wtorek, 24 stycznia 2012

Więzy krwi (część IV)


Po paru chwilach zaszeleściły liście na ścieżce. Berenika stała przede mną, lekko zarumieniona. Wyglądała jeszcze ładniej niż poprzedniego wieczoru.
– Wyjedź stąd. Zaraz. I zabierz mnie ze sobą – wypaliła bez żadnych wstępów.

Niby trudno o bardziej kuszącą propozycję dla zadurzonego młodzieńca, ale rzeczy toczyły się jednak trochę za prędko.

– Panno Bereniko – odparłem z ukłonem – z miłą chęcią wybrałbym się w pani towarzystwie nawet na koniec świata, ale przecież nie mogę tego zrobić bez przyzwolenia pani ojczyma.

– Nic nie rozumiesz – mówiła gorączkowym szeptem. – Teraz jest okazja, pojechał na plantację, nie wróci przed wieczorem. Uciekajmy, póki jeszcze cię nie trzyma pod kluczem.

Panienka rzeczywiście jest conajmniej niezrównoważona.

– Proszę pani – odparłem – niech mi pani wybaczy, ale nikt tu nikogo nie trzyma i na pewno nie ma zamiaru trzymać w zamknięciu. Pani ojczym przyjął mnie z niesłychaną uprzejmością. Nie odniosłem wrażenia, że jest okrutnikiem, który gnębi pasierbicę i więzi ją w wieży. Bardzo serdecznie się do pani odnosi. Niechże pani się zastanowi: czy mógłbym odpłacić mu za gościnność wykradając panią potajemnie? Tak nie postępuje człowiek honoru.

– Nie na wiele ci się ten honor  zda – powiedziała ze złością. Chwyciła mnie za rękę. – Co to jest? – wskazała na prawie całkowicie zagojonę rankę po niefortunnej przygodzie z homarem.

Dziewczyna chyba po prostu jest niespełna rozumu. Szkoda. Taka jest śliczna...

– Skaleczyłem się przy jedzeniu – wyjaśniłem.

Bezceremonialnie podwinęła rękaw mojej koszuli, potem drugi.

– A to? – wskazała na ślad po ukąszeniu komara.
– Musiał mnie w nocy uciąć jakiś owad – powiedziałem, kryjąc zniecierpliwienie. – Komar, moskit, coś w tym rodzaju.
– Tak – zaśmiała się jakoś nieładnie. – Teraz rozumiem, dlaczego mi powiedzieli, że Aleks zabrał Hiacynta ze sobą na plantację. Bzdury. Biedny dzieciak nie utrzymałby się w siodle. Już z tej plantacji nie wróci.

Przypomniała mi się nocna scena na ogrodowej ścieżce. Wpatrzyłem się w oczy Bereniki. Nie, ona nie jest szalona.

– Panno Bereniko – zacząłem – proszę mi wytłumaczyć, co tutaj się dzieje. Co się stało z tym chłopcem? Czy pani zagraża jakieś niebezpieczeństwo? Proszę mówić. Nie pozwolę, żeby ktoś panią skrzywdził!

– Mnie nikt krzywdy nie robi – powiedziała. – Masz rację, Aleksander jest dla mnie bardzo dobry, za dobry. I dlatego giną przeze mnie ludzie. Ostatnio... te biedne, kochane dzieci. Najpierw mała Arsinoe, siostrzyczka Hiacynta... a teraz on. Ty będziesz następny, jeżeli mnie nie posłuchasz. Ja... mam złą krew, rozumiesz? Nie krzepnie jak u normalnych ludzi. Płynie strumieniem przy najmniejszym zadraśnięciu i bardzo trudno ją zatamować. Kiedy byłam młodsza, dawano mi krew zwierząt i surową wątrobę... Ale od paru lat to nie wystarcza. Odkąd zostałam kobietą, rozumiesz... tracę za dużo krwi. Zwierzęca już mi nie pomaga. Muszę pić ludzką krew, żeby żyć. I nie każdy rodzaj krwi jest właściwy. Aleksander... próbował dawać mi swoją, ale szkodziła mi. Wymiotowałam i robiłam się jeszcze słabsza. Pewien medyk... aż z Bizancjum... zbadał mnie i powiedział, że pomaga mi tylko krew bardzo nielicznych rodów. Prawie wszystkie są arystokratyczne, z korzeniami w Bizancjum. Aleksander... tych ludzi tu zwabia. Karmi mnie ich krwią. Próbował to przede mną ukrywać, ale tego nie sposób ukryć.  Ja... ja tego nie chcę, ale gdybym nie piła, to wlewaliby mi krew do gardła na siłę. Zresztą... mimo, że nie chcę, to jest mi tak potrzebna, że... nie mogę się powstrzymać – rozpłakała się.

Nie wiem, jak postępować z płaczącymi kobietami. Niezgrabnie pogładziłem ją głowie.

– To brzmi jak straszna, okrutna baśń – powiedziałem.

– To nie baśń, to prawda – otarła oczy. – Dziś rano piłam twoją krew. Bardzo mi dobrze zrobiła. Nawet mam rumieńce, prawda? Ale ja nie chcę! Nie chcę, żebyś umarł! Nie chcę, żeby ktokolwiek więcej umarł! – rzuciła mi się na szyję. – Zabierz mnie stąd, błagam cię! Zabierz mnie do twojego brata! Mówiłeś, że to prawie cudotwórca, że radzi sobie z przypadkami, które wszyscy inni medycy uważają za beznadziejne... To moja ostatnia nadzieja!

– Wyjedziemy – obiecałem. – Ale nie trzeba tego robić potajemnie. Porozmawiam z Aleksandrem. Razem zabierzemy panią do mojego brata. Na pewno pani pomoże. Pojedziemy, kiedy tylko ustanie zaraza na Południu.

– Wierzysz w tę zarazę? – prychnęła. – I mów mi po imieniu. Nawet nie myśl o rozmowie z Aleksandrem.  Jeżeli się zorientuje, że wiesz o wszystkim... to już nie będzie szansy na ucieczkę.

– Czy pani... czy ty jednak trochę nie przesadzasz, Bereniko? – spytałem. – On naprawdę nie wygląda na barbarzyńcę. Może te dzieci wcale nie umarły? Może przez jakiś czas korzystał z ich krwi, a potem zwrócił je rodzicom, kiedy ja się napatoczyłem? Jestem silny i trochę puszczania krwi mi tak szybko nie zaszkodzi, może nawet wręcz przeciwnie – spróbowałem się roześmiać. – Mówisz, że Aleksander zwabia tu ludzi. Mnie nikt nie zwabił, zabłąkałem się w lesie i przypadkiem natrafiłem na waszego służącego.

Pokręciła głową.

– Tu nie ma przypadków. A co do dzieci... Widziałam, jak umierała Arsinoe – ukryła głowę na moim ramieniu. – Drugi raz takiego widoku nie przeżyję. Słuchaj! – nagle zamigotało mi w oczach ostrze małego sztyletu. – Jeżeli nie chcesz mnie stąd zabrać, to podetnę sobie żyły. Wtedy już nic i nikt mnie nie uratuje.

Wyrwałem jej sztylet.

– Dobrze – powiedziałem. – Ryzykuję honor, bo nie będę ryzykował twojego życia. Ale nie wiem, czy wydostanę się stąd bez przewodnika.

– To proste – uśmiechnęła się. – Przecież wystarczy jechać na południe. I tak musimy trzymać się z dala od głównych szlaków. Wybierzemy się na konną przechadzkę. Nikt nas nie będzie szukać przed zachodem słońca. Na początek pojedziemy w dół strumienia, na wypadek, gdyby szukali nas z psami. Stracą trop. Biegnę się przebrać, a ty każ osiodłać konie – ucałowała mnie w policzek i odbiegła.

Czułem się jak w szalonym śnie. Zastanawiałem się, kiedy się obudzę.

Po czterech dniach wędrówki usłyszałem po raz pierwszy znak bliskości jakiegoś ludzkiego siedliska. Ryk krowy.

– Zostań w lesie – poleciłem Berenice. – Lepiej, żeby nas razem nie widziano. Rozejrzę się, może kupię trochę mleka i chleba.

Do tej pory nasza dieta składała się z ustrzelonych przeze mnie ptaków i zajęcy. Berenice odpowiadała. Łapczywie jadła krwiste mięso i surową wątrobę. Co rano częstowałem ją kubkiem mojej krwi. Mimo to była coraz bledsza. Nie udawało mi się jej namówić, aby piła więcej niż kubek dziennie.

– Przestań marudzić, Larry – powiedziała zdecydowanie. – Musisz być silny. Jeżeli się rozchorujesz z upływu krwi, to co się ze mną stanie? Widzisz, jaka jestem samolubna!

Szedłem w kierunku, z którego dobiegał ryk zwierzęcia. Jakoś rozpaczliwie brzmiał. Wkrótce drzewa się przerzedziły i zobaczyłem pierwsze zabudowania. Poza rykiem krowy nie słychać było żadnych odgłosów, znad strzech nie podnosił się dym. I ani żywej duszy, jak okiem sięgnąć.
Podszedłem do pierwszej chaty.

– Hej, jest tam kto? – zawołałem.

Nikt nie odpowiedział. Pchnąłem drzwi i gwałtownie się cofnąłem. Z wnętrza buchnął obrzydliwy trupi fetor.

Odnalazłem krowę. Wymiona nieszczęsnego stworzenia prawie pękały od mleka. Cóż było robić? Znalazłem jakiś cebrzyk i wydoiłem biedaczkę. Ojciec dostałby chyba ataku serca, gdyby mnie w tej sytuacji zobaczył.

Skoro przeżyła zarazę, to chyba jej mleko jest zdrowe – pomyślałem. Napiłem się. Dawno mi tak żaden napój nie samkował. Odwiązałem stworzenie od żłobu, zabrałem cebrzyk z resztą mleka i ruszyłem w kierunku lasu. Krowa szła za mną jak pies. Powędrowaliśmy na południe.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz