Ech, nie chciało mi się zajmować blogiem - bardzo dużo smutnych rzeczy ostatnio się zdarzyło. Ale czuję się zobowiązana do kontynuacji Legendy o Chciwym Albanie. Jeszcze dziś wrzucę kolejny odcinek. Dziękuję czytelnikom, którzy jeszcze się nie zniechęcili!
Posypały się pytania. Odpowiedzi brata Medarda były znacznie mniej
zadziwiające niż zawartość jego worka. Tak, natrafił w opisanym przez
Islandczyka miejscu na małą rybacką osadę, zamieszkaną przez jakieś dwadzieścia
dusz. Byli to półdzicy nieszczęśnicy, którzy o Bogu i świecie niewiele mieli
pojęcia. Niepięknie wyglądali: chudzi, krostowaci, niezgrabni. Nie zaatakowali
go, czuli respekt przed jego wzrostem i mieczem. Ludzką mowę na szczęście
rozumieli. Mieszkali, jak prawdziwe dzikusy, w byle jak skleconych szałasach, a
podczas niepogody kryli się w przybrzeżnych jaskiniach. I w jednej z tych
jaskiń nagromadzone były niezmierzone skarby, zabrane z rozbitych okrętów. Ci
ludzie nie rozumieli ich wartości. Podobało im się, że ładnie błyszczały, ale
nie pojmowali ich zastosowania, nie nadawały się przecież ani do jedzenia, ani
jako narzędzia. Korzystali tylko z pucharów i dzbanów. Zbierali te przedmioty,
jak najstarszy z nich wyjaśnił bratu Medardowi, dlatego, że od pokoleń taki był
w ich rodzie zwyczaj. Z ciekawością słuchali, gdy brat Medard opowiadał im o
Panu Bogu i świętych, niebie i piekle, i chętnie dali się ochrzcić. Równie
chętnie nagrodzili go za duchową przysługę częścią swoich kosztowności.
„Oczywiście wytłumaczyłem im, że zwabianie statków ogniskami jest grzechem,
za który idzie się do piekła, i że rozbitków należy na przyszłość otaczać
opieką, a gdy wrócą im siły, wskazywać im drogę do Inverness”, kończył swoją
relację brat Medard. „Powiedziałem, że ojciec przeor ma zdolność widzenia
rzeczy odległych, więc gdyby złamali te zakazy, natychmiast pojawi się zakute w
żelazo wojsko, które wybije ich do nogi, a dusze wyśle w ogień piekielny”,
dodał.
„Skłamałeś, bracie Medardzie”, rzekł surowo przeor.
„Czyżby? Mnie się wydawało, że posłużyłem się metaforą”, odparł Medard. Młodemu Alarykowi wydało się, że odpowiedział trochę
zbyt obcesowo.
W klasztorze zapanowała radość – i z powodu
szczęśliwego powrotu brata Medarda, i ze względu na pomyślny wynik jego misji. Ale
brat Alaryk jakoś nie potrafił podzielać owego dobrego nastroju. Coś mu
przeszkadzało. Przypominało mu się, że zdając relację ze swojej wyprawy, Medard
unikał patrzenia przeorowi i braciom w oczy. Bywał albo ponury i milkliwy, albo
też pozwalał sobie na drwiący ton, który zupełnie nie licował ze ślubami pokory
i posłuszeństwa. Brata Alaryka z jakiegoś powodu niepokoił również pewien
szczegół, na pozór nieistotny. Otóż brat Medard od powrotu chodził z szyją
szczelnie owiniętą chustką, twierdząc, że ochrypł od morskiego wiatru. Ale nie
miał szczególnie schrypniętego głosu, nie chciał też dać się zbadać ojcu
szpitalnikowi. W dziwny sposób ta chustka na szyi brata Medarda kojarzyła się
Alarykowi ze starym ludowym podaniem o Chciwym Albanie.
Na trzeci dzień po powrocie Medarda Alaryk udał się do biblioteki i spędził
tam wiele godzin, wertując starożytne pergaminy. Jego niepokój się nasilał, ale
nie miał odwagi udać się ze swoimi przypuszczeniami do samego przeora.
Postanowił najpierw zasięgnąć rady rektora szkoły klasztornej. Alarykowi diabły
nigdy nie przeszkadzały przy nauce łacińskiej gramatyki, był zatem swego czasu
ulubionym uczniem starego ojca Mateusza.
Jednak tym razem jego były preceptor ostro go skarcił za puszczanie wodzów
wyobraźni i nieuzasadnione podejrzenia wobec starszego i zasłużonego członka
zakonnej wspólnoty. Kategorycznie zabronił mu zawracać głowę przeorowi takimi
bzdurnymi wymysłami i dodał, że bardzo się na swoim byłym uczniu zawiódł.
Biedny Alaryk został więc sam ze swoim niepokojem.
Poszedł do swojej celi. Zdjął ze ściany srebrny krucyfiks, pamiątkę po
matce, i usiadł na pryczy trzymając krzyż w dłoni. Lepiej mu się wtedy
medytowało. Po dłuższej chwili doszedł do wniosku tak prostego, że zdziwił się,
iż wcześniej o takim rozwiązaniu nie pomyślał. Postanowił porozmawiać z bratem
Medardem otwarcie, twarzą w twarz. Przecież on mnie nie zabije, myślał. To
jedyny sposób na rozwianie tych dziwacznych podejrzeń. Wstał i udał się do celi
starszego towarzysza. Pogrążony w myślach, nie zdawał sobie sprawy z tego, że
nie wypuszcza z dłoni srebrnego krzyża.
Cela brata Medarda była pusta. Alaryk wiedziony osobliwym przeczuciem
spojrzał przez okno i w świetle księżyca dostrzegł wysoką, barczystą postać
kroczącą przez podwórzec. Niewiele myśląc wybiegł na dwór i podążył za nią.
Brat Medard kroczył w stronę cmentarza. Alaryk dopędził go przy furcie i
wykrzyknął jego imię. Zakapturzona postać odwróciła się... a Alaryk stanął jak
wryty w ziemię. Nie mógł wydobyć głosu.
Twarz brata Medarda promieniowała srebrną poświatą, jak księżyc, który tej
nocy był w pełni. Srebrne promienie przenikały kaptur i habit wysokiego mnicha.
Wydał się Alarykowi podobny do otoczonych aureolą świętych na obrazach. Młody
zakonnik wpatrzył się z zachwytem w cudowne zjawisko. I nagle... powierzchnia
twarzy Medarda zafalowała, jakby pod jego skórą rozpoczął się morski sztorm.
Oczy zwęziły się i zapłonęły fosforyzującym blaskiem. Szczęki zaczęły wyciągać
się do przodu na kształt wilczego pyska. Powoli podnosił dłonie. Z palców
zamiast paznokci wyrastały zakrzywione, lśniące szpony.
Przerażony chłopak pokonał odrętwienie i obronnym ruchem wyciągnął przed
siebie krucyfiks. Potwór wybuchnął szyderczym śmiechem... i w tej samej chwili
Alaryk dostrzegł, że ściska w dłoni nie krzyż, a długi, ostry sztylet. Jakaś
niepojęta siła pokierowała jego dłonią i pchnęła ją do przodu. Ostrze wbiło się
głęboko w pierś istoty, która jeszcze przed chwilą była bratem Medardem.
Wilkołak przez chwilę patrzył ze zdumieniem na niższego o głowę chłopca, a
potem zwolna ciężko osunął się na ziemię. Jego twarz na chwilę przybrała
zwykły, ludzki wygląd. Alaryk upadł przy nim na kolana.
„O Bo...że”, jąkał. „O Boże, bracie Medardzie, ja nie chciałem, nie wiem,
jak to się stało... Już biegnę po ojca szpitalnika...” Wyrwał sztylet z rany i
usiłował zatamować krew.
„Nie” – odezwał się z wysiłkiem ranny mnich. – „Nie odchodź. Uratowałeś klasztor, chłopcze.
Zgrzeszyłem. Zgrzeszyłem ze strachu przed śmiercią. Tam... To były...
wilkołaki, żywiące się trupami... Pozwoliłem się ugryźć w zamian za darowanie
mi życia. Miałem uczynić ten klasztor nowym gniazdem wilkołaków... Potężnym...
najpotężniejszym...”
Urwał, a jego twarz ponownie zaczęła się przekształcać w potworne
pół-ludzkie, pół wilcze oblicze. Z ust popłynął strumyk czarnej krwi, a powieki
na fosforyzujących wilczych ślepiach opadły. Na zawsze.
Można sobie wyobrazić zdumienie przeora i ojca szpitalnika, którzy mimo
późnej pory gawędzili w refektarzu, gdy Alaryk wpadł jak burza, ze zjeżonym
włosem, ściskając w dłoni zakrwawiony srebrny krucyfiks.
Widok potwornie zniekształconych zwłok, leżących przy cmentarnej furcie,
uzmysłowił obu starszym mnichom, że młodzieniec nie oszalał. Zwłaszcza, że po
odwinięciu chusty z martwej szyi ukazała się wyraźna blizna po ukąszeniu.
Przypominała ślad zębów podobnych do ludzkich, ale większych i ostrzejszych.
Przeor i szpitalnik natychmiast podjęli niezbędne kroki. Własnoręcznie, z
pomocą Alaryka, przenieśli trupa do kaplicy – nie
klasztornej, ale skromnej cmentarnej, w której składano zwłoki pospólstwa.
Obudzono klasztornego cieślę i polecono mu jak najszybsze zbicie trumny,
tłumacząc pośpiech niejasną przyczyną śmierci brata Medarda, wyglądającą na zaraźliwą
chorobę. W taki sam sposób ojciec szpitalnik wytłumaczył pozostałym braciom
konieczność rychłego pogrzebu i nabożeństwo przy zamkniętej trumnie. Ale zanim przybito
wieko trumny, szpitalnik obłożył ciało zmarłego gałązkami, na których
czerwieniły się jagody głogu. Nigdy nie zdecydowałby się na takie pogańskie
praktyki jak przebijanie zwłok osinowym kołkiem, ale przystrojenie mar głogiem
nie zdawało mu się niestosowne.
W dzień po pogrzebie przeor wezwał do siebie starszyznę i polecił, aby
złoto i klejnoty, które dostarczył do skarbca brat Medard, do ostatniego dukata
i najmniejszego drogiego kamyczka przeznaczyć na wsparcie dla ubogich.
Następnie wdział podróżny płaszcz, zawiesił na szyi medalion, w którym tkwiła
najcenniejsza relikwia, jaką posiadał: cierń z męczeńskiej korony Zbawiciela,
przewiesił przez ramię bukłak z wodą święconą, do kieszeni włożył kilka
kawałków święconej kredy, ujął w dłoń pątniczy kostur i powoli powędrował na
północ.
Gdy nie wrócił przy najbliższej pełni księżyca, coraz liczniejsi bracia
sugerowali, że należałoby wyruszyć na poszukiwania. Jednak nie udzielał na to zgody ojciec szpitalnik,
który pod nieobecność przeora sprawował jego funkcję.
Kiedy bracia zebrali się na jutrznię pewnego słotnego listopadowego
poranka, ojciec szpitalnik ogłosił, że miał w nocy widzenie. Ukazał mu się
przeor, spowity księżycowym blaskiem. Powiadomił, że zakończył swą ziemską
wędrówkę i prosił braci o mszę za jego duszę i inne dusze w czyśćcu cierpiące.
Dzień później odprawiono uroczyste nabożeństwo żałobne, a gdy mnisi
śpiewając Salve
Regina kroczyli przez cmentarz, by
umieścić krzyż na symbolicznym grobie przeora, tuż obok miejsca wiecznego
spoczynku brata Medarda, uwagę ich zwrócił krzak głogu, który wyrósł w niemal
dokładnie w miejscu, w którym zamierzali postawić krzyż. Mimo późnojesiennej
pory krzaczek osypany był drobnymi amarantowymi różyczkami.
Ojciec szpitalnik ostrożnie uciął jedną gałązkę przedziwnej rośliny i długo
ją badał w swym laboratorium. Okazało się, że wyciąg z jej płatków miał niezwykłe
właściwości: pod jego wpływem nawet poważne rany błyskawicznie przestawały
krwawić i szybko, bez komplikacji się goiły. Bracia zakonni otoczyli cudowny
krzak głogu ścisłą tajemnicą, bo gdyby wieść o nim poszła w świat, gawiedź ani
chybi zadeptałaby cmentarz i zniszczyła niezwykłą roślinę. Sekret cudownego
głogu zdradzano tylko bardzo nielicznym i zaufanym osobom. Poznał go mój
pradziadek, który ten krzew widział na własne oczy i na dodatek miał okazję
przekonać się o jego leczniczej sile, gdy podczas pobytu w Inverness przez
nieostrożność dotkliwie zranił się w rękę.
– No, to już koniec – oznajmił Richard i pociągnął spory łyk
wina, które zdążyło wystygnąć. – A morał z tego taki, że nawet jeśli zginie się
w potyczce ze złem, to coś pożytecznego może z tego wyrosnąć.
Dość długo panowała cisza. Przerwał ją
garnizonowy niewierny Tomasz, czyli Geoff Forester.
– Fajnie się słuchało, Richie, ale teraz
pora, żebyś się przyznał, że wszystko sam wymyśliłeś albo posklejałeś z
kawałków różnych legend – stwierdził. –
Zgrabnie ci to wyszło. Przeora i pradziadka dorzuciłeś, żeby historia wydawała
się prawdziwa i żeby nas bardziej przestraszyć.
– Tym razem wcale nie wymyśliłem –
zaprotestował Richard. – To znaczy, prawie wcale. Jeszcze raz mówię, że z
pradziadkiem to święta prawda. Oczywiście nie powtórzyłem tej historii słowo w
słowo, tak się nie da zapamiętać. Opowiedziałem po swojemu, na pewno niektóre
opisy ubarwiłem i dodałem trochę szczegółów od siebie. Na przykład imiona tych
mnichów wybrałem na chybił-trafił, bo prawdziwych nie pamiętam, i powymyślałem
część rozmów, ale to przecież nie ma większego znaczenia. Przebiegu głównych
wydarzeń nie zmieniłem. Skoro mi nie wierzysz, Geoff, to nie wierz. Już po
północy, o tej porze bić mi się z nikim nie chce.
– Ja tylko myślałem, że to twoje zwykłe
sztuczki dla podniesienia wiarygodności opowiadania – odezwał się bardzo
ugodowym tonem Geoffrey. – Przecież często udajesz, że mówisz o prawdziwych
zdarzeniach, a potem się przyznajesz, że wszystko zmyśliłeś. Nikt o to do
ciebie nie ma pretensji, bo ciekawiej się słucha. Ja ci wcale nie zarzucam
kłamstwa.
– Spróbowałbyś – mruknął groźnie Ian.
– Uspokójcie się, chłopaki, przecież o
wilkołaki nie będziemy się kłócić – zaproponował pojednawczo Richard. – Ważne,
że wieczór jakoś minął, nie? A ja wcale nie twierdzę, że wszystko, co
opowiedziałem, jota w jotę odpowiada rzeczywistości. Sami pomyślcie: najpierw
stary przeor opowiada gościowi z Anglii o zdarzeniach z czasów swojej młodości;
po sześćdziesięciu latach z okładem ten Anglik powtarza historię przeora
swojemu prawnukowi, a jeszcze kilkanaście lat później prawnuk relacjonuje ją
kolegom. Niemożliwe, żeby coś po drodze się nie zgubiło czy nie przekręciło,
bez niczyjej złej woli. Ja w ogóle nie jestem pewien, czy te niby wilkołaki
naprawdę były wilkołakami.
– Jak to?! – Johnny szeroko otworzył oczy ze
zdumienia.
– To mogło być zdegenerowane potomstwo tego
Albana, urodzone w kazirodczych związkach – zabrał głos Ian. – Zezwierzęcone
dzikusy, które zatraciły większość cech ludzkich. Albana wcale nie musiał
ugryźć żaden wilkołak. Mogło mu po prostu skąpstwo rozum pomieszać.
– A że te zwyrodniałe stwory pożerały trupy,
to skojarzyły się ludziom z wilkami i wilkołakami, i tak je zaczęto nazywać –
podjął ochoczo wątek Geoffrey.
– Ale jak wytłumaczyć przemianę tego brata
Medarda? – zaprotestował Johnny Hawsthorne.
– Też się nad tym zastanawiałem – rzekł
Richard. – Mogło być tak: dzikus, który go ugryzł, zaraził go jakąś chorobą.
Jakimś rodzajem trądu czy innym paskudztwem.
– Albo mógł się ten Medard wskutek ugryzienia
kanibala zatruć trupim jadem – zasugerował Ian. – Przez tę chorobę czy zatrucie
zaczęła mu się zmieniać skóra i, co za tym idzie, rysy twarzy. I on sam, i brat
Alaryk byli pewni, że zaczęła się przemiana w wilkołaka, bo po prostu w to
wierzyli. Z pełnią ksieżyca to mógł być zbieg okoliczności. Ale wilkołaków nie
można wykluczyć – dodał stanowczo. – Za dużo jest o nich wiarygodnych relacji.
Nawet w bestiariuszu są opisane, w tym, który jest w bibliotece opactwa.
– Wilkołaki czy zdegenerowani ludożercy,
jedno i drugie obrzydliwe – podsumował Geoffrey. – Ale jeszcze raz mówię,
Richard: fajnie się słuchało. Ty masz talent, chłopie.
– A ten cudowny krzak głogu? – Johnny nie
dawał za wygraną. Najwyraźniej chciał wierzyć w wilkołaki i inne nadprzyrodzone
zjawiska, chociaż ich się bał.
– Nie musiał być cudowny. Dzikie róże i bez
cudów do wielu rzeczy się przydają – wyjaśnił Richard. – Mama Iana robi z ich
płatków zmieszanych z miodem takie pyszne konfitury...
– Mhmmm... Nadziewa nimi pączki... Jak to
dobrze, że Zapusty blisko. Pojedziemy z Richiem do Sleighstone na pączki i
faworki, przywieziemy wam trochę do posmakowania – po twarzy Iana rozlał się
wyraz błogiego rozmarzenia. Zaraz jednak przywołał sam siebie do porządku. –
Moja mama nie tylko konfitury robi z tych dzikich róż, ale i jakieś lecznicze
wyciągi – stwierdził rzeczowo. – A takie róże, co wyrosły z jagód głogu
włożonych do trumny, pewnie miały silniejsze właściwości, no bo rosły na dobrej
pożywce.
– Tfu, Ian, porzygać się można na samą myśl –
zaprotestował Rupert.
Nikt jednak się nie porzygał, mimo iż „dobry
człowiek” wysłany został po kolejne porcje wina. Długo jeszcze przy stole
panowała wrzawa i krążyły żarty o wilkołakach oraz o konfiturach przyrządzanych
z róż wyrosłych na trupach. Nie trzeba było śpieszyć się z udaniem na
spoczynek; był przecież karnawał i zaczynał się dzień świąteczny.
Minął karnawał i Zapusty, minął Wielki Post i
wczesna tego roku Wielkanoc. Noga całkowicie mi wydobrzała. Należało poważnie
zacząć myśleć o wyprawie do Szkocji. Czułem przed nią lekki niepokój.
– Pewnie nie masz większej ochoty na podróż
statkiem? – zauważył Ian, kiedy poruszyłem temat wyjazdu do Culloden. –
Pojedziemy lądem. Mówię „pojedziemy”, bo chcemy cię z Richardem odprowadzić.
Nie znasz kraju ani tutejszych obyczajów i gdybyś jechał sam, to jeszcze byś
popadł w jakieś nowe tarapaty.
– No i zasady gościnności wymagają, aby
zadbać o to, żebyś szczęśliwie dojechał na miejsce – dodał Richard. – Komendant
bez żadnego sprzeciwu dał nam wolne. Duńczykom tak przetrzepaliśmy skórę
zeszłego lata, że w tym roku na pewno na nasze wybrzeże się nie wybiorą. Nic
się nie stanie, jeżeli w garnizonie przez kilka tygodni będzie o dwie pary rąk
mniej.
Następnego ranka „dobry człowiek” wyprowadził
ze stajni osiodłane wierzchowce.
– Tylko trzy? – zdziwiłem się. – William ma
biec za nami na piechotę?
– Młodzi panowie wolą podróżować sami –
odezwał się William, szczerząc zęby w szerokim uśmiechu. Ten służący
rzeczywiście był rozpuszczony.
– Przyznaj, dobry człowieku, że ci to bardzo
odpowiada – Ian wcale nie skarcił pachołka za wtrącanie się do rozmowy. –
Wolisz podszczypywać dziewczyny w ciepłej kuchni niż tłuc się całymi dniami na
końskim grzbiecie. Uważaj, żeby ci która dziewucha nie przyłożyła patelnią. No,
bywaj, niech cię Pan Bóg ma w opiece.
– Panów też. I niech panowie również na
siebie uważają, bo z dziewczynami to naprawdę nigdy nie wiadomo! – William
zgiął się w ukłonie, a Ian i Richard parsknęli śmiechem zamiast dać bezczelnemu
słudze w gębę.
– We Francji żaden szlachcic nie wyrusza w
dłuższą drogę bez służby – skomentowałem, kiedy lekkim kłusem wyjeżdżaliśmy z
bramy zamku.
– Co kraj, to obyczaj – zareplikował pogodnie
Richard. – My nie potrzebujemy, żeby nam na każdym kroku usługiwano. Zresztą
Will w podróży to kula u nogi. Co godzinę marudzi, żeby zatrzymać się na popas.
– Właśnie – zgodził się Ian. – Poza tym ten
dobry człowiek wciąż boryka się z dylematem, czy ma być lojalny wobec nas obu,
czy raczej wobec moich rodziców, którzy, jakby nie było, płacą mu za służbę. A
nam w podróżach niekiedy zdarzają się przygody, o których moja mama
niekoniecznie musi być szczegółowo powiadamiana. Nerwy osób dojrzałych należy
szanować. Popędźże tę chabetę, Richie! Ścigamy się do rzeki?
Oba ich konie przeszły do szaleńczego galopu.
Nawet nie próbowałem za nimi nadążyć. Nie miałem ochoty na nowe kontuzje.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz