Poprzedni tekst jest pod linkiem:
http://nordponte.blogspot.no/2014/01/jeszcze-pare-odcinkow-legendy-o-chciwym.html
Dziwne, że Morna zabrała syna, a córeczkę pozostawiła na łasce
szaleńca, prawda? Cóż, żona Albana na pewno zasługiwała na współczucie, ale nie
można było jej nazwać kobietą wielkiego serca. Za swoją dziewięcioletnią córką
nie przepadała, bo dziewczynka była ułomna, miała koślawą nogę i zajęczą wargę.
Matka zapewne usprawiedliwiała się przed sobą myślami, że kalekie dziecko
opóźniłoby ucieczkę... że lepiej poświęcić córkę, niż gdyby mieli zginąć
wszyscy troje. Możliwe też, że dodawał jej otuchy fakt, iż Alban mimo całego
swego okrucieństwa traktował małą Sobhian łagodniej niż resztę rodziny.
Morna – bo tak miała na imię żona Albana – biegła bez
wytchnienia na południe, aż przed świtem wraz z dzieckiem dotarła do swej
rodzinnej osady, w której mieszkali jej dwaj bracia. Gdy się przed nimi
wyżaliła, uznali bez wahania, że kiedy tylko się rozjaśni, skrzykną jeszcze kilku
krewnych i wyruszą, by się ze szwagrem rozmówić, w razie potrzeby przy pomocy
toporów. Nie zważali na to, że stary owczarz, który znał się na czarach,
odradzał im tę wyprawę, twierdząc, iż Alban zapewne został ukąszony przez
wilkołaka... a na wilkołaki nawet święcona woda nie pomaga.
Do wyjazdu braci jednak owego dnia nie doszło, bo w
porze, w której wzejść powinno słońce, niebo na powrót pociemniało i z północy
nadciągnął nad osadę huragan, jakiego najstarsi ludzie nie pamiętali. Nawałnica
łamała drzewa jak kruche patyczki, zrywała dachy z chat i szop... Przerażeni
ludzie kryli się pod ławami albo w głębokich ziemiankach przeznaczonych do
przechowywania serów i polecali dusze Bogu, sądząc, że nadchodzi ich ostatnia
godzina, a może nawet Sąd Ostateczny. Zdawało się, że w wyciu wichury,
pomieszanym z krzykami ludzi i rykiem bydła, brzmią głosy upiorów z piekielnych
czeluści, których szpony już-już miały pochwycić bezbronnych wieśniaków...
O okna zamkowej świetlicy uderzył
gwałtowniejszy niż dotąd podmuch zimowej zawieruchy. Szyby zabrzęczały, a wiatr
zaskowyczał głośno i ponuro.
– A niechże cię, Richie... – mruknął Geoffrey
Forester, a Johnny Hawsthorne ukradkiem się przeżegnał.
– Tamten wiatr wył o wiele gorzej – rzucił
wesolutko Richard i podjął opowieść.
Nawałnica szalała przez trzy dni i noce. Wreszcie jednak
ucichła; ludzie zaczęli niepwenie wychodzić z ukryć, przyglądać się zrujnowanym
obejściom i nawoływać się nawzajem. Okazało się, że brakowało trojga: młodego rybaka, który wyruszył w morze,
zanim wicher się rozpętał, a także Morny i jej synka.
Z ust do ust zaczęły wkrótce krążyć szepty, których
źródła należało chyba upatrywać w osobie starego owczarza. Powtarzano, że mąż
Morny zamienił się w wilkołaka, a ona sama zapewne była czarownicą. To ona
musiała sprowadzić huragan – nadciągnął przecież w ślad za nią z północy. Trzeba
koniecznie odnaleźć i spalić wiedźmę, a dla pewności także i jej pomiot, bo to
przecież szczenię wilkołaka – powtarzano coraz głośniej. Bracia Morny nie mieli
odwagi wystąpić w obronie siostry, bo było ich tylko dwóch przeciw całej
gromadzie. Zadowolili się tym, że przynajmniej im nikt nie stawiał zarzutów.
Nieszczęsna Morna uniknęła jednak męczarni w płomieniach.
Znaleziono ją przywaloną stertą belek. Nie żyła. Trzymała w objęciach martwe
dziecko. Na ten smutny widok znacznej części wieśniaków zmiękły serca. Nie mieli
już pewności, czy biedna kobieta naprawdę była czarownicą. Niektórzy co prawda
nadal twierdzili, że to szatan upomniał się o swoje, ale inni skłaniali się
raczej ku poglądowi, że Mornę spotkała kara boża za opuszczenie kalekiej córki,
a jeszcze inni okazywali zdrowy rozsądek i widzieli w śmierci Morny i dziecka
po prostu nieszczęśliwy wypadek. W związku z takim podziałem zdań podjęto kompromisową
decyzję co do tego, jak postąpić ze zwłokami. Nie spalono ich na stosie, ale i
nie pogrzebano na cmentarzu. Pochowano je za wsią, na rozstajnych drogach,
podejmując środki ostrożności stosowane w przypadkach, gdy zmarłego podejrzewa
się o konszachty z nieczystymi siłami: przebito martwe ciała osinowymi kołkami
i zasypano czosnkiem oraz jagodami głogu. Lepsze w tym celu są co prawda płatki
dzikich róż, ale róże już przekwitły. Jagody głogu też przeciwdziałają wychodzeniu
upiorów z grobu, pod warunkiem, że użyje się dużej ilości.
– Naprawdę? – zainteresował się Johnny
Hawsthorne i znów się nieznacznie przeżegnał.
– Jak ciebie będziemy składać do grobu, to
sprawdzimy. Bo ty tak ciągle robisz znak krzyża, jakby diabeł się koło ciebie
kręcił – zgromił go Ian. – Nie przerywaj. Co było dalej, Richie?
Przez najbliższe dni wszyscy zajmowali się naprawianiem
szkód wyrządzonych przez nawałnicę – kontynuował Richard.
– Pogoda była piękna, słońce przyświecało, więc praca szła raźno, a i myśli
wieśniaków były o wiele jaśniejsze i rozsądniejsze, niż podczas piekielnego
sztormu. Wielu z nich, między nimi bracia Morny, w cichości ducha zaczęło się
wstydzić tego gadania o wilkołakach i czarach, a także obrzędów przy grobie. W rzeczywistości
chodziło zapewne o zwykłe małżeńskie niesnaski między Morną a Albanem, myśleli
coraz liczniejsi. Baba czymś rozdrażniła męża, on w złości zaczął ją uczyć
rozumu pięściami, a ta zrobiła z igły widły, uciekła do braci i nagadała
głupstw. Nic osobliwego nie ma w tym, że chłop czasem zbije żonę, a sztorm
jesienią to też rzecz zwyczajna, tyle, że ten ostatni był wyjątkowo silny.
Niemniej jednak bracia Morny postanowili, że wybiorą się
do Albana, kiedy tylko uporają się z najważniejszymi naprawami w obejściach.
Uznali, że trzeba raz na zawsze ukręcić głowę plotkom; nie mieli najmniejszej
ochoty na to, by złośliwcy nazwali ich szwagrami wilkołaka. No i należało
zanieść Albanowi wiadomość o śmierci żony i syna. Zatem wyruszyli w drogę.
Chata Albana była pusta. Przy wygasłym palenisku leżał
stos ogryzionych kości... nie sposób było nie rozpoznać ludzkich żeber i
piszczeli. Ani rozkładającej się głowy rybaka, tego, który zaginął wypływając w
morze przed sztormem.
Richard przerwał opowieść i dolał sobie
grzanego wina.
– Brr... Twoja mama słusznie miała żal do
pradziadka – zauważył Rupert Lancaster. – On naprawdę musiał nie mieć pojęcia o
tym, co może znieść kilkuletni dzieciak.
– Właśnie, że miał pojęcie, i to spore – sprzeciwił
się Richard. – Bardzo młodo owdowiał i sam wychowywał syna, czyli mojego
dziadka, a potem mojego ojca, który został sierotą w niemowlęctwie. Pradziadek
uważał, że nie należy przed dziećmi ukrywać, że na świecie zdarzają się rzeczy straszne
i że zło nie zawsze zostaje ukarane w życiu doczesnym. Podkreślał, że
sprawiedliwość na ogół zostaje wymierzona dopiero po śmierci.
– Gadasz jak ksiądz – rzucił Geoffrey
Forester.
– Nie czepiaj się, Geoff, bo on mądrze mówi –
zaoponował Johnny.
– Jak na niego, to i owszem – zaśmiał się
Ian. – Rozumiem, Richie, że Albana nie spotkała kara... to znaczy, nie spotkała
go w życiu doczesnym? Ale czy wilkołaki nie są nieśmiertelne?
– Albana nigdy nie odnaleziono. A wilkołaki
są śmiertelne. Zaraz będziecie mieli na to dowód, w dalszym ciągu tej historii.
– Dowód?! To przecież tylko legenda –
Geoffrey nie zamierzał wyrzec się niedowiarstwa.
– Może tak, a może nie – powiedział
tajemniczo Richard. – Mój pradziadek nie był naocznym świadkiem tych wydarzeń,
bo historia Albana i Morny rozegrała się jakieś sto lat przed jego przybyciem
do Szkocji. Pradziadek w młodości spędził ponad rok w tamtych okolicach, u
siostry i szwagra, do których należał wówczas zamek w Culloden. Na pewno
słyszał tę opowieść w różnych wersjach od okolicznej ludności i prawdopodobnie
uważał ją najpierw za legendę czy baśń, tak jak ty, Geoff. Ale to, co zaraz wam
opowiem, usłyszał od osoby wiarygodnej, mianowicie od przeora augustianów z
Inverness. W jakim celu poważny duchowny miałby mojego pradziadka okłamywać?
Drzwi skrzypnęły i w szparze pojawiła się
głowa znanego mi z lazeretu pachołka.
– Ja tylko chciałem spytać, czy młodym panom
czego nie potrzeba – wyjaśnił nieśmiało.
– William, dobry człowieku, czyżbyś
podsłuchiwał pod drzwiami?! – zagrzmiał Ian. – Cóż, pytanie retoryczne. Jak nam
przyniesiesz jeszcze jeden duży dzban grzanego wina i połowy nie wypijesz po
drodze... a zresztą, przynieś od razu dwa... wówczas ci w łaskawości naszej
pozwolimy posłuchać do końca po wewnętrznej stronie drzwi, bo w sieni kiepsko
słychać i pewnie zimno – wygłosił i rzucił „dobremu człowiekowi” srebrną
monetę, którą ten zgrabnie pochwycił.
– Tylko niech pan baron w łaskawości swojej
nie opowiada dalej, póki nie wrócę – zastrzegł William i znikł w czeluściach
sieni.
– W łaskawości mojej nie będę, dobry
człowieku! A jak się pośpieszysz z tym winkiem, to ci kielicha nie poskąpimy –
zawołał za nim Richard.
– Bóg zapłać, panie baronie!
Buty „dobrego człowieka” raźno zatupotały po
posadzce.
– Aleście tego Willa rozpuścili – skrytykował
przyjaciół Rupert Lancaster.
– Ze służbą trzeba umiejętnie postępować, inaczej
ci taki do wina napluje – uciął Ian.
W duchu przyznałem mu rację. Ten zarozumialec
posiadał jednak pewną wiedzę życiową.
Wkrótce pojawiło się wino, „dobry człowiek”
usadowił się z wypełnionym kubkiem na ławie przy drzwiach, a opowieść potoczyła
się dalej.
Albana nigdy nie odnaleziono, bo i nikt nie starał się go
szukać. Wieść o chciwcu przemienionym w wilkołaka rozeszła się po okolicy. Nikt
o zdrowych zmysłach nie zbliżyłby się nawet na milę do byłego obejścia Albana.
Nawet po wielu latach, gdy opuszczone domostwo dawno rozpadło się w proch,
omijano przeklęte miejsce szerokim łukiem. Słusznie, bo działy się tam rzeczy,
w których siły nieczyste zapewne maczały palce. Jeśli jakiś wędrowiec z obcych
stron zlekceważył ostrzeżenia okolicznej ludności i zamiast nadkładać drogi,
udał się do Inverness na przełaj, przez łąki, na których ongiś pasły się
Albanowe owce – to owego wędrowca nikt już nigdy potem nie spotkał. Z całą
pewnością nie docierał on do celu swej podróży. A i statki z północy nader
często znikały w głębinach pomiędzy Airsworth a Inverness, czyli w okolicach,
gdzie leżała zagroda Albana. Może winę za to ponosiły jakieś szczególne wiry
wodne, może gnieździły się tam węże morskie... ale mówiono też, że żeglarzy
mamią błędne ognie, zapalające się i gasnące na nadbrzeżnych urwiskach. Pogłoskę
tę potwierdził pewien młody Islandczyk, któremu cudem udało się uniknąć śmierci
przy Gnieździe Wilkołaków – tak nazywano najwyższe wzniesienie tego upiornego
obszaru. Ów chłopak, który zwrócił się po pomoc do klasztoru w Inverness, klął
się na wszystko, co święte, że zmylił ich ogień rozpalony na szczycie wzgórza;
sternik uznał go za sygnał z portu – i statek rozbił się o przybrzeżne skały,
ostre jak kły rekina. Zapewniał też, że walcząc z falami widział diabły
tańczące wokół ognia, i inne diabły, które rzucały się do wody i chwytały jego
nieszczęsnych towarzyszy.
– Richie, mógłbyś nie wdawać się w szczegóły
morskich katastrof? Bo mnie mdlić zaczyna, a Arvida pewnie też – przerwał Ian.
– O burzach na morzu już nic więcej nie
będzie, Ianku – zapewnił Richard i powrócił do opowieści.
Przeor, od którego mój pradziadek usłyszał tę historię,
nie był wówczas jeszcze przeorem, lecz młodym mnichem, który niedawno złożył
zakonne ślubowania. Nazywał się brat Alaryk. Mimo młodego wieku dopuszczano go
do narad klasztornej starszyzny, gdyż wyróżniał się uczonością i rozsądkiem.
Brat Alaryk uczestniczył zatem w naradzie, która odbyła
się w refektarzu po tym, jak przeor wysłuchał relacji młodego Islandczyka.
Zdania wśród starszyzny były podzielone. Rektor szkoły
klasztornej, człowiek o umyśle nader trzeźwym, zadeklarował, że szkoda czasu na
rozstrząsanie wymysłów chłopaka, któremu w śmiertelnym strachu diabły się
przywidziały w morskiej pianie. „Nie takie rzeczy żaczkowie opowiadają, kiedy
zaświeci się im w oczy dyscypliną” – oznajmił ze
znajomością rzeczy. – „Każdy
twierdzi, że mu diabły i demony przeszkadzają w opanowaniu trzeciej
deklinacji...”
Wszyscy chłopcy parsknęli śmiechem. Musiały
im się przypomnieć godziny spędzone nad łacińską gramatyką. Ian uniósł dłoń i
chichoty umilkły.
Brat szafarz był również człowiekiem o trzeźwym umyśle – opowiadał dalej Richard – ale nie zgodził się w pełni ze zdaniem
uczonego przedmówcy. W nadmorskie diabły ani w wilkołaki nie wierzył, przypomniał
jednak wszystkim zebranym, iż rabowanie wraków okrętów to niestety proceder
dość rozpowszechniony na północnym wybrzeżu.
„A szczególnie po ostatniej podwyżce podatków”, zgodził
się zastępca brata szafarza. „Jeżeli przy okazji jakiś nieszczęsny rozbitek
straci życie, to niczego nadnaturalnego w takiej sprawie nie ma”.
Przeor – to znaczy, ówczesny przeor, nie brat Alaryk –
odetchnął z wyraźną ulgą.
„Zgadzam się z księdzem szafarzem”, zadeklarował. „Nie do
nas należy zajmowanie się tą sprawą. Zgłosimy nasze podejrzenia królewskiemu wójtowi,
niech on decyduje, czy i jak zaprowadzać porządek na wybrzeżu. Jeżeli nikt nie
ma nic do dodania, to kończymy naradę”.
Wówczas podniósł dłoń brat Medard. Nie pełnił on w
klasztorze żadnej oficjalnej funkcji, nie przekroczył też czterdziestki, ale z
jakiegoś powodu zaliczał się do grona ścisłej starszyzny. Raczej jednak, w
odróżnieniu od młodego brata Alaryka, nie dzięki teologicznym rozprawom cieszył
się tak wielkim poważaniem...
– Znaczy, „oczy i uszy” – zauważył Lancaster.
Richard skinął głową z lekkim uśmieszkiem.
Przeszłość brata Medarda właściwie nie była znana...
Przeor utrzymywał ją w tajemnicy.
– Ale przypuszczam, że i tak wszyscy w
klasztorze wiedzieli, że Medard spędził ładnych parę lat na południu Europy, a
kilka innych w Palestynie, gdzie bynajmniej nie nosił habitu i nie nazywał się
bratem Medardem – wtrącił autorytatywnie Ian. – Klasztory niezbyt się różnią od
garnizonów. Ktoś coś nieopatrznie powie, ktoś inny dorzuci aluzję, jakiś dobry
człowiek podsłucha pod drzwiami... i skutek jest taki, że wszyscy wiedzą
wszystko o wszystkich. Przepraszam, Richie, przerwałem ci – skarcił sam siebie.
– Nie masz za co przepraszać. Bardzo
prawdopodobne, że było tak, jak mówisz.
Brat Medard poprosił zatem o głos. „Sądzę, że zanim
zwrócimy się do władz świeckich, powinniśmy upewnić się, czy naprawdę zachodzi
taka potrzeba”, zaczął nieco enigmatycznie, ale obaj bracia szafarze
natychmiast pojęli, co miał na myśli. „Ja również skłaniam się ku poglądowi, że
nasz młody gość z Islandii miał do czynienia z rabusiami wraków”, ciągnął brat
Medard. „Oczywiście niedopuszczalne jest, aby celowo zwabiać statki na skały i
zabijać rozbitków, ale nie można zbyt surowo osądzać ubogich ludzi za to, że
czasem skorzystają z dóbr znalezionych na rozbitym statku, czy z innych rzeczy,
które im fale wyrzucą na nabrzeże. Można uznać, że przyjmują po prostu dary Boże.
Rzecz jasna – jeżeli po chrześcijańsku będą płacili
dziesięcinę”.
Bracia szafarze z zapałem poparli tę roztropną wypowiedź.
Trzeba wam wiedzieć, że między królewskim wójtem a
klasztorem w Inverness trwał od lat spór natury teologicznej. Chodziło o
interpretację ewangelicznej sentencji o oddawaniu tego, co cesarskie,
cesarzowi, a tego, co Boskie, Bogu. Rzecz komplikowała się przez to, że spisy
ludności północnej Szkocji były bardzo niepełne. Co pewien czas przypadkiem
odkrywano jakąś osadę, o istnieniu której nikt w mieście dotąd nie wiedział i
której mieszkańcy nie figurowali ani w rejestrach kościelnych, ani na
królewskich listach podatników. Jeżeli wiedza o takim znalezisku trafiała
najpierw do klasztoru, władza duchowna natychmiast otaczała nowo odkryte
owieczki opieką duszpasterską, pobierając przy tym to, co słusznie należało się
Panu Bogu, i gdy spóźnieni królewscy poborcy podatków próbowali wyegzekwować
to, co cesarskie, nie odnosili zbytnich sukcesów, gdyż nauczeni doświadczeniem
wieśniacy sprytnie ukrywali przed przybyszami nawet kury, o grubszej trzodzie
nie wspominając. A jeżeli na trop takiej zagubionej wśród szkockich pustkowi
osady najpierw wpadali ludzie wójta, to sytuacja rozwijała się analogicznie:
cesarz otrzymywał, co cesarskie, a do klasztornego skarbca nic na zbożne cele
nie wpływało. Rozumiecie więc, że odpowiedzialni za ów skarbiec bracia szafarze
ogromnie się ucieszyli, gdy dzielny brat Medard zaproponował, że z właściwą sobie
dyskrecją uda się w okolice, gdzie zatonął islandzki statek, aby sprawdzić, czy
nie błąkają się tam zagubione owieczki, które należałoby przyjąć na łono
Kościoła.
Pobożny przeor po namyśle wyraził zgodę na tę wyprawę. W
sprawach przyziemnych, takich jak dziesięcina, zwykł był polegać na zdaniu
kolegów obdarzonych umysłami bardziej praktycznymi. Coś go jednak najwidoczniej
niepokoiło, bo kilkakrotnie powtarzał bratu Medardowi, aby w podróży miał się
na baczności, i przypominał mu o zabraniu wody święconej i święconej kredy na
wypadek, gdyby naprawdę natknął się na wilkołaki lub inne siły nieczyste. „Będę
pamiętał, ojcze przeorze”, odpowiadał Medard z lekkim zniecierpliwieniem. Nie
wiem, czy naprawdę zabrał ze sobą święte środki do walki ze złem. Przypuszczam,
że znacznie bardziej polegał na broni stalowej, którą władał ze zręcznością rzadko
spotykaną wśród mnichów.
Brat Medard dokładnie wypytał młodego Islandczyka o
wygląd wybrzeża w owym fatalnym miejscu i wypłynął wieczorem z portu w
Inverness na niewielkiej łódce. Pożeglował na północ. Łódź szybko zniknęła z
oczu odprowadzającym go braciom, bo noc była ciemna. Księżyc akurat był na
nowiu.
Sierp księżyca znów pojawił się na niebie i rósł z nocy
na noc; minęła druga kwadra, potem trzecia, a od brata Medarda nie nadchodziły
żadne wieści. Przy każdym nabożeństwie bracia zakonni wznosili ku niebu modły o
powodzenie jego misji.
Pewnego wieczoru, gdy księżycowej tarczy niewiele
brakowało do pełni, drzwi refektarza rozwarły się z trzaskiem i wśród
spożywających ostatni tego dnia posiłek mnichów stanął brat Medard: zarośnięty,
wychudzony i objuczony olbrzymim worem. Bez słowa zdjął z pleców pakunek,
rozwiązał go i wysypał jego zawartość pod stopy przeora. Braciom zaparło dech w
piersiach.
Po kamiennej posadzce toczyły się z brzękiem złote
monety, niezmierna ilość złotych monet. I pierścienie, i wysadzane drogimi
kamieniami łańcuchy, złote i srebrne misternie wykute talerze i puchary...
Słowem – kosztowności na miarę cesarskiego lub
papieskiego skarbca.
„Dziesięcina”, wyjaśnił lakonicznie brat Medard. Usiadł i
przysunął sobie misę z polewką.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz