skłonności?
– Nie – przyznałem. – Jest trochę za spontaniczny, ale to nic złego.
– Tym razem miał dobre warunki rozwoju i z nich skorzystał. Wyrósł pod
najlepszym kierownictwem, jakie można sobie wyobrazić. Nauczył się od ciebie i
Iana, i od matki i rodzeństwa mnóstwa rzeczy, o których w poprzednim życiu nie miał pojęcia.
Takich piętnastu lat się nie da wymazać. A poprzednim razem, wiesz... – nie
każdy umie sobie poradzić z nienormalnym dzieciństwem tak jak ty, Edgar. Jego
ojciec był takim człowiekiem, któremu po śmierci nie można było dać szansy na
powrót na ziemię. Dlatego żal mi było Marka Garricka. Będziemy czasem do niego, to znaczy do Eddiego, zaglądać. Nie będzie miał łatwego życia, sam wiesz, za jakie grzechy
musi odpokutować, ale jestem pewien, że będzie dobrym zakonnikiem i dobrym
lekarzem.
– Przynajmniej nie będzie benedyktynem – podsumowałem.
Richard roześmiał się.
– No właśnie. Uważam, żeśmy to bardzo rozsądnie z Olofem wymyślili. Masz
fajnego ojca. Trochę śmieszne, że jest o parę lat ode mnie młodszy. Ale teraz
powiedział, że się postarzy ze względu na twoje przyjście, bo nie wypada, żeby
ojciec był o ponad dwadzieścia lat młodszy od syna. Tam można sobie wybierać
wiek tak często i tak, jak się chce, wiesz? I nie ma żadnych ułomności.
– Skoro tak – powiedziałem – to poproś Olofa, żeby się tak bardzo przed
moim przyjściem nie postarzał. Wystarczy, jak będzie miał jakieś sześć-siedem
lat więcej niż teraz. Na początek chciałbym pobyć dzieciakiem.
– Będę cię woził przed sobą na siodle jak kiedyś Agnes – zaśmiał się. –
Albo nie. Mam lepszy pomysł. Ja się też odmłodzę. Znowu będziemy rówieśnikami.
Tylko biedny będzie Olof, jak nas obu będzie miał na głowie. Też spróbuje
uciekać z nieba przez czyściec!
– Tak źle nie będzie. Są przecież twoi rodzice i ciocia Bessie. Ona ma
wprawę po tych swoich trzech łobuzach. Ale i tak nas nie upilnują. Będziemy się
im wszystkim wymykali na różne zwariowane eskapady.
– Jak to będzie fantastycznie, Edgar – westchnął Richard. – Dzieciństwo z
tobą, a potem młodość też razem i bez żadnych łomotów. Nawet w niebie są różne
stopnie szczęścia. Teraz będzie prawdziwy raj.
– Wiesz co – dodał – zostawię cię teraz na trochę samego. Musisz skończyć
te zapiski, które Ian ma dostać. Napisz, że tu byłem, i że jeszcze przyjdę, bo
inaczej Ian będzie się gryzł, że umarłeś w samotności. Dopisz zakończenie.
Najlepiej zacznij zaraz, bo za parę godzin możesz już mieć z tym trudności.
Przed wieczorem skończysz. Jakbym tu siedział, to bym cię rozpraszał moim
gadaniem. Jeszcze się nagadamy.
– Myślisz, że mam napisać o Eddiem? Kim był w poprzednim życiu?
– Pewnie. Ian nie jest głupi. I nie zmieni do chłopaka stosunku. To ci
gwarantuję. Kocha go całym sercem. Ian umie kochać. Ale chłopak nie powinien
wiedzieć o poprzednim życiu. W każdym razie nie teraz. Ian to też zrozumie.
Bierz się za pióro, Edgar. Zajrzę do ciebie o zmierzchu. Wypijesz sobie kubek
wina z opium. Położę się koło ciebie. Mogę ci nawet coś zaśpiewać, wiesz? Teraz
umiem. Mówiłem ci, że tam nie ma żadnych ułomności.
– Zaśpiewasz mi piosenkę o koniach – powiedziałem.
– Dobrze. Co tylko chcesz. A potem sobie razem zaśniemy.
– No to świetnie – uśmiechnąłem się do niego. – Chrzanię tę kładkę nad
przepaścią, Richard. Na wszelki wypadek przejdę sobie po niej w myślach, jak
skończę pisać. Ale i tak już się zupełnie niczego nie boję.
Tu kończą się zapiski ojca Edgara, szpitalnika z klasztoru augustianów w Montpellier.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz