piątek, 27 stycznia 2012

Więzy krwi (część VIII)


– Wraca pan do tego świata, Bogu niech będą dzięki – powiedział nieznany mi zakonnik. – Nasz ojciec Edgar to prawdziwy cudotwórca.

– Co się stało? Czy Berenika naprawdę odjechała? – spytałem.

– O kim pan mówi? – zdziwił się zakonnik.

– Brat chyba od niedawna tu jest? Mówię o młodej damie, która tu ze mną przyjechała ponad tydzień temu. Tej, którą Edgar wyleczył. Gdzie on jest? Muszę z nim porozmawiać.

– Ojciec Edgar ma pełne ręce roboty – odparł z naciskiem na słowo „ojciec”. – Pan nie jest jedynym chorym w klasztorze. Nie wiem, o jakiej damie pan mówi. Znaleziono pana dziesięć dni temu pod klasztorną bramą, ciężko chorego. Nikogo z panem nie było. Najwyraźniej obrabowano pana ze wszystkich wartościowych przedmiotów. Był pan jedną z ostatnich ofiar tej potwornej zarazy, Bogu dzięki, że już minęła. Całe południowe wybrzeże zdziesiątkowane. A pan wyzdrowiał! To chyba cud. Nawet przeor nie chciał wierzyć, że ojciec Edgar wyleczył chorego na dżumę. Kim pan jest? Czy pamięta pan, kim pan jest?

Popatrzyłem na moją prawą dłoń. Nie było na niej rodowego sygnetu.
– To jakieś nieporozumienie – jęknąłem. – Przecież wszyscy w klasztorze wiedzą, że jestem bratem Edgara! Jestem tu od dziesięciu dni! Nie byłem chory, chora była Berenika, moja towarzyszka! Edgar ją leczył! Uzdrowił ją!

– Chyba jednak pójdę po ojca Edgara – odparł. – Obawiam się, że gorączka wraca.

– Nareszcie! – zawołałem na widok mojego brata. – Zupełnie się z tym twoim kolegą po fachu nie mogłem dogadać.

– No, to może ze mną lepiej pójdzie, spróbujmy – usiadł na łóżku i przez chwilę mierzył mi puls. – Wygląda na to, że wraca pan do zdrowia.

– Pan??!!! – krzyknąłem. – Edgar, na miłość Boską, nie żartuj, nie udawaj, że mnie nie poznajesz. Przecież to ja, Lawrence Suffolk, Larry, twój młodszy brat!

– Lawrence?! – powiedział takim samym tonem, jak przy pierwszym spotkaniu. – Więc tak wygląda mały Larry... Wydawało mi się, że widzę pewne podobieństwo do ojca, ale skąd mogłem przypuszczać... Nie miałeś na ręku sygnetu. Więc to naprawdę mój mały braciszek z Anglii? Pamiętasz, jak tu trafiłeś?

– Edgar... – poskarżyłem się żałośnie – więc ty też nie pamiętasz Bereniki? Naszych rozmów? Wyjazdu do Frontignan? Co to znaczy? Wyjaśnij mi, błagam cię.

– Larry – Edgar pogładził moją rękę – byłeś bardzo, bardzo ciężko chory. Jaki Pan Bóg był dobry, że pozwolił ci wrócić do życia. Kiedy cię tu przyniesiono, byłeś w stanie agonalnym. Długo walczyłeś ze śmiercią. Różne wizje powstają w chorym, rozgorączkowanym umyśle.

– Ale przecież widziałem ciebie, rozmawiałem z tobą – protestowałem. Trochę mi się robiło słabo. – Od razu cię poznałem, kiedy tu wszedłeś. Jak to możliwe, skoro byłem nieprzytomny?

– To nie takie dziwne. Nawet pacjenci pogrążeni w śpiączce od czasu do czasu odbierają bodźce z otoczenia, chociaż wydają się całkowicie pozbawieni świadomości. Dużo czasu przy tobie spędziłem. Mogłeś mnie niekiedy widzieć i słyszeć, i wplotło to ci się w gorączkowy sen.

– A skąd ja mam wiedzieć, czy to, co się dzieje teraz, to nie sen? – szepnąłem resztką sił. – Przecież tamto było takie prawdziwe, a teraz wszystko jest absurdalne i niepojęte. Może to teraz majaczę w gorączce. Edgar, pomóż mi...

– Spróbuję – uśmiechnął się serdecznie. – Powiedz mi, w tym śnie czy nie-śnie, kiedy ze mną rozmawiałeś,  jakie było twoje nastawienie do mnie? Czułeś do mnie zaufanie?

– Tak... całkowite – przyznałem.

– To i teraz mi zaufaj – powiedział. – Zmęczyło cię mówienie, co? Ale lepiej, żeby cię męczyło mówienie, niż niepewność i myśli o tym, czy śnisz, czy nie. Przyniosę ci coś dobrego, co cię wzmocni, a potem wszystko mi opowiesz. Kiedy się zmęczysz, to zrobisz sobie przerwę, ale powinieneś mi wszystko jak najdokładniej opowiedzieć. Mamy problem, więc musimy postarać się go rozwiązać, prawda?

Rzeczywisty Edgar pod żadnym względem nie różnił się od tego ze snu, niezależnie od tego, co było snem, a co jawą.

– Masz, pij – Edgar podał mi duży gliniany kubek. – Uważaj, bo gorące. Dla siebie też przyniosłem, nie mogłem sobie odmówić. Rosół na podróbkach i skrzydełkach indyczki czyni cuda, zwłaszcza kiedy go przyprawić szafranem. Wrzuciłem też kawałek chalcedonu, oczyszcza krew z czarnej żółci. A to na deser – odebrał mi pusty kubek i podał małą czarkę, znad której unosił się wspaniały aromat cytryn i imbiru. – No i jak, trochę lepiej?

– Dużo lepiej – odparłem z wdzięcznością. Po ciele rozchodziło się przyjemne ciepło i jakoś weselej mi było na duszy, chociaż właściwie nie miało to uzasadnienia. Chyba że rzeczywiście chalcedon w rosole oczyścił mnie z czarnej żółci.

– Opowiadaj – Edgar poprawił mi poduszki. – Kiedy zdecydowałeś się na wyjazd do Francji?

Opowiedziałem wszystko. Przed Edgarem nie miałem żadnych oporów. Od czasu do czasu pytał mnie o jakiś szczegół, to znów znikał na trochę, aby wkrótce się pojawić z jakimś lekkim smakołykiem czy pysznym napojem.

– Ciężkie miałeś przeżycia, Larry – stwierdził współczująco, kiedy skończyłem. – Nie jestem pewien, czy to były tylko gorączkowe majaczenia. Świat ma więcej wymiarów niż te dostępne naszym zmysłom, a dusza, która prawie oderwała się od ciała, może się w tych wymiarach zabłąkać. Ale po kolei. Najpierw muszę cię jakoś przekonać, że nasza rozmowa ma miejsce w zwykłej, czterowymiarowej rzeczywistości, w której nas Stwórca na okres naszej ziemskiej wędrówki umieścił. Ja nie mam żadnych wspomnień tych wydarzeń, o których opowiadałeś, czyli nie uczestniczyłem w nich w zwykły, fizyczny sposób. Wszyscy w klasztorze odebrali twoje pojawienie się tutaj tak, jak ja, i nikt nie widział Bereniki. Jeżeli podejrzewasz, że ta rozmowa toczy się we śnie, to świadkowie z klasztoru nie na wiele ci się zdadzą, ale ustaliliśmy, że masz do mnie zaufanie, prawda? We śnie i na jawie. Jakieś aprioryczne założenie musi być, bo inaczej nie posuniemy się dalej.

– Zatem zakładamy, że w tej chwili znajdujemy się w codziennej rzeczywistości, czyli w świecie fizycznym, z grubsza znanym wszystkim śmiertelnikom – kontynuował Edgar. – A teraz zastanówmy się, czy twoje przeżycia były zwyczajnymi gorączkowymi majakami, czy też czymś innym. Niektóre ich elementy da się wytłumaczyć w sposób po ziemsku racjonalny, chociaż na pierwszy rzut oka wydają się osobliwe. To, że poznałeś mnie po przebudzeniu, jest najmniej dziwne, już ci to tłumaczyłem. Dużo bardziej szczególne jest, że bezbłędnie opisałeś Iana i Yvette Sleighstone’ów oraz ich synów; pamiętałeś nawet imiona dzieci. Ale, widzisz, zdarza się, że różne przypadkowo usłyszane rzeczy zapadają człowiekowi w pamięć, chociaż nie jest tego świadomy, a potem wynurzają się w snach.

– W światku angielskiej arystokracji praktycznie wszyscy znają wszystkich – kontynuował Edgar.  Bracia Iana – znasz ich, prawda? – byli tu parę lat temu, na chrzcinach bliźniaków, trzymali ich do chrztu. Mogłeś spotkać Toma czy Jamesa Sleighstone na jakimś przyjęciu czy przy innej okazji, usłyszeć relację o rodzinie Iana i wkrótce o niej zapomnieć, a raczej zepchnąć ją w głębsze pokłady pamięci. Poza tym wszyscy Sleighstone’owie to wielkie, jasnowłose chłopiska, które wcześnie siwieją, prawda? A Yvette to typowa Francuzka. Zatem mogłeś sobie we śnie wyobrazić mieszkańców Frontignan bez interwencji żadnych nieziemskich sił. Zgadzasz się?

– To rozsądnie brzmi – zgodziłem się.

– Dużo trudniej mi pojąć, jak mógł ci się przyśnić mój wykład o hemofilii. Tej chorobie krwi. Rezultaty moich badań znane są tylko nielicznym specjalistom, a metoda analizy krwi, której w twoim śnie użyłem, to coś, nad czym w dalszym ciągu eksperymentuję, jestem na etapie doświadczeń na myszach. Nikomu jeszcze tych materiałów nie udostępniłem. A drugim niewytłumaczalnym faktem jest to, że ujawniłem ci w tym niby-śnie moje prawdziwe pochodzenie. To się zgadza, jestem nieślubnym synem pewnego duńskiego dyplomaty. O tym z żyjących ludzi poza naszą matką, twoim ojcem i mną wie tylko Ian Sleighstone. Rodzice, nawiasem mówiąc, nie wiedzą, że ja wiem. Na pewno nigdy o tej sprawie nie rozmawiają. Matka przecież w ogóle o mnie nie mówi. O tym, że nie jestem potomkiem Suffolków, nie mogłeś się dowiedzieć przypadkiem.

– Podsumowując – mówił dalej mój brat – wszystko wskazuje na to, że miałem jakiś udział w wydarzeniach, o których opowiedziałeś. Uczestniczył w nich jakiś aspekt mojej jaźni bez udziału mojej świadomości. A to prowadzi do dwóch możliwości co do tego, kim byli bądź są Aleksander i Berenika. Mogą być żyjącymi ludźmi, którzy, tak jak ja, nieświadomie zagościli w innym wymiarze jednocześnie z tobą. Ale mogą też być istotami z tego innego wymiaru, albo bytami uwięzionymi między wymiarami, którym potrzebna była pomoc. Sposób na to, żeby się dowiedzieć, który wariant jest słusznym przypuszczeniem, jest tylko jeden. Należy spróbować odszukać to płaskowzgórze i zamek.

– Naprawdę tak uważasz? – spytałem. – Ty jesteś niesamowity, Edgar. Racjonalny medyk zachęca mnie, abym szukał pałacu z gorączkowego snu...

– A widzisz bardziej racjonalne wyjście? – roześmiał się i zaraz spoważniał. – O jednej rzeczy musisz pamiętać, Larry, niezależnie od wyniku poszukiwań. Berenika miała rację. Ona nie należy do ciebie i nie może do ciebie należeć. Ta miłość na zawsze musi pozostać w innym wymiarze, rozumiesz, braciszku?
– Tak – odparłem potulnie. Bo naprawdę zaczynałem rozumieć. I już nie czułem się zrozpaczony.
– Miłość jest zawsze piękna, w tym wymiarze czy w nieznanym – dodał łagodnie Edgar. – Przeżyłeś coś pięknego, chociaż smutnego, i tego nikt ci nie odbierze, Larry. Ale nie próbuj na własną rękę zaburzać porządku wszechrzeczy.

– Widzisz, Larry –  dodał po chwili –  mam pewne koncepcje na temat takich stanów świadomości jak ten, w którym się znajdowałeś. Większość snów, zdrowych czy gorączkowych, to tylko plątanina wspomnień i niekontrolowanych myśli. Ale zdarzają się i takie sny-nie-sny, które nazwałbym innym oglądem rzeczywistości. Na jawie też postrzegamy świat w różny sposób w zależności od światła, prawda? Przy świetle dziennym wyraźnie widzimy kształty i kolory przedmiotów, które można zważyć i zmierzyć, ale nie widzimy gwiazd. A w nocy jest odwrotnie. Kształty i barwy dotykalnych rzeczy zacierają się w mroku, za to wyraźnie widzimy gwiazdy. Gwiazdy to skoncentrowane światło, zważyć się go nie da, ale uważamy je za przejaw realnego świata. W pewnych snach rzeczywistość może się nam ukazać w szczególnym świetle. Możemy w nim zobaczyć rzeczy, których zważyć ani zmierzyć nie można, ale które nie muszą być złudą.

Skinąłem głową.

– Takiego sposobu widzenia można dostąpić tylko na krótko, bo nasz ziemski umysł nie jest do niego przystosowany. Może od niego popaść w zamroczenie, tak jak wzrok od patrzenia prosto w słońce – mówił dalej Edgar. – Ale prędzej czy później i tak przejdziemy do świata, w którym poznamy inne wymiary i wszystko stanie się jasne. 

Długo milczeliśmy.

– No, Larry, muszę zajrzeć do lazaretu, tam już prawie spokój, ale jeszcze się paru ozdrowieńców kołacze. Myślisz, że będziesz mógł zasnąć bez strachu? To dobrze. Ja jeszcze przed nocą zajrzę do ciebie, żeby sprawdzić, czy spokojnie śpisz. Odpoczywaj, braciszku – Edgar zrobił mi krzyżyk na czole. – Nie byłbyś moim bratem, gdybyś nie miał tendencji do popadania w skomplikowane sytuacje.

– Aha – odwrócił się w drzwiach. – Jakiej maści była ta krowa, która tak się do ciebie przywiązała?

– Biała w czerwone łaty – poinformowałem.

– To koniecznie zajrzyj do obory, jak już będziesz mógł się utrzymać na nogach. Taka krowa dreptała wokół ciebie i bardzo żałośnie muczała, kiedy cię znaleziono. Uratowała ci życie, bo to na nią brat furtian zwrócił uwagę i dzięki niej cię znalazł. Zaopiekowaliśmy się nią. Bardzo smaczne daje mleko 
Edgar przymrużył oko i zostawił mnie samego.

Zza drzwi usłyszałem:

– O Panie Zastępów, dziecko, coś ty do tego wina włożył? Czy ciebie demon opętał, Łukaszku?

– Ojciec mówił, że mam zrobić wino z Ezopem. To skopiowałem kilka bajek Ezopa i włożyłem do butli, na dwadzieścia cztery godziny, jak ojciec kazał – tłumaczył się młodzieńczy głos.

– Z hizopem, chłopcze bezrozumny, z hizopem... Jak się wymowy łacińskiej nie trenuje, to potem są takie skutki...

– Bo ja myślałem, że takie cytaty to działają jak zaklęcia, czy, przepraszam, modlitwy, że od nich się moc lekarstwa zwiększy...

– Nawet gdyby, to przecież bajki Ezopa pomogłyby najwyżej na melancholię, nie na nieżyt żołądka... Skaranie z tobą, chłopcze, ani fonetyki, ani literatury nie opanowałeś, a za medycynę się zabierasz... Pomódl się, Łukaszku, do Ducha Świętego, żeby tobie przysporzył rozsądku, a mnie cierpliwości...

Tej nocy nie niepokoiły mnie żadne sny.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz